sobota, 15 marca 2025

Bałwan

 

Bałwan

              Karolina z Patrycją od jesieni planowały wspólny wyjazd na narty ale plany nie zawsze się udają. Na dwa dni przed rozpoczęciem wakacji Patrycja zachorowała na grypę. Czuła się tak fatalnie, że o wyjeździe nie mogło być mowy i musiała odwołać rezerwację. Karolinie przyszło podjąć decyzję co robić w tej sytuacji. Samotny wyjazd to nie to samo. Owszem, na nartach pojeździć można, ale to jednak nie wszystko. W trakcie zimowych ferii liczą się też wieczory. Patrycja lubiła te chwile, gdy po zapadnięciu zmierzchu można wyjść z pensjonatu, zobaczyć niebo tak rozgwieżdżone jakiego nigdy nie da się zobaczyć w mieście i poczuć w górskim powietrzu lekki zapach dymu z kominów opalanych drewnem domów. Pewnie ekolodzy by się czepiali o jakieś tam pyły pe em dziesięć  ale dla Patrycji to był element klimatu jaki od dziecka pamiętała z zimowych wakacji. W taki wieczór, gdy człowiek jest zmęczony po nartach, wyjątkowo dobrze smakuje piwo lub grzane wino. Ale najlepiej smakuje w miłym towarzystwie. I tu się zaczynał problem. Trochę niezręcznie dziewczynie chodzić wieczorami po knajpach i samotnie popijać. A szukanie na siłę nowych znajomości po góralskich gospodach to też dosyć słaby pomysł. Jednak urlop był już zaplanowany, a zaliczki wpłacone. Karolina zdecydowała, że   mimo wszystko, lepiej wybrać się w góry zamiast siedzieć w domu. Wieczory można wykorzystać na nadrobienie zaległości w lekturze. Dołożyła do bagażu kilka książek, które od dawna chciała przeczytać, a nie miała na to czasu i wyruszyła w podróż do górskiego kurortu.

              Nie pożałowała tej decyzji. Pogoda dopisała, a stoki były dobrze przygotowane. Już pierwszego dnia, po kilku zjazdach, zapomniała, że miała prawie rok przerwy od nart i śmigała po śniegu jak wyczynowa slalomistka. Tak jej się przynajmniej wydawało. W pewnej chwili zatrzymała się w połowie stoku na chwilę odpoczynku po pokonaniu stromego odcinka trasy. Niespodziewanie tuż obok niej zatrzymał się inny narciarz.

              - Jechałem za tobą. – odezwał się – Świetnie śmigasz, ale byłoby jeszcze lepiej gdybyś bardziej dociążyła tyły nart.

              - A pan to niby kto? – odburknęła Karolina. – Jakiś instruktor, czy jak?

              Z zasady oschle reagowała na podrywaczy i poczuła się nieco urażona krytyką jej stylu jazdy.

              Mężczyzna nie dał się jednak zniechęcić.

              - Nie jestem instruktorem. – powiedział z uśmiechem. – Po prostu całe dnie spędzam na nartach. Nie gniewaj się, że się wtrącam. Naprawdę fajnie jeździsz, ale drobne korekty techniki mogą cię tylko zbliżyć do perfekcji.

              I jakoś tak, od słowa do słowa, skończyło się na tym, że do zmierzchu jeździli już razem. On był naprawdę znakomitym narciarzem. Kiedy patrzyło się jak slalomuje  po płaskim i po muldach można było odnieść wrażenie, że to proste, łatwe i nie wymagające wysiłku.  I dopiero gdy się próbowało go naśladować okazywało się, że jest inaczej. Karolina zauważyła, że jego sugestie co do jej techniki jazdy są słuszne. Przestała się dąsać, a kiedy skorzystała z jego rad, doszła do wniosku, że po tych kilku godzinach zrobiła znaczny postęp.

              Kiedy z powodu zmierzchu nie dało się już po raz kolejny wyruszyć w górę wyciągiem zaproponowała:

              - Może zobaczymy się wieczorem w jakiejś knajpce? Zjemy kolację i zrobimy po piwku?

              - Przepraszam, ale nie lubię knajpek. – odpowiedział. – Wolę być na świeżym powietrzu.

              - Bałwan! – pomyślała Karolina. – Cały dzień zawraca dziewczynie głowę, a wieczorem nie chce się spotkać na kolacji.

              Mimo to następnego dnia jeździli znów razem. Karolina sama była zdziwiona tym jak poprawiła swój styl jazdy pod jego wpływem. Kiedy w parze mknęli stokiem w dół ludzie odwracali za nimi głowy z podziwem i szacunkiem. Ich relacja ograniczała się, jak na razie, wyłącznie do narciarstwa. Facet nie podejmował innych tematów, co ją zarazem denerwowało i intrygowało. Musiała przyznać sama przed sobą, że ją zainteresował. Nie urodziła się wczoraj i i nie miała większych złudzeń co do tego żeby przygodna znajomość z zimowych ferii mogła się przerodzić w poważniejszy związek, ale mimo wszystko próbowała dyskretnie sondować czy są na to jakieś szanse.

              - Długo tu będziesz? – zapytała.

              - Do wiosny.

              - A gdzie będziesz później?

              - Kto by się przejmował co będę robić wiosną?

              - Bałwan. – pomyślała Karolina.

              I tak wyglądały z nim rozmowy. Mógł bez końca dyskutować o szczegółach techniki jazdy na nartach ale nie podejmował żadnego innego tematu. Nie udało się jej dowiedzieć skąd jest i czym się zajmuje poza feriami. No i konsekwentnie wymawiał się od wieczornych spotkań.

              Ostatniego dnia urlopu Karolina podjęła jeszcze jedną próbę. Nie liczyła, że się uda, ale nie chciała później żałować, że nie spróbowała.

              - Chciałam ci podziękować  za te dni. Zrobiłam przy tobie wielki postęp w jeździe na nartach. Przed tym wydawało mi się, że dobrze jeżdżę i nie przypuszczałam, że jest takie pole do poprawy. Jutro wracam do domu. Może wpadniesz do mnie wieczorem? Wypijemy po drinku na pożegnanie.

              W gruncie rzeczy, po tylu odmowach z jego strony, nie wierzyła, że się uda ale on tym razem niespodziewanie się zgodził.  Na odchodnym mruknął coś do siebie pod nosem, coś czego nie zrozumiała. Zdawało jej się, że powiedział: „jakie to ma znaczenie, teraz czy za klika dni”, ale chyba musiała się przesłyszeć, bo nie miało to sensu. Była zadowolona, że przyjął zaproszenie ale pomyślała: „Co za bałwan, nie mógł się zgodzić kilka dni wcześniej?”.

              Zjawił się w jej pensjonacie o umówionej porze jednak nie w takiej formie jak się spodziewała. Sprawiał wrażenie zasmuconego, czy też zrezygnowanego. Narzekał, że strasznie gorąco w tym jej apartamencie. W pewnej chwili zapytał gdzie jest łazienka, a kiedy wskazała mu drogę udał się tam i długo nie wracał. Karolina czekała cierpliwie, ale gdy minęło piętnaście minut doszła do wniosku, że trzeba sprawdzić czy z nim wszystko w porządku. Zapukała do drzwi łazienki. Nie było odpowiedzi. Zapukała kolejny raz, a wreszcie nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. W środku nie było nikogo, tylko na kafelkach podłogi leżały resztki topniejącego śniegu pośród dużej kałuży wody.  

 

piątek, 14 lutego 2025

Hormon zakochania

 

Hormon zakochania

              To się naprawdę zdarza. Dwoje obcych ludzi przypadkiem się spotyka.  Coś sprawia, że zwracają na siebie uwagę. Spoglądają sobie w oczy, w powietrzu coś iskrzy i oboje już wiedzą, że chcą spędzić z tym drugim resztę życia. Miłość od pierwszego wejrzenia. Opiewana w poematach, opisywana w książkach i pokazywana w filmach.  Ale w życiu też się zdarza. Niestety tylko niektórym, chociaż wielu innych o tym marzy.

              Profesor Henryk Dębogórski, jak nikt inny znał naukowe, biochemiczne podstawy tego zjawiska. Osoby otwarte na związek z kimś drugim nieświadomie wysyłają substancje chemiczne zwane feromonami informując w ten sposób otoczenie, że są „do wzięcia”.  Jednocześnie wdychają wysyłane przez innych feromony.  Jeśli dwie osoby wymienią się nimi to wiedzą, że stanowią potencjalną parę, chociaż jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Dodatkowo ich organizmy instynktownie badają DNA napotkanego kandydata na partnera pod kątem tego czy są szanse na zdrowe i udane dzieci. Jeśli test wypada pomyślnie to sprawa jest przesądzona. Gatunek musi zostać przedłużony. Należy tylko wyłączyć rozum, który mógłby mieć wątpliwości.  Każdy racjonalnie myślący człowiek będzie się wahał przed wejściem w związek. Trzeba przecież zrezygnować z wygody, iść na kompromisy, poświęcać się, dzielić się wszystkim i wspierać tę drugą osobę. Gdyby natura pozwoliła na takie kalkulacje to gatunek ludzki szybko by wymarł. Dlatego, po wstępnym kontakcie nawiązanym przez feromony organizm wytwarza mieszankę substancji chemicznych, którą dla uproszczenia nazwijmy hormonem zakochania. Powoduje on, że mózg traci zdolność do logicznego myślenia i krytycznej oceny sytuacji. Odtąd zakochani patrzą na siebie przez różowe okulary, nie widzą nawzajem swoich wad, i z entuzjazmem patrzą w przyszłość. A przede wszystkim oboje są absolutnie szczęśliwi niezależnie od obiektywnej rzeczywistości.

              Niestety, hormon zakochania działa tylko przez określony czas. Gdy jego stężenie w organizmie maleje wraca poczucie rzeczywistości. Różowe okulary spadają i nagle dostrzegamy wady w tym, kogo do tej pory uważaliśmy za ideał.  Zaczynają się problemy, których niejeden związek nie jest w stanie przetrwać.

              Wielu uczonych doszło do wniosku, że gdyby dało się sztucznie wytwarzać syntetyczny hormon zakochania i podawać go osobom będących w związkach to problemy by znikły, a liczba kłótni, rozstań i rozwodów uległaby zmniejszeniu. Prace nad metodą jego uzyskiwania trwały w kilku ośrodkach naukowych lecz niestety nikomu nie dało się osiągnąć sukcesu. Przełomu dokonał dopiero profesor Dębogórski.  Doszedł do wniosku, że skoro nie da się wytworzyć hormonu zakochania poza ludzkim organizmem, to należy spowodować aby organizm sam go wytworzył.  Ta zmiana podejścia przyniosła oczekiwane rezultaty.  Po kilku latach intensywnych badań profesorowi udało się opracować miksturę, po zażyciu której aktywowały się gruczoły i nasycały organizm hormonem zakochania. Problemy pojawiły się z chwilą gdy należało uzyskać zgodę stosownych komisji na badania kliniczne. Odezwały się głosy ostrzegające, że nowy specyfik może działać jak swego rodzaju pigułka gwałtu. Różnego rodzaju łowcy posagów mogliby podstępem podawać go majętnym pannom, rozkochiwać je w sobie w ten sposób i skłaniać do małżeństwa. Podobnie, łase na pieniądze kobiety, mogłyby przy jego pomocy rozkochiwać w sobie majętnych mężczyzn i skłaniać ich do żeniaczki. Nie można przy tym wykluczyć prób podstępnego rozbijania małżeństw. 

              Z drugiej strony wskazywano na korzyści dla długoletnich związków. Dyskusje trwały miesiącami. Ostateczne decyzje zapadły w wyniku zdumiewających wydarzeń jakie miały miejsce w trakcie rozmów pomiędzy przywódcami Chin i USA. Istniała powszechna zgoda, że była to operacja znanych ze skuteczności służb specjalnych pewnego państwa. Jednak jak to w przypadku służb specjalnych bywa, trudno było o twarde dowody. Przypuszczano, że agenci nielegalnie weszli w posiadanie mikstury profesora Dębogórskiego i podstępnie podali ją obu politykom w trakcie oficjalnego obiadu. Program spotkania na szczycie przewidywał po posiłku półtoragodzinną rozmowę w cztery oczy. Jednak rozmowa przeciągnęła się do trzech godzin. Dyplomaci obu stron zaglądający dyskretnie do sali obrad widzieli, że obaj przywódcy z uśmiechem wpatrują się sobie w oczy. Po trzech godzinach idyllicznego sam na sam protokół dyplomatyczny został po raz kolejny złamany. Politycy zamiast wziąć udział w zaplanowanej konferencji prasowej wyszli do ogrodu otaczającego rezydencję i trzymając się za ręce spacerowali po alejkach.  Dyplomaci obu państw w końcu rozdzielili swoich szefów niemal siłą. Po powrocie do swoich stolic obaj przywódcy popadli w apatię. Siedzieli w swoich gabinetach wpatrując się ze smutkiem w zdjęcia z niedawnego spotkania w cztery oczy. Co gorsza, wyszło na jaw co panowie wtedy ustalili. Okazało się, że Amerykanin podarował Chińczykowi Alaskę, a ten w zamian anulował dług wynikający z nadwyżki chińskiego eksportu do Ameryki ponad importem. Kryzys dyplomatyczny trwał długo. Parlamenty obu państw odmówiły ratyfikacji takich porozumień i dyplomatów sporo pracy kosztowało ich formalne unieważnienie.

              Po tej historii produkcja mikstury stymulującej wytwarzanie hormonu zakochania zastała zakazana. Pomimo tego sugerowano, że służby specjalne niektórych państw zachowały jej zapasy. O dalsze korzystanie ze swojej mikstury posądzano również profesora Dębogórskiego. Przesłanką do tych podejrzeń było to, że profesor przeżył ze swoją żoną ponad sześćdziesiąt lat w najlepszej harmonii. Do końca życia oboje darzyli się szacunkiem, nigdy się nie kłócili i spędzali szczęśliwie czas na spacerach trzymając się za ręce. Profesor zaprzeczał podejrzeniom. Mówił, że szczęścia w związku nie osiąga się łykając medykamenty. Na szczęście trzeba zapracować okazując sobie szacunek, empatię i dając drugiej osobie wszystko co ma się najlepszego.

środa, 15 stycznia 2025

Tajemnica

 

Tajemnica

              W kościele po mszy wygaszono już główne światła. Mrok panujący w nawie rozjaśniały już tylko nieliczne kinkiety i świece płonące przy bocznych ołtarzach. Kolejka do konfesjonału nie była długa i składała się głównie ze starszych pań, spowiadających się regularnie. Ksiądz Tadeusz cierpliwie wysłuchiwał ich grzechów sprowadzających się najczęściej do tego, że źle życzyły sąsiadkom lub zięciom, udzielał rozgrzeszenia i zapewniał je, że tego rodzaju przewinienia nie staną im na drodze do zbawienia. Nie spodziewał się tego dnia żadnych niespodzianek. Mylił się.

              Kiedy ostatnia z leciwych parafianek odeszła od konfesjonału i miał już udać się na plebanię usłyszał, że ktoś klęka po drugiej stronie drewnianej kratki.

              - Ojcze, zabiłem człowieka. – usłyszał męski głos.

              Z takim wyznaniem ksiądz Tadeusz spotkał się po raz pierwszy w czasie swojej posługi kapłańskiej. Nie był na to przygotowany. Zanim zdążył dobrać jakieś słowa usłyszał, że spowiadający się mężczyzna mówi dalej. Widać było, że odczuwa potrzebę aby wyznać to, co leży mu na sumieniu.

              - Jestem księdzem. Przyjechałem tu z odległego miasta bo muszę wyznać swoje grzechy, a nie umiem się zdobyć na to aby zrobić to w swojej parafii. Któregoś dnia podczas spowiedzi pewien człowiek wyznał mi, że wykorzystał seksualnie i zabił dwoje dzieci, jedno po drugim w przeciągu miesiąca. Słyszałem o tej sprawie bo była głośna w okolicy. Zabójstwa dokonane zostały w odrażający sposób i z wyjątkowym okrucieństwem. Pisała o tym prasa, a całe miasto mówiło o tym z przerażeniem. Spytałem tego człowieka dlaczego to zrobił. Odpowiedział, że nie wie, że jakiś głos w głowie mu to nakazał. Zapytałem czy żałuje tych ciężkich grzechów i czy ma mocne postanowienie aby więcej czegoś takiego nie zrobić. To co usłyszałem w odpowiedzi mnie nie przekonało. Niby deklarował, że żałuje ale nie brzmiało to szczerze. Miałem przekonanie, że traktuje spowiedź jako zamknięcie sprawy, chce oczyścić sumienie, uzyskać rozgrzeszenie, ale po tym jest w stanie dokonać kolejnych gwałtów i zabójstw. Nie udzieliłem mu rozgrzeszenia bo uważałem, że skoro jednak przyszedł do spowiedzi to ma jakieś resztki poczucia winy, które być może powstrzymają go przed kolejnymi zbrodniami. Obawiałem się, że gdyby dostał rozgrzeszenie to mógłby uznać, że ma czystą kartę, że Bóg mu wybaczył i byłby skłonny ponownie usłuchać tych złowrogich pokus powstających w jego głowie. Ten zwyrodnialec wyszedł z kościoła, a ja pozostałem z wielkim dylematem moralnym, zwłaszcza, że poznałem go po głosie. To był mężczyzna z mojej parafii, który spowiadał się u mnie nie raz, i którego znałem od czasu jego komunii. Każdy człowiek na moim miejscu poinformowałby policję, jednak mnie wiązała tajemnica spowiedzi. Niemal nie spałem przez kilka nocy bijąc się z myślami. Nie mogłem złożyć doniesienia ale nie mogłem też pozwolić aby ten człowiek chodził bezkarnie i być może gotował się do kolejnej zbrodni. Wreszcie znalazłem rozwiązanie, które wtedy wydało mi się jedynym możliwym. Skoro nie mogłem pomóc sprawiedliwości ziemskiej to postanowiłem sam wymierzyć ją w imieniu nieba. Niech Bóg wybaczy mi moją pychę. Zabiłem go. Nie będę wchodził w szczegóły, ale zaplanowałem to tak aby nikt mnie nie powiązał z tym zabójstwem.  Nie było to trudne bo nikt mnie nie podejrzewał, jako że trudno było domyślić się, że miałem jakikolwiek motyw. Popełniłem ciężki grzech ale wziąłem go na swoje sumienie, bo uważałem, że w ten sposób mogę wymierzyć sprawiedliwość i być może uchronić kolejne niewinne ofiary przed napaścią. Ciążyło mi to ale byłem w stanie z tym żyć bo wierzyłem, że wybrałem mniejsze zło. – spowiadający się kapłan na chwilę zawiesił głos. – Jednak kilka dni temu policja ujęła sprawcę tych dwu zabójstw i gwałtów. Prasa donosi, że są niezbite dowody, DNA, ślady biologiczne i takie tam. To oznacza, że ja się pomyliłem. Zabiłem niewinnego człowieka, tylko dlatego, że głos miał bardzo podobny do tego zboczeńca. Ojcze, żałuję tego z całego serca i nigdy więcej nie poczuję się upoważniony do tego aby wyręczać sprawiedliwość boską lub ziemską. Czy udzielisz mi rozgrzeszenia i dochowasz tajemnicy spowiedzi?