czwartek, 15 lipca 2021

Profil

 

Profil

Miłoszyn. Miejscowość wczasowa na pojezierzu.          

Ciało pływające w jeziorze dostrzegł rankiem 12 czerwca spacerowicz, który wybrał się na pomost przylegający do strzeżonej plaży. Zainteresowanie jakie wzbudził w nim obiekt dryfujący w wodzie zmieniło się w przerażenie kiedy zdał sobie sprawę, że to kobieta ubrana w czarny kostium kąpielowy unosząca się na powierzchni twarzą w dół. Wokół jej głowy falowały jasne włosy. Krzyki odkrywcy zaalarmowały ratownika, który właśnie nadchodził aby objąć ranną zmianę na kąpielisku. Pozycja w jakiej pływała kobieta wskazywała, że nie ma większych szans na ratunek gdyż jasne było, że ofiara od dłuższego czasu dryfowała z zanurzoną twarzą. Kiedy ratownik doholował ofiarę do brzegu obawy potwierdziły się, gdyż ciało było już całkowicie wychłodzone i zesztywniałe. Nie pozostawało nic innego niż wezwać policję.

Policjanci przybyli na miejsce z nastawieniem, że mają do czynienia z nieostrożną amatorką kąpieli, która zlekceważyła niebezpieczeństwa wodnego żywiołu. Na plaży, w pobliżu pomostu, znaleziono duży ręcznik, co sugerowało, że kobieta przyszła na wieczorną kąpiel w jeziorze, która okazała się fatalna w skutkach. Jednak już pobieżne oględziny ciała wskazały, że nie było to zwykłe utonięcie. Ofiara miała na szyi sine ślady, a na potylicy ranę po uderzeniu. Nie pozostawało nic innego jak zawiadomić prokuratora o prawdopodobnym zabójstwie.

Sekcja zwłok potwierdziła tę hipotezę. W protokole określono wiek ofiary na około trzydzieści pięć lat. Na podstawie badania obecności wody w płucach stwierdzono, że kobieta zginęła na lądzie i została wrzucona do jeziora dopiero po śmierci. Zgon nastąpił wieczorem poprzedniego dnia i spowodowany był najpierw zadanym tępym narzędziem uderzeniem w tył głowy, a następnie uduszeniem, najprawdopodobniej przy użyciu gołych rąk. Nie stwierdzono śladów napaści o charakterze seksualnym. W protokole zamieszczono też wzmiankę, że pod kostiumem kąpielowym ofiary znaleziono kartę do gry. Konkretnie siódemkę pik.

Sprawa przerastała możliwości miejscowego posterunku więc przekazano ją ekipie śledczej z komendy wojewódzkiej. Doświadczony komisarz prowadzący sprawę od początku miał przeczucie, że coś tu nie gra. Gdyby chodziło o gwałt zakończony morderstwem dla zatarcia śladów, to sprawa byłaby przykra, ale przynajmniej łatwa do wytłumaczenia. Kobieta zdecydowała się na wieczorną kąpiel i miała pecha trafić na jakiegoś dewianta. Jednak wyniki sekcji to wykluczały. Zachodziło pytanie o  motyw. Rabunek też odpadał bo idąc popływać w jeziorze raczej nie zabiera się ze sobą niczego cennego. Należało zatem szukać kogoś kto miał powód aby pozbawić życia tę kobietę. Jeśli jednak ktoś zamordował ją nie w jakimś ataku furii, lecz świadomie z jakiejś przyczyny, to zachodziło pytanie dlaczego pozostawił zwłoki pływające w jeziorze? Przecież mógł je gdzieś ukryć lub chociaż obciążyć  żeby zatonęły. Opóźnienie w odnalezieniu ciała zawsze utrudnia śledztwo i zwiększa szanse mordercy na uniknięcie odpowiedzialności.  I co miała znaczyć ta karta pod kostiumem? Jakiś talizman, maskotka, czy jak? Ale po co było brać to ze sobą narażając papier na rozmoknięcie?

Pytań było wiele ale należało zacząć od ustalenia tożsamości ofiary. Później przyjdzie pora na zidentyfikowanie osób, z którymi utrzymywała kontakty i wyselekcjonowanie spośród nich kogoś, kto jej źle życzył. Wyglądało na to, że kobieta wybrała się nad jezioro ubrana w kostium, mając ze sobą jedynie ręcznik kąpielowy. W pobliżu nie znaleziono żadnego zaparkowanego samochodu więc można było założyć, że mieszkała gdzieś niedaleko, na tyle blisko, że mogła wybrać się do kąpieli na piechotę, już przebrana w kostium. Komisarz zarządził zatem przepytywanie mieszkańców pobliskich domów, a zwłaszcza pensjonatów, w których zatrzymywali się wczasowicze. Zorganizowano ekipę i urządzono odprawę poświęconą omówieniu akcji. Śledczym zaoszczędzono jednak fatygi, gdyż jeszcze zanim zaczęli swój obchód po okolicy na policję zgłosiła się właścicielka jednego z pensjonatów. Oświadczyła, że wiadomość o znalezieniu topielicy rozeszła się już po całym Miłoszynie i dotarła również do niej. Obawia się, że może chodzić o jej lokatorkę, która od tygodnia wynajmuje u niej pokój.  Ta pani miała zwyczaj co wieczór wybierać się na wieczorną kąpiel w jeziorze. Chodziło o późny wieczór, czyli pływanie przy księżycu. Ponieważ pensjonat położony jest blisko plaży zazwyczaj wychodziła ubrana w kostium i owinięta ręcznikiem. Zostawiała klucz od pokoju w recepcji i odbierała go po powrocie. Krytycznego wieczora nie wróciła, a następnego ranka nie zjawiła się na śniadaniu. Właścicielka pensjonatu oświadczyła, że nie wtrąca się zazwyczaj w prywatne sprawy gości i nie obchodzi jej czy ktoś wraca na noc ani gdzie śpi. Jednak na wiadomość o tej tragedii od razu nabrała złych przeczuć. Kiedy okazano jej zdjęcie ofiary wybuchła płaczem i potwierdziła, że to jej lokatorka.

Komisarz zarządził formalne przesłuchanie. Właścicielka pensjonatu, na podstawie księgi meldunkowej poinformowała, że ofiara nazywała się Magdalena Bukowska i mieszkała w sąsiednim mieście wojewódzkim. Przyjechała na wypoczynek sama. W rozmowie z gospodynią mówiła, że pracuje w korporacji i jest zmęczona zarówno życiem zawodowym, jak i towarzyskim.  Z tego powodu postanowiła się wyciszyć i spędzić kilkanaście dni unikając ludzi. Na pytanie policjantów czy ktoś jej nie odwiedził w trakcie pobytu gospodyni odpowiedziała przecząco. Nie zauważyła również aby wczasowiczka nawiązała jakieś kontakty na miejscu. Pani Magdalena głównie czytała na tarasie, chodziła popływać, trochę spacerowała ale nic nie wskazywało na to aby kogoś poznała. Gospodyni zapytana o to czy Magdalena Bukowska miała ze sobą talię kart zareagowała zdziwieniem i stwierdziła, że nic jej o tym nie wiadomo. W trakcie przeszukiwania pokoju zajmowanego przez denatkę policja żadnych kart nie znalazła. Policja przepytała okolicznych mieszkańców, czy krytycznego wieczoru nie spostrzegli kogoś podejrzanego, a w szczególności kogoś w mokrym ubraniu. Zakładano, że w trakcie ataku napastnik mógł ulec przemoczeniu. Nikt jednak nie zauważył niczego szczególnego.

Zatem na miejscu, w Miłoszynie, nie było żadnego punktu zaczepienia. Nie zidentyfikowano nikogo kto by się kontaktował z zamordowaną ani, tym bardziej, kogoś, kto miałby powód aby ją zabić. Możliwość, że ktoś miałaby się rzucić na nieznajomą kobietę i pozbawić ją życia, skoro wykluczono motywy seksualne i rabunkowe, wydawała się mało  prawdopodobna.  Komisarz zdecydował zatem, że śledztwo należy kontynuować w mieście gdzie ofiara mieszkała. Należało ustalić z kim się tam kontaktowała, kto mógł wiedzieć, że wybiera się do Miłoszyna i kto mógł jej źle życzyć.

Zagórze. Stacja końcowa.

                Pociąg podmiejski wyruszający z miasta wojewódzkiego kończył bieg w Zagórzu. Zazwyczaj docierało tam niewielu pasażerów, gdyż większość wysiadała na poprzednich stacjach. Dnia 15 czerwca było podobnie. Na peron w Zagórzu wysiadło z elektrycznego składu jedynie kilka osób. Kierownik pociągu stwierdził, że jeden z pasażerów jednak nie wysiadł i nadal znajduje się w wagonie.  Przyczyna była łatwa do ustalenia. Mianowice w okolicy serca mężczyzny tkwił wbity nóż. Z kieszonki marynarki zabitego zamiast poszetki wystawała karta. Konkretnie walet kier.

                Konduktor powiadomił policję. Ponieważ oczywiste było, że zabójstwo nastąpiło niedawno zarządzono obławę w okolicy. Co prawda nie było wiadomo kogo szukać, ale zawsze istniała szansa, że trafi się na kogoś zachowującego się podejrzanie. Jednak tym razem nikt podejrzany się nie nawinął więc należało zacząć żmudną policyjną robotę.

                Protokół sekcji zwłok nie zawierał żadnych sensacji. Potwierdził, że śmierć nastąpiła na skutek pchnięcia nożem i miała miejsce niedługo przed przyjazdem na stację końcową. Oszacowano wiek denata na około pięćdziesiąt pięć lat. Poza tym protokół zawierał informacje o stanie zdrowia zabitego, które nie wnosiły niczego nowego. Dolegliwości typowe dla pięćdziesięciolatka, który nie przesadzał ze sportem i nie nadużywał ruchu.

                Kierownik pociągu stwierdził, że zna zabitego z widzenia, gdyż często podróżował on na tej trasie. Potwierdziło to znalezienie w jego kieszenie biletu miesięcznego do Zagórza. To sugerowało, że ofiara stamtąd pochodzi. Istotnie, rodzina wkrótce zgłosiła zaginięcie niejakiego Jana Czepczyka. Wiek się zgadzał więc  poproszono o  identyfikację zwłok. Zrozpaczeni krewni potwierdzili tożsamość ofiary. Był on z zawodu księgowym i dojeżdżał do pracy w mieście wojewódzkim, w którym rozpoczynał bieg pociąg, jakim wyruszył w swoją ostatnia podróż.  Przy zabitym znaleziono portfel zawierający kartę płatniczą i nieco gotówki, a także niezbyt kosztowny zegarek oraz złotą obrączkę. Zdaniem rodziny nic nie wskazywało na to, aby miał on mieć przy sobie coś cenniejszego. Zatem nie chodziło o napad rabunkowy. Rodzina nie potrafiła też wyjaśnić dlaczego Czepczyk miał w kieszonce waleta kier. Nie grywał w karty, nie posiadał nawet żadnej talii. Krewni nie potrafili też wskazać wrogów zdolnych do zabójstwa pana Jana. Wiadomo, jednych się lubi bardziej, innych mniej, niektórych się w ogóle nie lubi ale żeby aż tak, żeby zabić, to co to to nie.  Zamordowany był człowiekiem spokojnym, niekonfliktowym i raczej lubianym. Policja sformułowała nawet hipotezę, że jako księgowy Jan Czepczyk mógł wykryć jakieś malwersacje i padł ofiarą kogoś kto chciał aby to nie wyszło na jaw. To przypuszczenie należało jednak wykluczyć bo zabity pracował w niewielkiej firmie, gdzie nie wchodziły w grę pieniądze, dla jakich ktoś mógłby się decydować na morderstwo.

                Wobec braku racjonalnych motywów rozważano możliwość, że księgowy stał się przypadkową ofiarą jakiegoś gangu podróżującego tym samym pociągiem. Jacyś kibole czy podobne ogolone łby na grubych karkach. Odszukano większość pasażerów podróżujących pociągiem tego krytycznego dnia, jednak ani żaden z nich ani konduktor nie potwierdzili obecności jakichś chuliganów. Nie zapamiętano też  kto jechał w wagonie, którym podróżował Czepczyk. Kierownik pociągu zeznał, że sprawdzał bilety po wyruszeniu z początkowej stacji kiedy podróżnych było najwięcej i nie potrafi obecnie przypomnieć sobie rysopisów podróżnych. Odbywa codziennie kilka podróży, sprawdza bilety setkom osób i trudno aby zapamiętał kto gdzie siedział.

                Nóż, którym dokonano zabójstwa pochodził z kuchennego zestawu, jaki można kupić w każdym markecie i nie było szans aby ustalić do kogo należał. Jasne było, że zabójstwa dokonano w pobliżu końca trasy, gdy pociąg już opustoszał. Sprawdzono zapisy z monitoringu na kilku ostatnich stacjach ale niewiele to dało. Jakość obrazu była marna, większość osób patrzyła pod nogi a nie w kamerę. Na każdej stacji zarejestrowano po kilka osób wysiadających z pociągu na peron ale nie było podstaw aby kogoś z nich podejrzewać, nawet gdyby udało się go zidentyfikować. Nagrania mogły się ewentualnie przydać w przyszłości, gdyby pojawił się ktoś podejrzany, bo mogłyby potwierdzić jego obecność w pociągu. Na razie należało mozolnie starać się odtworzyć co zamordowany robił w ostatnim czasie, z kim się kontaktował i komu mógł się narazić.

Księżewice. Powiatowe miasto przyjazne rowerzystom.

                Kiedy 21 czerwca rano znaleziono ciało chłopaka leżące w parku przy ścieżce rowerowej obok przewróconego roweru w pierwszej chwili mogło to wyglądać na wypadek. Jednak bliższe oględziny oprócz otarć kolan i łokci, jakie mogły powstać przy upadku z roweru, wskazały również ranę głowy oraz sine ślady na szyi.  Policja zaczęła badać sprawę pod kątem zabójstwa.

                Sekcja zwłok potwierdziła przypuszczenia. Ustalono, że ofiara została ogłuszona ciosem w głowę zadanym ciężkim narzędziem, a następnie uduszona. Wielkość śladów na szyi wskazywała, że użyto paska o szerokości nieznacznie przekraczającej 3 cm. Wiele to nie dawało, gdyż większość męskich pasków tyle ma. Czas zabójstwa określono na poprzedni wieczór.

                Identyfikację ułatwiła  zawartość  kieszeni. Chłopak miał w niej  smartfon, kartę płatniczą oraz kartę do gry. Konkretnie trójkę karo. Na podstawie smartfona i karty płatniczej ustalono, że zabity to Sebastian Różycki, lat piętnaście. Fakt, że nie zabrano telefonu, karty, ani dość drogiego roweru wskazywał, że nie chodziło o napad rabunkowy. Zrozpaczeni rodzice zeznali, że syn nie należał do żadnych subkultur młodzieżowych, klubów kibica czy czegoś podobnego, więc nic nie wskazywało na to, że mógłby paść ofiarą jakich porachunków. Koledzy ze szkoły scharakteryzowali Sebastiana jako spokojnego i lubianego kolegę. Zaprzeczyli aby był on z kimś w poważnym konflikcie, na przykład o dziewczynę, co by mogło tłumaczyć napaść.

Komenda Głowna Policji.

                W dniu 23 czerwca do Komendy nadszedł anonim o treści:

„ 11 czerwca Miłoszyn,

 15 czerwca Zagórze,

 20 czerwca Księżewice.

 Będzie cała talia.”

                Policja otrzymuje sporo anonimów, z których większość pisana jest przez nawiedzonych maniaków lub żartownisiów. Ten list jednak zwrócił uwagę inspektora Jankowskiego. Na wszelki wypadek poprosił komendy terenowe wymienione w treści anonimu o sprawdzenie czy na ich terenie coś się wydarzyło w podanych dniach.  Kiedy otrzymał odpowiedzi natychmiast wystąpił o kopie akt, a kiedy się z nimi zapoznał poczuł zimny pot na karku.  Szczególne wrażenie zrobiły na nim zdjęcia kart znalezionych przy ofiarach. Wszystkie na odwrocie posiadały ten sam, granatowy, geometryczny wzór. Pochodziły zatem z jednej talii. Talia liczy pięćdziesiąt dwie karty. Jakiś maniak zapowiadał tyle morderstw, a to że dokonał już trzech wskazywało, że nie żartuje.

                Niezwłocznie połączono trzy prowadzone dotychczas oddzielnie śledztwa. Przy Komendzie Głównej powołano specjalną grupę dochodzeniową, na czele której stanął Jankowski.  Zaczęto od narady, podczas której omówiono sytuację i nakreślono plan działania.  Wszystko wskazywało na to, że ujawnił się seryjny morderca o wyjątkowo nietypowym i groźnym charakterze. Zazwyczaj seryjni mordercy koncentrują się na określonym typie ofiar. Mordują na przykład kobiety o podobnym wyglądzie, na przykład przypominające tę, za sprawą której spotkał ich kiedyś zawód miłosny. Inni napadają na cudzoziemców o ciemniejszym odcieniu skóry. Najgorsi zwyrodnialcy zabijają dzieci.  Istnienie takiego schematu ułatwia wytypowanie i ujęcie sprawcy. Niestety w tym wypadku trudno było wskazać podobne kryterium. Ofiarami byli kobieta w średnim wieku, starszy mężczyzna i młody chłopak. Od razu po połączeniu śledztw skoncentrowano się na poszukiwaniu elementów mogących łączyć trzy morderstwa. Niczego jednak nie ustalono. Zabici nie mieli wspólnych znajomych ani krewnych, nie łączyły ich żadne zainteresowania ani sprawy zawodowe. Wszystko wskazywało na to, że morderca wybiera ofiary całkiem przypadkowo. Po prostu zjawia się w określonej miejscowości i czeka na okazję czyli na napotkanie samotnej osoby w odludnym miejscu, nie ważne kim ta osoba jest. Można było sobie wyobrazić przebieg każdego z trzech morderstw.

Zabójca zjawia się pod wieczór w Miłoszynie, przechadza się w pobliżu pustoszejącej plaży. Wreszcie spostrzega kobietę zmierzającą do wody. Uderza ją czymś w głowę, być może kamieniem, który po tym wrzuca do jeziora. Ogłuszoną ofiarę dusi, wkłada jej siódemkę pik pod kostium i porzuca ciało przy brzegu. Po tym szybko znika.

Kilka dni później wsiada do pociągu zmierzającego do Zagórza. Widzi, że pasażerów ubywa. W pewnej chwili zostaje w wagonie sam na sam z Janem Czepczykiem. Uderza nożem zaskoczonego księgowego, wkłada mu waleta kier do kieszonki marynarki, przechodzi do innego wagonu i wysiada na najbliższej stacji.

Niedługo po tym   przyjeżdża do Księżewic i spaceruje po parku rozglądając się za kolejną ofiarą. Widzi nadjeżdżającego na rowerze chłopaka. Kiedy ten go mija, popycha go zrzucając z roweru. Zanim oszołomiony dzieciak się pozbierał, uderza go w głowę i dusi. Następnie wsuwa mu trójkę karo do kieszeni i znika.

Żadnego z tych zabójstw nie dało się precyzyjnie zaplanować. Nawet gdyby morderca skądś wiedział, że  Magdalena Bukowska ma zwyczaj będąc na wakacjach zażywać wieczornych kąpieli w jeziorze, to nie mógł zakładać, że kiedy zjawie się na plaży wieczorem 11 czerwca, to w okolicy nikogo innego nie będzie. Podobnie, nawet gdyby zabójcy wiadome było, że Jan Czepczyk wraca codziennie z pracy do domu pociągiem, który pustoszeje przed Zagórzem, to nie mógł mieć pewności, że zostanie z nim w wagonie sam na sam. Z podobnych powodów nie dało się przewidzieć, że  Sebastian Różycki nadjedzie na rowerze akurat w momencie gdy ta część parku będzie pusta. Sposób dokonania tych zabójstw wskazywał na wielką determinację i skłonność sprawcy  do ryzyka. W żadnym z trzech przypadków nie mógł całkowicie wykluczyć, że na miejscu zbrodni znajdzie się jednak jakiś przypadkowy świadek.

Wynikał z tego przerażający wniosek, poparty dodatkowo groźbą zawarta w anonimie, że morderca znów czai się w jakimś zakątku kraju czekając na okazję aby zaatakować kolejną przypadkową ofiarę, która niczym na taki atak nie zasłużyła i wobec tego się go nie spodziewa. Należało zatem działać szybko.

Badanie anonimowego listu nic nie dało, gdyż nie zawierał on żadnych odcisków palców, a napisany był standardową czcionką z popularnego edytora tekstu i wydrukowany był na drukarce powszechnie używanego typu.  Jedyny konkret polegał na tym, że list nadano w Warszawie. To jednak o niczym nie świadczyło, jako że morderca przemieszczał się po całym kraju.

Właśnie to przemieszczanie ekipa dochodzeniowa przyjęła za punkt wyjścia. Wszystkie trzy miejscowości, w których dokonano morderstw były niewielkie i docierały do nich jedynie nieliczne środki komunikacji w postaci pociągów lub autobusów. Niewielkie odstępy czasowe pomiędzy morderstwami wskazywały, że sprawca nie przybywał na miejsce z wyprzedzeniem lecz raczej zjawiał się w miejscu zbrodni krótko przed jej popełnieniem licząc na szczęśliwy traf (o ile w tym kontekście można użyć tego określenia) , który da mu okazję do popełnienia zabójstwa. Prawdopodobnie opuszczał miejscowość  zaraz potem.  Zaangażowano zatem znaczne siły policyjne w znalezieniu pasażerów pociągów i autobusów, które dotarły do Miłoszyna, Zagórza i Księżewic  krótko przed zabójstwami lub opuszczały te miejsca wkrótce po nich. Sprawdzono też kto nocował w miejscowych pensjonatach i hotelach w krytycznym czasie. Działania te podejmowano ze świadomością, że prawdopodobieństwo powodzenia jest niewielkie. Morderca musiałby być idiotą żeby się meldować na nocleg  w małej miejscowości, w której przed chwilą dokonał zabójstwa. Szansa, że ktoś ze współpasażerów zauważył w pociągu lub autobusie kogoś podejrzanego była mała, tym bardziej, że zupełnie nie było wiadomo o kogo pytać.  Sposób dokonania morderstw sugerował, że sprawcą musiał być dość silny mężczyzna, ale nie dało się wykluczyć, że dokonała tego duża, sprawna fizycznie kobieta. Mimo wszystko, policja pracę wykonała. Jak można było się spodziewać ten kierunek nie dał efektów. 

Założenie, że seryjny morderca korzysta z transportu publicznego od początku było wątpliwe. Bardziej prawdopodobne było, że podróżował samochodem. Sprawdzono zatem wszelkie możliwe zapisu monitoringu z Miłoszyna, Zagórza i Księżewic  starając się odnaleźć auto, które znajdowało się we wszystkich tych miejscach w dniach poszczególnych zabójstw. To się również nie udało, czemu nie należy się dziwić, jako że kamery w tych miejscowościach nie były liczne. Zabójstwo w Zagórzu stanowiło nieco odmienny przypadek niż pozostałe dwa. Jeśli morderca nadjechał samochodem i wsiadł do pociągu gdzieś na trasie to jego auto musiało zostać w pobliżu tej stacji. Kiedy po dokonaniu zbrodni wysiadł kilka przystanków dalej musiał jakoś wrócić  po samochód. Policji udało się ustalić, że w pobliżu przedostatniej stacji na trasie pociągu skradziono rower,  odnaleziony następnie  w powiatowym mieście, w którym znajdowała się stacja kolejowa czwarta od końca trasy czyli od Zagórza. Wiele wskazywało na to, że zabójca wsiadł tam do pociągu, dokonał morderstwa tuż przed przedostatnią stacją, wysiadł na niej, ukradł rower i wrócił na nim do miejsca gdzie czekało na niego auto. Ustalono zatem sposób poruszania się sprawcy ale w niczym to nie przybliżyło śledczych do jego schwytania.

W dniu 26 czerwca o trzech dokonanych  już morderstwach i o groźbach dokonania kolejnych napisały tabloidy. Podano wiele szczegółów, łącznie z informacją o kartach znalezionych przy ofiarach. Okazało się, że do gazet nadeszły anonimowe listy, w których ktoś, zapewne morderca osobiście, opisał sprawę. Inspektor Jankowski doszedł do wniosku, że nagłośnienie tej ponurej historii może mieć dobre strony.  Być może znajdzie się i zgłosi na policję ktoś, kto ma jakieś informacje na temat sprawcy. Ponadto przestraszeni ludzie będą zachowywać się ostrożniej, utrudniając mordercy kolejne ataki.  Artykuły w gazetach rzeczywiście wywołały rodzaj psychozy. Na policję zgłosiła się roztrzęsiona nauczycielka liceum z Lublina, która otrzymała anonimowy list o treści: „Będziesz dama trefl”.  Na szczęście okazało się, że to głupi żart jej uczniów.

Rozgłos sprawy „karcianego zabójcy”, jak nazwała go prasa, wywarł jednak silną presję na policję. Gazety pytały jak to możliwe, że po dokonaniu trzech morderstw nie udało się znaleźć żadnego śladu.  Ponieważ rutynowe działania policyjne, jak dotychczas, nie przynosiły efektów inspektor Jankowski postanowił zwrócić się do znanego psychologa o sporządzenie profilu psychologicznego sprawcy. Na podstawie sposobu działania, treści i stylu nadsyłanych anonimów oraz tym podobnych przesłanek niejednokrotnie udawało się zawęzić krąg podejrzanych do grupy o określonych, specyficznych cechach. Ta metoda śledcza nie była traktowana jako absolutnie pewna i niezawodna, jednak praktyka wykazywała jej przydatność.

Rozmowa inspektora z psychologiem miała miejsce 27 czerwca. Profiler wyraził chęć przygotowania opinii i zapytał w jakim terminie Jankowski jej oczekuje. Usłyszawszy, że na jutro wybuchnął śmiechem. Opracowanie profilu psychologicznego sprawcy wymaga starannego przestudiowania akt, oględzin miejsca przestępstwa, analizy listów i tak dalej. Zazwyczaj zajmuje to kilka tygodni, lub nawet miesięcy. Inspektor stanowczo oświadczył, że w tym wypadku nie ma czasu do stracenia. Zabójca dokonywał poprzednich zbrodni w krótkich odstępach czasu i należy liczyć się z tym, że obecnie szuka już okazji do czwartego morderstwa. Ponadto, rozgłos jaki uzyskała sprawa spowodował, że każdy kto z jakiegoś powodu zdecyduje się teraz zabić sąsiada, wspólnika, żonę, szwagra albo teściową może podłożyć ofierze kartę z talii i skierować w ten sposób śledztwo na fałszywe tory. Psycholog pod naciskiem ze strony Jankowskiego zobowiązał się przygotować profil na 5 lipca i podpisał stosowną umowę.

Umowa została wypełniona. W dniu 5 lipca inspektor Jankowski otrzymał profil sprawcy, w którym napisano:

„Sprawcą serii morderstw jest mężczyzna w wieku ok. 43 lat o wzroście ok 185 cm, niebieskich oczach i ciemnoblond włosach przyciętych krótko,  z zaczątkami łysienia na czubku głowy. Jest sprawny fizycznie, chociaż cechuje się lekką nadwagą, gdyż waży ok 95 kg. Zamieszkuje w dużym mieście w centralnej Polsce. Z dużym prawdopodobieństwem można twierdzić, że chodzi o Warszawę. Posiada wyższe wykształcenie techniczne i pracuje w dziale serwisu znanej, międzynarodowej korporacji. Zabójstw dokonywał w trakcie delegacji służbowych do dużych miast, w których zlokalizowani są klienci korzystający z urządzeń jego firmy. Wracając z Olsztyna zboczył z głównej trasy i znalazł się w Miłoszynie w poszukiwaniu okazji do popełnienia morderstwa, co mu się udało. Podobnie, zbrodni w Zagórzu dokonał wracając z delegacji do Wrocławia,  a zabójstwo w Księżewicach popełnił zbaczając z trasy powrotnej z Rzeszowa. W podróżach służbowych używa różnych samochodów wchodzących w skład floty firmy, co utrudnia ich powiązanie z zabójstwami. Sprawca jest zdolny, ambitny i z tego powodu sfrustrowany wykonywaną pracą. Co prawda jest ona dobrze płatna i stabilna, ale zabójca uważa, że wykonuje zadania leżące poniżej jego możliwości. Dodatkowo nie ma perspektyw na awans i żyje ze świadomością, że nielubianą pracę będzie wykonywał do emerytury.  Jego sytuacja rodzinna jest  ustabilizowana. Ma żonę i dziecko. Rodzina nie zdaje sobie sprawy z jego zbrodniczej działalności. Osobowość sprawcy jest rozdwojona. Z jednej strony odczuwa on silną potrzebę uzyskania sławy i rozgłosu, co popycha go dokonywania zabójstw. Z drugiej strony ma świadomość okropności tych czynów i chciałby ich zaprzestać. Nie potrafi się oprzeć żądzy mordu ale podświadomie pragnie aby się to skończyło. Z tego powodu dokonuje zabójstw w sposób bardzo ryzykowny, jakby chcąc przyspieszyć moment ujęcia przez policję. W ten sposób zostałby zmuszony do zaprzestania serii zabójstw mimo że sam nie jest w stanie oprzeć się pokusie popełniania czynów dostarczających mu adrenaliny oraz mocnych wrażeń, jakich brak w jego ustabilizowanym życie zawodowym i rodzinnym.”

Profil okazał się sukcesem. Był w stu procentach dokładny i ściśle opisał cechy przestępcy. Sukces psychologa nieco umniejsza fakt, że istotnie, w osobowości mordercy toczyła się walka pomiędzy dobrem a złem. Ostatecznie ta dobra strona zwyciężyła i zabójca, niejaki Remigiusz K.,  sam w dniu 2 lipca zgłosił się na policję przyznając się do popełnienia trzech morderstw oraz do  nieodpartej chęci popełnienia kolejnych. Aby tego uniknąć nie widział innego wyjścia jak oddać się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wszystkie cechy Remigiusza K. zamieszczone w profilu można było znaleźć w prasie już nazajutrz, 3 lipca. Jednak umowny termin opracowania profilu wyznaczony na 5 lipca pozostawał w mocy.

sobota, 12 czerwca 2021

Bunkier

 

Bunkier

                Julian, jako rodowity krakowianin, od dzieciństwa miał styczność z zabytkami. Szczególnie fascynowały go fortyfikacje. Te ogólnie znane, średniowieczne umocnienia Wawelu i resztki murów miejskich szybko go znudziły jak wielokrotnie oglądany film. Zainteresował się pochodzącymi z XIX wieku fortami twierdzy Kraków, których były dziesiątki, a wiedza o ich istnieniu nie była tak powszechna. W ciągu kilku lat spenetrował każdy z fortów rozmieszczonych pierścieniem wokół miasta. Naturalną koleją rzeczy, kiedy już poznał każdy zakamarek dawnych cesarsko-królewskich  umocnień, skierował swoją uwagę na fortyfikacje nowożytne. Takich akurat w Krakowie brakowało, więc rozpoczął poszukiwania w internecie. Natrafił na informacje o Śląskim Obszarze Warownym. W latach 30-tych XX wieku, kiedy  zagrożenie wojną z Niemcami stało się realne, Polska wybudowała linię fortyfikacji mającą bronić górnośląskiego regionu przemysłowego. Składały się na nie liczne bunkry, od niewielkich schronów wyposażonych w strzelnicę dla jednego karabinu maszynowego, po wielkie tradytory artyleryjskie wyposażone w działa i liczne ckm-y.  Bunkry te były ulokowane w odległości kilkuset metrów od siebie i nawzajem osłaniały się ogniem. Oglądają na zdjęciach w sieci ich charakterystyczne sylwetki z obłymi krawędziami zwieńczone od góry pancernymi kopułkami dla karabinów maszynowych  Julian zapragnął zobaczyć je na żywo.

Na Górny Śląsk nie było daleko. Pewnego majowego dnia Julian siadł w samochód i wyposażony w mapkę wydrukowaną z internetu wyruszył na poszukiwanie bunkrów. Zadanie nie było łatwe, bo dawna linia obronna ulokowana była w terenie z dala od wygodnych dróg dojazdu. Po ostatniej wojnie bunkry ulokowane daleko od granicy stały się nieprzydatne dla wojska i tkwiły porzucone w zaroślach, pośród lasów jakie w międzyczasie wokół nich wyrosły, a niejednokrotnie pośród budynków, jakie w pobliżu wybudowano. Julian za cel wybrał jedną z dzielnic Rudy Śląskiej. Dojechał tak blisko jak tylko się dało do miejsca gdzie według mapy powinien stać jeden z bunkrów ale na koniec musiał zaparkować auto i szukać dalej na piechotę. Próbował pytać miejscowych, których spotykał po drodze, ale w większości przypadków spotykał się ze wzruszeniem ramion. Wreszcie ktoś go nakierował. Julian zaczął wspinać się na wskazane mu  łagodne wzgórze i w połowie stoku dojrzał swój cel. Pod szczytem, na skraju lasu, dojrzał przysadzistą sylwetkę bunkra. Od strony, z której nadchodził widać było tylko stalową kopułę ze strzelnicami oraz zaokrąglone, betonowe krawędzie ścian, gdyż od strony spodziewanego ostrzału schron był zabezpieczony nasypem ziemnym, obecnie porośniętym niskimi krzewami.  Bunkier zbudowano w dobrze wybranym miejscu. W dolinie u stóp wzgórza wiła się niewielka rzeczka, wzdłuż której biegła droga. Lokalizacja na szczycie wzgórza pozwalała trzymać pod ostrzałem całą dolinę i uniemożliwiać nieprzyjacielowi korzystanie z szosy.

Kiedy Julian podszedł bliżej dostrzegł na ścianie bunkra tablicę z napisem „Schron imienia A. Kowolika”. Oprócz tablicy dostrzegł dwu mężczyzn, którzy siedzieli oparci o ścianę budowli trzymając w dłoniach butelki piwa. Nie wyglądali na obywateli, dla których picie piwa w plenerze stanowi główny element stylu życia. Sprawiali raczej wrażenie ludzi, którzy przyszli tu odpocząć po ciężkiej pracy. Julian pomyślał, że być może dowie się od nich czegoś o bunkrze.

- Dzień dobry – zagaił. – Czy wiecie może panowie kim był ten patron bunkra?

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Na chwilę zapadło milczenie, aż wreszcie odezwał się jeden z nich.

- Alojz Kowolik to boł chop z Kochłowic. W trzydziestym dziewiątym boł przy wojsku i dostoł przydział do tego bunkra. Łobsługiwoł cekaem w tej wieżyczce. – mężczyzna wskazał kopułkę pancerną.

- A czym się zasłużył, że jego imię nadano temu schronowi? – zapytał Julian.

- Krótko przed wybuchem wojny Alojz dostoł przepustka i spotkoł się z chopami z Kochłowic. Wszyscy godali ło wojnie. Chopy pytali Alozja, jak to bydzie, czy  polskie wojsko się łobroni. Alozj na to rzekł – słuchejcie chopy, jo nie moga godać za cołkie wojsko, ale jo wom godom jedno – jo swojego bunkra byda bronił do końca. Niedugo po tym Niemce zaatakowali. Kajś tam pod Wielunim przełamali front i wojoki co bronili tych bunkrów dostali rozkaz do wycofanio coby nie być łokronżonym. Nie wiem co Alojz mioł wtedy w gowie, ale wiem, że nie mioł lekko. Bo kożdy Ślonzok je nauczony porządku. Jak rozkazują się cofać, to trza się cofać. Ale Alojz pamiętoł co przyłobiecoł tym chopom. Na koniec został w tym bunkrze. Dowódca roz rozkazywoł roz prosił coby się wycofał z niemi ale Alojz jak coś roz postanowił to się tego trzimoł. Na koniec te inne wojoki poszli, a on został we bunkrze som. Cołki dzień tym swoim cekaemem trzimoł pod łogniem cołko dolina – mężczyzna wskazał w stronę rzeczki płynącej w dole. – Żoden samochód niemiecki nie poradzioł przejechać.

- I co, Niemcy go nie atakowali ? – zapytał Julian.

- Takie głupie coby się ciepać na ten cekaem to łone ni boły. Żoden nie  chcioł na sam początek wojny ginąc za tego ich firera. Poczekali do zmroku i zakradli się od zadku, łod lasu. Alojz nie poradzioł strzelać na wszystkie strony, bo strzelnice w wieżyczce są nakierowane ino tam. Te Niemce naciepali handgranatów do środka bez strzelnice. Co boło później ludzie różnie godajom. Niektóre godajom, co po tym prziszli te gizdy z gestapo, zabrali co tam zostało z Alojza i pochowli bele kaj, coby grób nie przypomianoł polskiego bohatera. Inni godajom, że kiedy już cekaem Alozja umilkł to Najświętsza Panienka z Piekar prziszła po niego i zabrała do nieba. Kożdy wierzy w to co chce.

- A kiedy bunkier nazwano imieniem Alojza? –zapytał Julian.

- Po wojnie przez jakiś czas bunkry trzimało wojsko, ale im boły na nic tak daleko łod granice. Później stoły puste i ludzie zrobieli  z nich hasioki. Połno w nich boło różnego szajsu. My robiemy na grubie, pod ziemiom, i my sam po szychcie przychodzili na piwo. I tak my pomyśleli, że nie śmie tak być coby w miejscu kaj Alojz łoddoł życie terozki boł hasiok. My zaczęli ten bunkier sprzątać. Wyciepli my ten szajs, trocha odmalowali i ponaprawiali. Jednego razu prziszoł sam chop ze Straży Miejskiej. Chcioł nom dać mandat za dewastacja zabytku.   To my go zaprowadzili do sąsiedniego bunkra kaj nadal boł hasiok i my jemu pedzieli – podziwej się jak wyglądo zabytek niezdewastowany. A później my go wzienli nazod tukej i my mu pedzieli – a tak wyglądo zabytek kiery my zdewastowali. Łon nie boł gupi. Zameldowoł komendantowi co i jak i za jakiś czas Rada Miasta nam przyznała dotacjo. Ino my musieli założyć fundacjo co się nozywo „Fundacja ochrony zabytków Śląskiego Obszaru Warownego im. A. Kowolika”. A imię Alozja my nadali bunkrowi kiedy łon go drugi raz obronił.

- Jak to obronił drugi raz, skoro zginął? – nie zrozumiał Julian.

- Alozj pedzioł, co bydzie bronił bunkra do końca. A wto wie kiedy je koniec? Boł taki czas, kiedy się pojawili złomiorze. Jo nie mom nic naprzeciw kiedy jaki borok, kiery nie mo za co dzieci wyżywić się nazbiero niepotrzebnego nikomu żelastwa. Ale ci złomiorze to boły richtig gangi, kiere kradły cołki metal. Nawet gleizy czyli szyny łod koleje. I łone chcieli ukraść kopuła łod tego bunkra. Wiedzieli co cołkiej nie weznom bo to waży więcej niż dziesięć ton. To łoni wzienli ze sobą palnik i butle coby połokrawać ta kopuła na kąski i po kąsku wynieść. Prziszli nocom od tej strony skąd wyście prziszli. Ale Alozj czuwoł nad swojem bunkrem. Kiedy te chachary podeszli blisko, najsamprzód we wieżyczce cosik błysło, a później Alozj puścił seria ze swojego cekaemu. Nie chcioł ich zabijać, strzeloł do wierchu ale stykło. Złomiorze ciepli ten palnik i butle bele kaj i gibko pitali.

- Ale to przecież niemożliwe, skoro pan Kowolk zginął podczas wojny. – wyraził wątpliwość Julian.

- Wyście, panie się nos spytali fto to boł Alozjz Kowolik. To jo żem wom richtig i do porządku pedzioł. A kożdy wierzy w to co chce,

Ślązak sięgnął po butelkę piwa dając w ten sposób do zrozumienia, że rozmowę z gorolem uważa za zakończoną.

sobota, 15 maja 2021

Pasażerka

 

Pasażerka

                Na lotnisku należy się znaleźć  około półtorej godziny przed planowanym odlotem. Dojazd do poru lotniczego z domu Pawła zajmuje około trzech godzin. Paweł na wszelki wypadek dodał do tego jeszcze godzinę. Na drodze zdarzają się korki, czasem trudno jest znaleźć miejsce na lotniskowym parking, a kolejka do odprawy pasażerskiej, zwłaszcza do kontroli bezpieczeństwa na bramkach bywa długa. Jednak nie tym razem. Szosa była pustawa, jazda odbywała się płynnie. Parking przy lotnisku był wypełniony zaledwie w połowie, a odprawa przebiegała szybko.

                W rezultacie `Paweł znalazł się w strefie bezcłowej, z kartą pokładową w ręku, ponad dwie godziny przed odlotem. Nie planował żadnych zakupów, a bezproduktywnego oglądania wystaw sklepowych nie lubił. Dla zabicia czasu wypił kawę w jednej z kafejek, co zajęło około dwudziestu minut. Przeciągać się tego nie dało, gdyż nad głową stali mu inni pasażerowie polujący na wolne miejsca na nielicznych krzesełkach, a do dalszej konsumpcji zniechęcały go zbójeckie, lotniskowe ceny.  Wobec tego udał się do bramki, z której odlatywać miał jego samolot. Na szczęście właśnie wystartował poprzedni lot i rzędy krzesełek w pobliżu wejścia do rękawa były pustawe, a zatem przynajmniej było gdzie usiąść. Nadal miał prawie półtorej godziny do spodziewanego wejścia na pokład. Z braku lepszego pomysłu wyjął laptopa z podręcznej torby i zaczął przeglądać internet, korzystając z darmowego, lotniskowego wi-fi.  Zbliżała się połowa kwietnia i właśnie minęła rocznica katastrofy „Titanica”. Niemal wszystkie portale zamieściły artykuły z tej okazji, bo akurat żadna aktualna katastrofa się nie wydarzyła i należało wypełnić strony wspomnieniami o tej sprzed lat.  Szczególnie zainteresowała go obszerna galeria archiwalnych zdjęć dołączona do jednego z tekstów. Wi-fi było słabe i kolejne obrazki otwierały się opornie, co Pawłowi nie przeszkadzało. Cierpliwie czekał aż stare fotografie zapełnią ekran, a następnie uważnie je studiował.  Jego uwagę zwróciło zdjęcie transatlantyku odbijającego od nabrzeża w Southampton. Na wszystkich pokładach, przy relingach widać było pasażerów pozdrawiających ludzi, którzy żegnali statek z portu.  Widok pasażerów skłaniał ku refleksji. Z perspektywy ponad stu lat wiadomo było, że większość z nich ma przed sobą niewiele dni życia ale oni nie mieli takiej świadomości.  Płynęli ku swemu przeznaczeniu radośni, uśmiechnięci, pełni nadziei na lepsze życie w `Nowym Świecie.  Nie zdawali sobie sprawy, że na drodze do swoich marzeń napotkają pośród zimnej, bezksiężycowej nocy górę lodową.

                Pasażerów przy bramce powoli przybywało. Paweł nie zwracał uwagi na osoby zajmujące miejsca w pobliżu niego, zaabsorbowany myślami o słynnej katastrofie, o której słyszał cały świat. Zaczął się zastanawiać nad losem wielu innych ludzi, którzy również zginęli na morzu, ale bez rozgłosu, o losie których niewielu usłyszało.  W dziejach polskiej marynarki, pomijając okres wojny, nie było na szczęście wielu katastrof. W pierwszej kolejności Paweł przywołał wspomnienie promu „Heweliusz”. Pamiętał, że zatonął on zimą, bodajże w połowie stycznia, ale nie potrafił przypomnieć sobie jak dawno temu. Lata lecą. Ponieważ wciąż było sporo czasu do odlotu, zaczął w szukać w sieci informacji o „Heweliuszu”. Udało mu się znaleźć zdjęcie promu opuszczającego Świnoujście. Kontrast z fotografią „Titanica” rzucał się w oczy. Nie było wiwatujących tłumów, eleganckich arystokratów na pokładach przypisanych do pierwszej klasy, ani pełnych nadziei skromnych emigrantów. W połowie stycznia promem do Szwecji wypływali głównie kierowcy ciężarówek, których na nabrzeżu nikt nie żegnał. Mroźna i wietrzna pogoda nie zachęcała do przebywania na pokładzie.  Przy relingu promu stała jedynie niewielka grupka mężczyzn ubranych tak jak ubierają się kierowcy tirów. Palili papierosy i spoglądali na oddalający się port. Ich twarze nie wyrażały emocji. Kolejny kurs i tyle. Po dokładniejszym przyjrzeniu się fotografii Paweł zauważył jednak jeszcze jedną osobę stojącą z dala od grupy kierowców. Była to kobieta w trudnym do dokładnego określenia, średnim  wieku. Zastanawiąjące było co skłoniło tę pasażerkę aby w połowie stycznia wybrać się w podróż promem zajmującym się głównie transportem ciężarówek. Pora roku sugerowała, że raczej nie była turystką. Raczej chodziło o podróż służbową albo odwiedziny u krewnych lub znajomych w Szwecji.  Kobieta stojąca samotnie na pokładzie była dziwnie ubrana. Mimo mrozu miała na sobie nie płaszcz lecz długą, czarną suknię z silnie podkreślonym wcięciem w talii, a na głowie duży kapelusz z rondem opadającym na jedno z ramion. Strój ten wyglądał staromodnie i z jakiegoś powodu wzbudził niepokój Pawła. Miał wrażenie, że skądś zna tę kobietę, że już ją gdzieś widział. Jak zwykle w takich przypadkach po głowie zaczęły mu krążyć natrętne myśli, nie ustępujące aż do momentu, kiedy sobie przypomni. 

                Przypomniał sobie po trzech minutach ale sam nie chciał wierzyć w to co ustalił. Musiał sprawdzić i się upewnić. Ponownie odszukał w sieci zdjęcie „Titanica” opuszczającego Southhampton i zaczął je starannie studiować. Nie mylił się. Na jednym z pokładów, samotnie, z dala od pasażerów połączonych w grupy znajomych lub krewnych, stała kobieta w czarnej sukni i kapeluszu z obszernym rondem. Oglądając zdjęcie za pierwszym razem nie zwrócił na nią uwagi, gdyż była jedynie jedną z kilkuset osób widocznych na pokładzie statku. Jednak jej obraz zapisał się gdzieś w jego podświadomości i uruchomił dzwonek alarmowy przy oglądaniu zdjęcia polskiego promu. Nie miał wątpliwości, że na zdjęciach „Titanica” i „Heweliusza” była  ta sama pasażerka. Mało tego, była tak samo ubrana i, na pierwszy rzut oka w tym samym wieku. Nie mogło być zatem tak, że kobieta  przeżyła katastrofę „Titanica” i przypadkiem wsiadła na „Heweliusza” gdyż obie katastrofy dzieliło zbyt wiele czasu.  Nawet gdyby dożyła ponad stu lat to nie mogłaby wyglądać tak samo jak w 1912 roku.
                Paweł oglądał czasem horrory klasy B i z tego powodu nasunęła mu się myśl, że ta kobieta pojawia się z jakichś zaświatów zapowiadając katastrofę. Był jednak trzeźwo myślącym inżynierem, i nie mógł zaakceptować takiego wytłumaczenia. Usiłował znaleźć jakieś racjonalne rozwiązanie zagadki.  Może kobieta z „Heweliusza” była po prostu sobowtórem pasażerki „Titanica”. Zdarzają się pary ludzi o niemal identycznym wyglądzie. Pasażerka promu mogła się urodzić po wielu latach jako sobowtór tej z transatlantyku. Nie można wykluczyć, że obie były spokrewnione. Sądząc po zdjęciach kobieta wsiadając na „Titanica” mogła już mieć dzieci, i nawet jeśli zginęła na Atlantyku to jej potomstwo przeniosło determinujące wygląd geny w przyszłość. Zresztą nie jest powiedziane, że zginęła. Kobiety w pierwszej kolejności trafiały na łodzie ratunkowe, więc może przeżyła zatonięcie „Titanica”. A w takim przypadku tym bardziej mogła się doczekać dzieci. Być może jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności jej prawnuczka wyglądem przypominająca do znudzenia prababkę wsiadła na pokład „Heweliusza”.  Ta teoria nieco uspokoiła Pawła, ale tylko nieco gdyż miała słabą stronę. Bo niby czemu ta prawnuczka miałaby na zimową podróż przez Bałtyk ubierać wyszczuplający talię gorset i staromodny kapelusz? Nie dało się wykluczyć, że to jakiś makabryczny żart. Być może ktoś pozbawiony wyczucia i szacunku dla ofiar korzystając z Photoshopa wyciął ze zdjęcia „Titanica” jedną postać i wkleił ją w fotografię „Heweliusza”.

                W tym momencie odezwał się głoś pracownicy linii lotniczej zapraszający pasażerów na pokład samolotu. Paweł zamknął laptopa i podniósł wzrok.  Naprzeciwko niego siedziała kobieta w czarnej, staromodnej sukni. Na głowie miała kapelusz z opadającym rondem zakrywający znaczną część twarzy. W ręku trzymała kartę pokładową na lot Pawła.