piątek, 14 stycznia 2022

Śnieg

 

Śnieg

                Śnieg. Ogromna ilość niewielkich kryształków lodu, z których każdy ma inny, niepowtarzalny kształt. Oto typowy przykład powtarzanej powszechnie informacji,  której nie da się zweryfikować. Bo niby jak? Nawet gdyby ktoś dokonał rzeczy nieprawdopodobnej i którejś zimy obejrzał pod mikroskopem wszystkie płatki porównując je ze sobą to jak sprawdzić czy w zeszłorocznym, dawno stopionym śniegu nie było takich samych kryształków?  Zresztą do cholery z tym, różne czy takie same. Liczy się to, że napadało akurat cztery centymetry i precyzyjnie przygotowany plan B diabli wzięli. Czy mogłem przewidzieć, że zimą spadnie śnieg? Raczej tak, ale że akurat w tym czasie i akurat cztery centymetry to już nie. W sumie to jego wina. No i tej zdziry.   Ale po kolei.

                Nad planem tego skoku pracowałem długi czas. Ponieważ jasne dla mnie było, że większej kasy szybko się uczciwą pracą nie dorobię, postanowiłem zorganizować napad. Ze góry wykluczyłem bank, supermarket, czy jakąkolwiek kasę obsługiwaną przez ludzi. To nie dla mnie. Należałoby straszyć jakąś bronią, wrzeszczeć, terroryzować, a i tak nie byłoby pewności czy jakiś ochroniarz albo kasjer nie okaże się kandydatem na bohatera i czy nie wywiąże się bijatyka albo nawet strzelanina.  To nie na moje nerwy. Nie jestem żadnym mięśniakiem ani brutalem. Za swoją mocniejszą stronę uważam intelekt i zdolność precyzyjnego planowania. Czyli pozostawał napad na bankomat. Odpadał wtedy czynnik ludzki, ale sprawa nadal nie była łatwa. Bo to żadna sztuka obrabować. Chodzi o to żeby obrabować i nie dać się złapać. A żeby nie dać się złapać nie należy pozostawić śladów, co w obecnych czasach przy powszechnych systemach monitoringu i całej tej informatycznej inwigilacji nie jest  proste.  Jest wręcz niemożliwe, bo jeśli policja zacznie szperać, to zawsze się czegoś doszpera. Zatem należało zrobić co można aby nie zaczęli szperać, zwłaszcza wokół mnie. Zacząłem od zapoznania się z budową bankomatów. Wpisałem w wyszukiwarkę: „jak zbudowany jest bankomat?” Wiem, oczywiście, że da się ustalić kto szukał takich informacji w internecie. Dlatego ten, jak to się mówi, research, wykonałem na rok przed planowaną datą napadu. Przecież nie będą w stanie sprawdzić wszystkich, którzy na przestrzeni wielu miesięcy interesowali się bankomatami. Ponadto, przed tym i po tym zadałem też wiele podobnych pytań w rodzaju: „jak działa automat do produkcji lodów włoskich?”, „jak zbudowany jest automat do sprzedaży biletów?” i tym podobne. W razie czego można będzie powiedzieć, że jestem pasjonatem tego typu urządzeń.  Doszedłem do wniosku, że należy wykluczyć bankomaty umieszczone wewnątrz banków lub centrów handlowych, a także zabudowane w ścianach budynków. Najłatwiejszy dostęp był do urządzeń stojących wolno. Pojeździłem trochę po okolicznych miastach i wytypowałem sobie bankomat stojący w pobliżu sporego marketu przed biurowcem, w którym nocą nie było ochrony, a najbliższy komisariat policji znajdował się w znacznej odległości. Trudniejszym zadaniem było ustalenie kiedy do tego urządzenia ładowana jest kasa. Rozważałem zainstalowanie na pobliskim drzewie kamerki internetowej, przez którą mógłbym obserwować bankomat ale odrzuciłem takie rozwiązanie. Nie jestem specem od informatyki ale założyłem, że jak zaczną szperać to mogą ustalić adres IP na jaki przekazywana była transmisja z kamery. Zabrałem się do rzeczy po staremu. Znalazłem niezbyt odległe, ale osłonięte krzewami miejsce, z którego mogłem prowadzić obserwację. Spędziłem tam kilka letnich nocy, co nie było wygodne, ale dzięki temu dowiedziałem się, że bankomat jest napełniany w każdy piątek około północy. Dodatkowo stwierdziłem przy tej okazji, że w noce z piątku na sobotę parking wokół biurowca jest pusty. Nie będę tu opisywał jak dobrać się do gotówki w bankomacie. W końcu to moja wiedza, której zdobycie zajęło mi trochę wysiłku. Poza tym, z całym szacunkiem, może to przeczytać każdy i nie zamierzam popularyzować metod napadów na bankomaty. Powiem tyle, że należy zacząć od wyrwania urządzenia z podłoża za pomocą silnego samochodu, najlepiej furgonetki. Należało zatem pozyskać wóz, poprzez który nie dojdą do mnie kiedy zaczną szperać. Inaczej mówiąc, należało ukraść furgonetkę krótko przed skokiem i porzucić ją zaraz po nim. W ten sposób doszedłem do wniosku, że potrzebuję wspólnika. W końcu nikt nie jest omnibusem. Żyjemy w czasach wąskiej specjalizacji. Skoro znam się na bankomatach, to nie muszę się znać na kradzieżach aut. Wspólnik, podobnie jak ja, nie mógł mieć żadnej kryminalnej przeszłości bo kiedy policja zacznie szperać to zacznie od sprawdzenia wszystkich notowanych. Znalezienie faceta, który potrafi ukraść furgonetkę ale nie figuruje w policyjnych bazach danych nie jest proste. Tym bardziej, że to powinien być gość godny zaufania, o poukładanym charakterze, który potrafi trzymać się planu i nie zawali go przez jakiś głupi wyskok. Nie można w takiej sprawie udać się do żadnej agencji HR ani zamieścić posta na fejsie. Miałem po prostu oczy i uszy otwarte, specjalnie nie rozpytywałem, ale po jakimś czasie dotarło do mnie, że jakiś znajomy znajomego znajomego pasowałby do takiej roli. Musiałem tak to rozegrać, żeby nie dało się nas ze sobą połączyć kiedy zaczną szperać.  Niby przypadkiem poznałem faceta w jakimś barze. Zagadałem i  udało się nawiązać znajomość. Spotykaliśmy się od czasu do czasu na piwie, w różnych lokalach, żeby ludzie nas nie kojarzyli jako kumpli. Nie podałem mu numeru telefonu żeby w razie czego nie powiązano nas poprzez bilingi.  Po kilku rozmowach upewniłem się, że facet się nadaje i przy kolejnym spotkaniu ostrożnie ujawniłem co zamierzam. Zdecydował się w to wejść i zgodził się na mój plan.

                Nie będę zanudzał szczegółami, powiem tyle, że skok przebiegł zgodnie z założeniem. W pewną wrześniową noc z piątku na sobotę wspólnik podjechał w umówione miejsce skradzioną furgonetką. Wsiadłem i razem pojechaliśmy na miejsce akcji. Dochodziła trzecia nad ranem. Wiedziałem, że bankomat znajduje się w polu widzenia kamery umieszczonej na ścianie biurowca na tyle wysoko, że trudno było ją unieszkodliwić. Dojeżdżając założyliśmy kominiarki, a na sobie mieliśmy ciuchy z sieciówki. W podobnych chodzi połowa chłopaków z miasta, więc policja nie będzie miała wielkiego pożytku z nagrania. Dowiedzą się tyle, że napad przeprowadziło dwu mężczyzn średniego wzrostu i średniej budowy ciała, prawdopodobnie młodych lub w średnim wieku. Obwiązaliśmy bankomat liną i używając wozu, wyrwaliśmy go z fundamentu. Dobranie się do gotówki poszło sprawnie. Zanim na miejscu zjawił się pierwszy patrol byliśmy już daleko. Pojechaliśmy na przedmieście, gdzie stały opuszczone zabudowania starego zakładu przemysłowego. Czekał tam na nas mój ukryty samochód. Polaliśmy kabinę skradzionej furgonetki benzyną i podpaliliśmy. Nigdy nie wiadomo czy policja nie znalazłaby jakiegoś naszego włosa, śladu DNA albo innego cholerstwa. Właściciel wozu był pewnie ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa nie zbiednieje więc nie było czego żałować. Po wszystkim spokojnie pojechaliśmy do mnie i poczekaliśmy do rana na otwarcie banków. Mój plan przewidywał zabezpieczenie łupu. Należało liczyć się z tym, że numery banknotów są odnotowane, więc musieliśmy się wstrzymać z wydawaniem zdobytej kasy. Uzgodniłem uprzednio ze wspólnikiem, że przez rok nie użyjemy tych pieniędzy, a później będziemy z nich korzystać ostrożnie, wydając na raz niewiele, wyłącznie w miejscach takich jak supermarkety, gdzie następuje  znaczny  obrót gotówki  i gdzie nawet w przypadku zidentyfikowania banknotu o notowanym numerze będzie nikła szansa aby ktoś zapamiętał kto nim zapłacił. Pozostał problem gdzie przechować te kasę tak, aby ktoś przypadkiem na nią nie natrafił. Uznałem, że najciemniej jest pod latarnią. Na długo przed skokiem, kiedy dopiero zaczynałem jego planowanie, wynająłem skrytkę bankową. I do tego banku udaliśmy się ze wspólnikiem niosąc torbę z gotówką. Wiedzieliśmy, oczywiście, że w takim banku zainstalowane są kamery monitoringu, które nas razem zarejestrują. Ale w końcu banki odwiedzają  tłumy klientów i nie było podstaw aby się obawiać, że ktoś przeglądając taśmy dojdzie do wniosku, że mamy coś wspólnego z napadem. Przynajmniej do czasu dopóki nie zaczną nas podejrzewać i szperać. Mimo wszystko unikaliśmy jednak kierowania twarzy w kierunku kamer. Istniała kwestia zaufania pomiędzy nami, wspólnikami. Żeby wyeliminować obawę, że któryś z nas sprzątnie drugiemu całą kasę ze skrytki umówiliśmy się, że  zmienimy ośmio-cyfrowy kod w zamku szyfrowym tak, że ja wpiszę pierwsze cztery, a on pozostałe cyfry. W ten sposób mogliśmy podjąć łup tylko wspólnie. Umówiliśmy się, że gdyby któryś z nas mimo wszystko wpadł, co nie wydawało się prawdopodobne, to nie wyda drugiego, tylko w najgorszym razie odsiedzi niezbyt długi wyrok, a wspólnik pozostający na wolności zaczeka na niego z podjęciem łupu.

                Krótko mówiąc, wszystko poszło zgodnie z planem. Nic nie wskazywało na to aby policja miała jakiś punkt zaczepienia, z powodu którego moglibyśmy się znaleźć w gronie podejrzanych.  Pieniądze były ukryte w bezpiecznym miejscu i czekały na czas, kiedy będzie można z nich skorzystać. Wszystko byłoby zatem w porządku gdyby nie mój wspólnik, a raczej gdyby nie ta zdzira. Plan zakładał, że mieliśmy przez rok unikać kontaktów. Oczywiście, nie oznacza to, że mogłem sobie pozwolić na to aby zupełnie stracić go z oczu. Dyskretnie, z daleka, śledziłem jego poczynania. I, niestety, stwierdziłem, że sprawy zaczynają przybierać zły obrót. Facet się zakochał. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, ale zakochał się w nieodpowiedniej dziewczynie. Należała do typu kobiet, którego najbardziej  nie znoszę. Do takich, które bez żadnych podstaw uważają się za lepsze od innych, które z lekceważeniem traktują kobiety poświęcające się pracy dla dobra rodziny, i które od facetów oczekują tylko jednego. Forsy. Nie oferują przy tym w zamian nawet elementarnej lojalności będąc w każdej chwili gotowe do zmiany sponsora na bardziej zamożnego i hojnego. Mój niewydarzony wspólnik ubzdurał sobie, że to jest kobieta jego marzeń i zrozumiał, że aby te marzenia mogły się spełnić musi użyć kasy z naszego łupu. I to zaraz, nie za rok. Wbrew naszej umowie skontaktował się ze mną już w trzy miesiące po napadzie i zażądał dostępu do pieniędzy. Twierdził, że minęło już dość czasu. Kiedy początkowo odmówiłem, starając się tłumaczyć jak komu mądremu, że to wciąż zbyt niebezpieczne, zmienił ton. Zaczął mi grozić, że jeśli się nie zgodzę to pójdzie na policję i mnie wyda, bo woli zgnić w więzieniu niż żyć bez tej zdziry. Zrozumiałem, że nie ma żartów, bo facet jest zdesperowany i to źle ulokowane uczucie odebrało mu rozum. Przyszła pora na realizację planu B. Bo oczywiście, miałem plan B. Jestem zbyt dobry w planowaniu aby tego zaniedbać. W swoim czasie, jeszcze na kilka miesięcy przed napadem zaopatrzyłem się w fiolkę z pewną bardzo nieprzyjemną substancją. Teraz należało jej użyć. Udałem, że zgadzam się na jego żądania.   Poszliśmy do banku, każdy z nas wstukał swoją cześć kodu i zabraliśmy łup. Kiedy już  podzieliliśmy kasę zaproponowałem, że trzeba to uczcić. Spotkamy się wieczorem u niego i wypijemy po flaszce.  Nalegałem żeby kupił coś drogiego, co najmniej dwudziestoletnią whisky, bo okazja tego wymaga. Ja też przyniosę ze sobą coś porządnego.  Wypijemy za sukces i  każdy z nas pójdzie swoją drogą.

                Wspólnik mieszkał sam na przedmieściu w małym, dość nędznym domku otoczonym zaniedbanym ogródkiem. Zawitałem do niego późnym, styczniowym wieczorem. Od początku unikałem dotykania czegokolwiek aby nie pozostawić odcisków palców. Zgodnie z ustaleniami każdy z nas zaopatrzył się w drogi alkohol. Zaczęliśmy od jego butelki. Powspominaliśmy ten nasz skok sprzed kilku miesięcy, pogadaliśmy  o tym i owym. Tak pokierowałem rozmową, że odpalił laptopa i wszedł na swoje konto na Facebooku. Wykorzystałem moment jego nieuwagi i wlałem mu do szklanki whisky połowę zawartości fiolki, którą przyniosłem w kieszeni. Wiedziałem, że wystarczy. I wystarczyło.  Krótko po tym, kiedy wypiliśmy następną kolejkę zbladł, dostał konwulsji…., darujmy sobie fizjologiczne szczegóły. Trucizna zadziałała jak należy. Teraz musiałem wykonać wszystko co zaplanowałem. Założyłem lateksowe rękawiczki. Po pierwsze, wlałam resztę trutki do jego butelki. Fiolkę starannie wytarłem, odbiłem na niej odciski jego palców i rzuciłem na podłogę. Do jednego gniazda USB jego laptopa podłączyłem pendrive, jaki przyniosłem ze sobą, a do drugiego włożyłem ten taki dinks, który łączy się z myszką. Miałem własną myszkę ze sobą i posługując się nią skopiowałem z pendriva tekst jaki uprzednio przygotowałem, a teraz zamierzałem zamieścić jako jego post na fejsie. Leciało to tak: „To już dłużej nie ma sensu. Żegnajcie chłopaki. Przeżyliśmy razem parę fajnych chwil. I tylko tego szkoda, że więcej ich nie będzie. A ty będziesz musiała żyć ze świadomością, że masz mnie na sumieniu. Tak, do ciebie piszę. Żałuję, że cię spotkałem i uwierzyłem, że możemy być razem. Okazałaś się tego niewarta, ale mimo wszystko, nie potrafię żyć bez ciebie.  Życzę ci abyś mnie wspominała w sennych koszmarach”. Raczej badziewny tekst ale to nie miał być list samobójczy Hemingwaya tylko niewydarzonego, amatorskiego złodzieja samochodów.

                Pozostawało mi niewiele czasu, bo należało się liczyć z tym, że kiedy opublikuję posta  w sieci, a ktoś z jego kumpli go przeczyta, to zaniepokojony szybko zjawi się tutaj aby sprawdzić czy te opisane zamiary były na serio.  Nie mogłem zbyt długo czekać z publikacją bo nawet dla najgłupszego policjanta będzie jasne, że post powinien być zamieszczony przed śmiercią autora. Wspólnik już nie żył, i gdybym zwlekał za długo to mogło być możliwe ustalenie, że zgon nastąpił przed opublikowaniem tekstu. Dałem sobie piętnaście minut na znalezienie jego połowy kasy. Naprawdę nie chodziło mi o te pieniądze. Dotrzymałbym umowy i zadowolił się swoją połową gdyby nie to, że on pierwszy naruszył nasz plan. To jego wina. A raczej tej zdziry. Gdybym miał problem ze znalezieniem forsy to byłem gotowy ją zostawić. W najgorszym wypadku znalazłaby ją policja i po numerach banknotów powiązałaby mojego wspólnika z obrabowaniem bankomatu. Ale on już by mnie nie wsypał. Okazało się, że nie wykazał zbyt wielkiej inwencji w ukryciu swojej części łupu. Po kilku minutach znalazłem pieniądze w torbie foliowej w lodówce. Teraz pozostało już tylko nacisnąć „Enter”, opublikować posta, wyjąć pendriva i ten dinks od myszy, zabrać swoją nienapoczętą butelkę, umyć moją szklankę, schować do szafki  i wyjść zatrzaskując za sobą drzwi.

                Wiem, że zbrodnia doskonała nie istnieje. Zawsze znajdą się jakieś ślady, jeśli policja zacznie szperać. Ale mój plan zakładał, że nie zacznie. Bo to miało z ich perspektywy wyglądać tak – Facet się zabujał w dziewczynie, która go nie chciała. To da się ustalić bez trudu, bo jego znajomi to potwierdzą. Dowiedzą się, że kupił butelkę whisky. Specjalnie namówiłem go aby nabył drogi alkohol, tak aby ekspedientka to zapamiętała. Znajdą go samego w domu. Sekcja zwłok wykaże śmierć na skutek zażycia trucizny w drinku, znajdą flaszkę z resztą trucizny  i jedną szklankę z jego odciskami palców, a także fiolkę tylko przez niego dotykaną. Wpis na Facebooku potwierdzi motyw samobójstwa. Na klawiaturze komputera będą jedynie odciski palców denata. Nie jestem aż tak biegły w informatyce żeby wiedzieć czy da się sprawdzić czy post był wpisany z klawiatury czy skopiowany z dyskietki. Jestem niemal pewien, że da się ustalić czy do laptopa była podłączona obca mysz i pendrive. Ale żeby to sprawdzić należałoby zacząć szperać. Zakładałem, że nie zaczną, bo policjant też człowiek i też nie chce mu się odwalać żmudnej roboty kiedy nie ma powodu. Powinni  uznać, że to samobójstwo, i że nic nie wskazuje na   udział osób trzecich. Przecież wszystkie poszlaki to potwierdzają.

                Zadowolony z realizacji planu B poszedłem do drzwi wejściowych i ostrożnie, w rękawiczkach nacisnąłem klamkę tak, aby nie zatrzeć z niej jego odcisków palców. Wyjrzałem na zewnątrz i spostrzegłem, że podczas mojego pobytu w domu napadały cztery centymetry śniegu.   Gdyby było mniej to dałoby się może ten śnieg jakoś zdmuchnąć ze ścieżki, na przykład machając kurtką. Gdyby było więcej, to może dałoby się jakoś go zagarnąć aby zasypać ślady. Ale przy czterech centymetrach ślady pozostaną i będzie widać, że ktoś wyszedł z tego domu. Zaczną szperać.

wtorek, 14 grudnia 2021

Mikołaj

 

Mikołaj

                Obecnie nie da się już ustalić czyj to był  pomysł lecz program „Mikołaj+”, podobnie jak inne przedsięwzięcia mające na celu pozyskanie wyborców, został ogłoszony przez samego Lidera. Program zakładał, że każde polskie dziecko dostanie prezent od Mikołaja ufundowany przez rząd. Opozycja początkowo argumentowała, że to nie ma sensu, bo dzieci powinny dostawać prezenty od rodziców, a nie od władz. Ponadto wydawanie publicznych pieniędzy na prezenty dla dzieci z zamożnych domów nie ma sensu.  Kiedy jednak w programach informacyjnych rządowej telewizji zaczęły się pokazywać paski o treści: „Opozycja chce pozbawić polskie dzieci prezentów mikołajowych” partie opozycyjne zrezygnowały z protestów.  Wydawało się, że wszystko pójdzie zgodnie z wolą Lidera, ale niespodziewanie pojawiły się kłopoty mające źródło  w jego własnej partii. Frakcja konserwatywna zażądała utajnienia prac parlamentu nad odpowiednią ustawą motywując to tym, że dzieci powinny wierzyć w Świętego Mikołaja, a nie dowiadywać się z mediów, że to politycy rozdają prezenty. Z kolei frakcja bardziej pragmatyczna twierdziła, iż rozdawanie prezentów nie ma sensu jeśli beneficjenci nie będą wiedzieć, że zawdzięczają je rządzącej partii.   Wniosek formalny o utajnienie obrad przepadł w głosowaniu co groziło tym, że ustawa nie przejdzie z powodu braku głosów frakcji konserwatywnej.  W tej sytuacji należało ogłosić reasumpcję i pozyskać głosy kilku posłów niezależnych obiecując im posady w planowanej Narodowej Agencji Mikołajowej. Prace nad ustawą nabrały tempa. Przedstawicielom partii opozycyjnych przyznano po piętnaście sekund na zaprezentowanie stanowisk swoich partii i około pierwszej w nocy ustawa została uchwalona. Prezydent podpisał ją o wpół do drugiej, a premier opublikował w Dzienniku Ustaw jeszcze przed trzecią. Trybunał Konstytucyjny na wszelki wypadek uznał, że ustawa jest zgodna z konstytucją, mimo że nikt tego nie kwestionował. Ustawa przewidywała powstanie Narodowej Agencji Mikołajowej (NAM) z budżetem w wysokości stu pięćdziesięciu miliardów złotych bo Mikołaj nie może dawać dzieciom jakiegoś badziewia, a zaufani funkcjonariusze partyjni nie mogą przecież harować w Agencji za jakieś śmieszne pieniądze. Wydatki w takiej wysokości nie były przewidziane w tegorocznym budżecie państwa  wobec czego ustawa powoływała Fundację Świętego Mikołaja (co zapewniało sporo posad i znacznie pomogło w uzyskaniu wymaganej większości sejmowej), na której rzecz fundusze miały przelać państwowe firmy paliwowe i energetyczne. Wszyscy przecież wiedzą, że wzrost kosztów benzyny i prądu to wina ekologów i Unii.  NAM wzięła się ostro do pracy. Nawiązano współpracę z Narodowym Centrum Nowych Technologii w wyniku czego powstała koncepcja aby prezenty zostały dostarczone dzieciom przez drony. Niezwłocznie utworzono Narodową Agencję Dronów  umacniając przy okazji  większość sejmową. Niestety frakcja konserwatywna znów zaczęła sypać piasek w tryby sprawnej maszyny legislacyjnej. Zwolennicy tradycji stanowczo zaprotestowali przeciw takim lewackim koncepcjom jak użycie dronów i stanowczo zażądali dostarczania prezentów po staremu czyli przez komin. NAM stanęła przed poważnym problemem logistycznym – jak w ciągu jednej nocy dostarczyć  milionom dzieci prezenty przez kominy. Powstała koncepcja użycia w  tym celu Wojsk Obrony Terytorialnej. W międzyczasie wynikły kolejne problemy. Ministerstwo Edukacji sformułowało postulat aby prezenty przysługiwały tylko grzecznym dzieciom, czyli tym, które uczestniczą w lekcjach religii i mają z niej dobre stopnie. Należało stworzyć bazę danych zawierającą adresy zamieszkania grzecznych dzieci.  Powołano w tym celu Narodową  Agencję Bazy Grzecznych Dzieci (NABGD). Prace nad bazą nabrały tempa ale opozycja zaprotestowała, że to jest sprzeczne z RODO.  Protest został, oczywiście, zignorowany ale  w tym samym czasie okazało się, że aby żołnierze WOT mogli przez kominy dostarczyć prezenty do domów grzecznych dzieci to kominy powinny posiadać przekrój co najmniej 40 na 40 centymetrów. Okazało się, że wymaga to przebudowy wszystkich kominów. Niezwłocznie utworzono Narodową Agencję Przebudowy Kominów NAPK). Jednak przebudowa kominów za publiczne pieniądze wymagała ogłoszenia przetargu, którego rozstrzygnięcie nastąpiłoby dopiero około Wielkanocy. Uchwalono wobec tego specustawę pozwalającą na zlecenie prac z wolnej ręki oraz znowelizowano prawo budowlane. Dzień Świętego Mikołaja zbliżał się nieuchronnie. Przeciw przebudowie kominów zaprotestowali kominiarze oraz strażacy powołując się na kwestie techniczne. Rozpoczęto negocjacje z komitetem protestacyjnym. Obie strony  wydelegowały do rozmów swoich ekspertów. Kiedy porozumienie rysowało się już na horyzoncie wyszło na jaw, że 150-cio miliardowy budżet NAM się skończył.

Mikołaj zawołał „HO ho ho ho!. Elfy zabrały się za pakowanie prezentów, do sań zaprzęgnięto renifera Rudolfa. Gdy zapadł zmrok Święty Mikołaj wyruszył w drogę. Pomknął w świetle księżyca pośród wolno wirujących płatków śniegu ponad dachami domów, z których sterczały nieprzebudowane kominy.  Jak co roku każde grzeczne dziecko znalazło rano pod poduszką piękny prezent.

 

poniedziałek, 15 listopada 2021

Cisza

 

Cisza

                Dnia 27 kwietnia roku pańskiego 1843 fregata „Niobe” powróciła do portu macierzystego z rejsu do Indii Zachodnich.  Roger Valmont, który na statku pełnił funkcję drugiego oficera, dwa tygodnie jakie dzieliły go od ponownego wyjścia w morze chciał spędzić w domu rodzinnym nie spodziewając się, że czas ten na zawsze odmieni jego życie.  W domu, w którym się urodził i spędził dzieciństwo czekał na niego jedynie stary Patrick, dawny służący, który po śmierci rodziców opiekował się posiadłością w czasie gdy Roger przebywał na morzu. 

Patrick przekazał młodemu gospodarzowi pakiet korespondencji, jaka nadeszła podczas jego nieobecności.  Było tam kilka listów od przyjaciół, marynarzy jak on, z którymi niemal się nie widywał, gdyż okresy, kiedy pomiędzy rejsami przebywali na lądzie rzadko się pokrywały.  Jednak pośród nich znalazła się wiadomość od Alberta,  z którym jako młodzi kadeci wyruszyli w pierwszy, wspólny rejs.  Przyjaciel informował, że do 5 maja kiedy to ponownie wyrusza w morze, przebywa w swym domu i chętnie zobaczyłby się z Rogerem, gdyby on również w tym czasie był na lądzie.  Taka okazja mogła się szybko nie powtórzyć, więc Roger bez zwłoki listownie zapowiedział się z wizytą na następny dzień.

Albert powitał go w progu swojego domu. Padli sobie w objęcia. Roger  ponad ramieniem przyjaciela spojrzał w głąb holu i zastygł na chwilę w bezruchu. We framudze drzwi prowadzących do salonu stała dziewczyna. Roger nigdy dotąd nie widział kogoś równie pięknego.  Kobieta wyglądała na jakieś osiemnaście lat, była brunetką o granatowych oczach, których barwę podkreślała suknia w tym samym kolorze.  Stała w zwykłej pozie, wyprostowana, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami lecz w tej pospolitej postawie była jakaś niespotykana gracja. W jednej chwili w głowie Rogera zakotłowały się myśli niczym fale podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej.  Z jednej strony ucieszył się ze szczęścia przyjaciela ale jednocześnie poczuł w sercu  ukłucie zazdrości, że tak piękna kobieta jest żoną innego człowieka, nawet jeśli to ktoś kogo cenił. Albert zorientował się, w jakim kierunku spogląda Roger.

- Pamiętasz Luizę, moją siostrę?

Siostrę! To słowo  sprawiło, że niegodna dżentelmena zawiść znikła.  Trudno powiedzieć, że ją pamiętał. Faktycznie, kilka lat temu kiedy odwiedził Alberta, po domu kręciła się jakaś dziewczynka z warkoczykami jak mysie ogonki. Nie zwrócił wtedy na nią uwagi

- Pamiętam, że spotkałem tu panią przed kilku laty. -  skłonił się przed dziewczyną. – Jednak zapamiętałem wtedy panią jako niepozorny pączek i nie przypuszczałem, że rozkwitnie z niego tak piękna róża.

Policzki Luizy oblał rumieniec.  Zawstydzona spojrzała pod nogi.

- Luiza niedawno wróciła do domu ze szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. – wyjaśnił Albert. – Nie miała tam okazji słuchać takich komplementów. 

Roger po raz pierwszy w życiu pomyślał, że byłoby wspaniale, gdyby po powrocie z rejsu czekała na niego w domu kobieta. Zwłaszcza, gdyby nią była Luiza.

Dziewczyna przyszła już do siebie po uwagach gościa na temat swojej urody.

- Pozwoli się pan zaprosić do salonu? – zrobiła dwa kroki usuwając się z drogi.

Cała trójka zasiadła w fotelach wokół stolika, na którym Luiza postawiła srebrny dzbanek z kawą oraz ciasto na ozdobnej paterze. Przyjaciele zaczęli rozmawiać o swoich ostatnich rejsach. Roger słuchał opowiadania Alberta z roztargnieniem spoglądając co chwila na Luizę. Zmuszał się aby odrywać od niej wzrok. Gdy przyszła kolej na jego opowiadanie zauważył, że dziewczyna wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczyma i chłonie jego słowa jakby pierwszy raz w życiu słuchała relacji marynarza. Na koniec wieczoru Roger oświadczył, że byłby zaszczycony gdyby nazajutrz oboje zechcieli odwiedzić go w jego domu. Zaproszenie zostało przyjęte.

Spotykali się we trójkę każdego dnia. Odwiedzali się w domach, spacerowali po miejskim parku, raz wybrali się na przejażdżkę powozem po okolicy. Roger za każdym razem nie mógł się doczekać chwili gdy znów zobaczy Luizę. Miał wrażenie, że ona również cieszy się na jego widok ale jak każdy mężczyzna, który zakocha się w kobiecie nie miał pewności czy ona czuje do niego podobną sympatię.

Zbliżał się nieuchronnie piąty maja, dzień w którym  Albert miał  wrócić na morze.  Na dzień przed tym Roger poprosił przyjaciela o spotkanie w cztery oczy, bez obecności Luizy. Albert, nieco zdziwiony, zgodził się. Spotkali się w pobliżu portu. Roger przy dłuższą chwilę kluczył wokół tematu zanim zdecydował się zadać pytanie, które dręczyło go od dłuższego czasu.

- Albercie, nie zrozum mnie źle. – zaczął – ale chciałbym cię spytać czy w życiu Luizy jest jakiś mężczyzna?

- Jak mówiłem Luiza niedawno wróciła ze szkoły z internatem. – odrzekł Albert. – Nasi rodzice nie żyją. Jestem jej jedynym opiekunem i jedynym mężczyzną w jej życiu. Ale domyślam się, że nie to miałeś na myśli?

Roger skinął głową.

- Nie zrozum mnie źle. – powiedział z trudem dobierając słowa. – Muszę ci wyznać, że od kiedy przed paru dniami  zobaczyłem Luizę w twoim domu nie mogę przestać o niej myśleć. Myślę o niej z ogromnym szacunkiem ale jedynym słowem jakie określa moje uczucia do niej jest miłość. Wiem, że to brzmi dziwnie w tydzień po tym jak ją spotkałem i w normalnych warunkach ukrywałbym to uczucie tak długo jak wypada. Jednak wiem, że jutro wyruszasz na morze. Chciałbym przed tym spytać cię czy miałbyś coś przeciw temu  gdybym starał się o jej wzajemność, oczywiście w sposób pełen szacunku, na jaki Luiza zasługuje?

- Oczywiście zależy mi na szczęściu mojej siostry. – odpowiedział Albert. – I jestem pewien, że jesteś człowiekiem, który jej to szczęście może dać.  Byłbym zadowolony gdyby została twoją żoną. Ale ostatnie zdanie, oczywiście, należy do niej. Jako twój przyjaciel powiem jednak, że masz spore szanse. Ona nie powiedziała mi tego wprost, ale wciąż wypytuje mnie o ciebie i cieszy się na każde nasze spotkanie.  Jeśli dojdziecie wspólnie do wniosku, że chcecie spędzić życie wspólnie będę szczęśliwy udzielając wam swojego błogosławieństwa jako jej opiekun.  Obaj jesteśmy ludźmi morza i znamy niebezpieczeństwa, jakie na nim czekają. Byłbym spokojny wiedząc, że gdybym kiedyś nie wrócił z rejsu ona będzie pod dobrą opieką. 

Po wyjeździe Alberta Luiza i Roger dbając o konwenanse nie spotykali się już w cztery oczy w swoich domach ale każdego dnia widywali się w miejscach publicznych.  Z każdym dniem stawali się sobie  bliżsi. Rozmawiali o swoich przeżyciach z dzieciństwa i o marzeniach na przyszłość rozumiejąc się coraz lepiej.  Nadchodził jednak dzień, kiedy Roger miał wypłynąć w kolejny rejs. Trzy dni wcześniej zdecydował się na decydującą rozmowę.  Podczas spaceru nad stawem w miejskim parku, nad którym właśnie rozkwitały azalie powiedział:

- Luizo, znamy się od niespełna dwu tygodni, bo tamto spotkanie sprzed lat właściwie się nie liczy. Wiem, że jest za wcześnie aby powiedzieć to co zamierzam powiedzieć.  Jestem jednak marynarzem i za trzy dni muszę wyruszyć w kolejny rejs, z którego powrócę po kilku miesiącach.  Dlatego chciałbym ci wyznać, że od kiedy zobaczyłem cię w drzwiach salonu w waszym domu nie potrafię przestać o tobie myśleć.  Kocham cię i chciałbym spędzić z tobą życie.  Czy chciałabyś wyjść za mnie?

Roger otworzył puzderko, w którym widniał pierścionek z brylantem, który pozostał mu po matce. Luiza na chwilę zaniemówiła, a następnie powiedziała nieco drżącym ze wzruszenia głosem.

- Ja też cię kocham i z każdym dniem coraz mocniej. Będę szczęśliwa mogąc cię poślubić.

- Czy nie przeszkadza ci to, że jestem marynarzem i będę musiał opuszczać cię na długie miesiące?

- Będę zawsze na ciebie czekać u kresu twej podróży.

Zanim Roger wypłynął w rejs oboje ogłosili swoje zaręczyny i dali   na zapowiedzi w kościele. Postanowili pobrać się zaraz po powrocie Rogera. Luiza pod jego nieobecność miała zająć się przygotowaniami do wesela.  Szczęśliwy narzeczony wyruszył jako oficer na żaglowcu zmierzającym do Brazylii. Miesiące rejsu dłużyły mu się niezwykle lecz oczekiwanie na to co ma nastąpić po powrocie umilało mu czas spędzony na pokładzie.  Wreszcie rejs zmierzał ku końcowi, a zza horyzontu wyłonił się brzeg, na którym leżał port macierzysty. Coś jednak było nie tak. Wody wokół portu, zazwyczaj pełne żagli były puste. W porcie statek powitała martwa cisza. Z miejskich wież powiewały czarne flagi.  W porcie trudno było dostrzec  żywego ducha.  Na ulicach miasta panowała martwa cisza,  tylko z rzadka  snuły się jakieś postacie. Do żeglarzy dotarła okrutna prawda – podczas rejsu na port padła zaraza.  Roger zaraz po zejściu z pokładu popędził do domu Luizy, ale nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi. Pełen obaw udał się do swojego domu, ale ten również był pusty. Zrozpaczony żeglarz udał się na plebanię. Zastał tam młodego wikarego.

- Czy mogę mówić z księdzem proboszczem?

- Niestety, ksiądz proboszcz zmarł w czasie zarazy.

- Czy ksiądz może wie co stało się moją narzeczoną Luizą oraz z moim służącym Patrickiem?

- Patrick, niestety zmarł jako jeden z pierwszych. Wtedy jeszcze rejestrowaliśmy wszystkie zgony, później, gdy epidemia się rozwinęła straciliśmy nad tym kontrolę. Zmarłych chowano w masowych, bezimiennych grobach.

- Co z Luizą? – wykrzyknął Roger.

- Gdy sytuacja się pogarszała kto tylko mógł starał się wyjechać z miasta. Jednak panna Luiza się nie zgodziła. Mówiła, że musi czekać na pana powrót.

- Na miłość boską, czy ona żyje?

- Nie wiem. – wikary bezradnie rozłożył ręce. – Jak mówiłem, gdy zaraza się rozszalała, nie zgłaszano w kościele wszystkich zgonów. Zmarłych znajdowano na ulicach. Często trudno było ustalić ich tożsamość. W każdym razie zapisu o śmierci panny Luizy nie ma w księgach parafialnych.

To przynajmniej dawało jakąś nadzieję. Roger odrzucał myśl, że jego ukochana narzeczona zmarła i została anonimowo pochowana w masowym grobie.  Może jednak widząc pogarszającą się sytuację zdecydowała się wyjechać z miasta. Jednak w takim przypadku zostawiłaby chyba dla niego jakąś wiadomość. Roger przeszukał swój dom oraz dom Alberta i Luizy, jednak żadnego listu od niej nigdzie nie znalazł. Nadal nie tracił nadziei. Liczył, że jego ukochana wcześniej czy później wróci. Miasto powoli wracało do życia. Mieszkańcy, którzy w porę uciekli przed zarazą powoli powracali do swoich domów. Luizy jednak wśród nich nie było.  Roger stracił nadzieję po sześciu miesiącach.  Zrozumiał, że gdyby uniknęła śmierci, to do tego czasu dałaby jakiś znak życia.  Niestety, musiał pogodzić się z tym, że nie będzie mógł nawet pomodlić się przy jej grobie. Zapalił świeczkę w miejscu gdzie znajdowała się masowa mogiła ofiar zarazy i zaciągnął się na statek jako pierwszy oficer. Celem rejsu były Chiny lecz prawdziwym celem Rogera było zapomnienie i ucieczka z miasta, gdzie znalazł szczęście, i gdzie tego szczęścia pozbawił go los.

Rejs z początku przebiegał pomyślnie. Statek  opłynął Przylądek Dobrej Nadziei  i pożeglował na północny wschód w kierunku Indochin. Jednak w pobliżu równika wiatr nagle zupełnie ucichł. Powierzchnia oceanu wygładziła się jak lustro, w którym odbijały się palące promienie tropikalnego słońca.  Absolutna cisza na morzu trwała dzień, dwa, pięć, dziesięć dni i nic nie wskazywało, że wiatr powróci. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Zapasy wody po kilku tygodniach rejsu były już na wyczerpaniu i z każdym dniem niebezpiecznie malały. Kapitan wprowadził racjonowanie, z początku wyznaczając szklankę dziennie na człowieka. Po tygodniu ciszy trzeba było ten przydział zmniejszyć o połowę.

Roger każdej nocy brał namiary na gwiazdy, a w południe mierzył wysokość słońca ponad horyzontem. Wyznaczona pozycja na mapie niemal się nie zmieniała. W tym miejscu oceanu nie było żadnego silnego prądu morskiego, co w połączeniu z brakiem wiatru powodowało, że statek tkwił w jednym miejscu.  W pobliżu nie było żadnego lądu, nawet najmniejszej, samotnej wyspy. Kapitan zafrasowany spoglądał na mapę.

- Panie Valmont, - zwrócił się do Rogera. – Woda za kilka dni nam się skończy. Musimy na razie zapomnieć o celu podróży i popłynąć do najbliższego lądu aby uzupełnić zapasy. Gdyby zawiało od południa pożeglujemy na Cejlon, a jeśli pojawi się północny lub zachodni wiatr popłyniemy na Malaje. Nie mamy czasu aby halsować pod wiatr. Musimy skierować się tam, gdzie nas poniesie.

Jednak wiatr nie nadchodził. Pewnego dnia wykryto, że kucharz i jego pomocnik ukradkiem popijają wodę w ilościach znacznie większych niż ich dzienny przydział. Na skutek tego zapasy jeszcze  bardziej spadły. Kapitan kazał powiesić obu na rejach.

- Panie Valmont – uzasadnił swoją decyzję. – Wiem, że to okrutny wyrok, ale  niedługo ludzie zaczną pod wpływem pragnienia tracić nad sobą kontrolę i walczyć o wodę. Jeśli nie wprowadzimy surowej dyscypliny nie zapanujemy nad tym.

Roger w głębi ducha przyznał mu rację, jednak był zadowolony, że to nie on musi podejmować takie decyzje. Obaj skazańcy do wieczora zwisali z masztu na postrach dla pozostałej części załogi. Dopiero po zmroku odcięto ich ciała i wyrzucono do morza.

Pomimo ścisłego racjonowania nadszedł dzień, w którym woda się skończyła. Załoga w apatii szukała cienia pod smętnie zwisającymi żaglami oczekującymi  na chociażby najsłabszy podmuch. Słońce stało niemal w zenicie i o cień było trudno. Pod pokładem panowała jeszcze gorsza duchota. Marynarze dla ochłody polewali się wodą morską, na skutek czego na ich włosach i brodach pojawił się biały osad. Wyglądali jakby nagle się postarzeli. Powodem była nie tylko spowodowaną solą siwizna, ale i wycieńczenie. Bez wody trudno było przełknąć cokolwiek, tym bardziej, że pozostały już niemal wyłącznie twarde suchary. Spierzchnięte wargi i zapadnięte oczy sprawiały, że wszyscy żeglarze wyglądali jak starcy. Któregoś dnia trzej marynarze nie wytrzymali i próbowali zaspokoić pragnienie morską wodą. Na skutek tego zmarli w bólach wycieńczeni torsjami. Niedługo później ludzie pod wpływem gorączki zaczęli wyskakiwać za burtę i ginąć w głębi oceanu. Nikt nie miał siły aby ich powstrzymywać lub ratować.

Kapitan, człowiek w podeszłym wieku, słabł z dnia na dzień. Któregoś dnia  wezwał do siebie Rogera.

-Panie Valmont, - wyszeptał przez spierzchnięte wargi. – Statek należy do pana. Niech Bóg pozwoli panu go uratować, bo mnie to się nie udało.

To były jego ostatnie słowa. Roger poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności za pozostałą jeszcze przy życiu załogę. Rozpacza napawał go fakt, że nic nie mógł zrobić wobec okrutnej ciszy oceanu.  Wypatrywał oczy szukając na horyzoncie chmur, spod których mógłby nadlecieć wiatr. Powoli tracił nadzieję. Upał i brak wody powodował, że chwilami tracił świadomość. Zamiast na pokładzie dryfującego w palącym słońcu żaglowca znajdował się nad stawem w parku w swoim portowym mieście, tam gdzie odbył decydującą rozmowę z Luizą. Po chwili wracał do rzeczywistości, a do bólu spowodowanego pragnieniem dochodził ból spowodowały tęsknotą za utraconą narzeczoną.

Nadszedł kolejny wieczór. Tak jak to ma miejsce w tropikach ciemność zapadła szybko. Roger po raz kolejny ocknął się ze spowodowanego gorączką letargu i wpatrywał się w odbicie księżyca na lustrzanej tafli oceanu.  Nagle zamrugał poczerwieniałym od blasku słońca oczami. Widok księżyca zatrząsnął się gdyż na wodzie pojawiła się  drobna fala. W ślad za nią nadszedł podmuch wiatru. Wypełnił smętnie zwisające do tej pory żagle. Roger zawołał do ludzi aby wybrali nieco szoty, ale nikt nie zareagował na ten rozkaz. Cała załoga leżała pokotem na pokładzie, nieżywa lub tak wycieńczona, że nikt nie był w stanie wykonać ruchu.

Żaglowiec powoli się rozpędzał. Fala zachlupotała wokół dziobu i spieniła się za rufą. Roger ostatkiem sił ujął koło sterowe. Wiedział, że bez zdolnej do pracy załogi nie ma szans aby obrać jakikolwiek kurs. Pozwolił statkowi żeglować w kierunku, w jakim gnał go wiatr. Wreszcie płynęli, ale w głębi ducha Roger wiedział, że jest już za późno. Mapy wskazywały, że najbliższy ląd jest zbyt daleko aby ktokolwiek na pokładzie mógł dożyć chwili dotarcia do celu.

Po chwili ponownie zamrugał oczami. Wydawało mu się, że na linii horyzontu, wprost przed dziobem pojawił się jakiś ciemniejszy kształt. Czyżby ląd? Czyżby jakaś wyspa pośrodku oceanu uszła dotąd uwadze żeglarzy i kartografów?

- Jeśli to nieznana wyspa, to nazwę ją Wyspą Luizy. – postanowił w duchu Roger. Ostatkiem sil, trzymając się koła sterowego patrzył jak kontur wyspy rośnie i przybliża się. Nawyk nawigatora kazał mu spojrzeć na chronometr aby później dokonać stosownego wpisu w księdze okrętowej. Nadchodziła północ. Roger wiedział, że aby gnany wiatrem żaglowiec nie rozbił  się o brzeg należało  opłynąć wyspę i podejść do niej od zawietrznej. Bez załogi nie mógł jednak wykonać właściwych manewrów. Był gotów na gwałtowne uderzenie w ląd ale los ponownie mu sprzyjał. Wiatr nagle osłabł, żagle zwiotczały i opadły. Statek zwolnił i łagodnie wbił się w piasek plaży. Chronometr wskazywał północ.

- Ludzie! – zawołał Roger. – Schodzimy na ląd. Poszukamy wody.

Nikt nie odpowiedział na jego wołanie. Opuścił się po linie do wody i brodząc zanurzony początkowo po szyję skierował się do plaży. Kiedy zbliżył się do brzegu spostrzegł, ze na piasku stoi kobieca postać odziana w białą szatę.

- Luizo! – z ust Rogera wydostał się okrzyk.

Luiza dotrzymała słowa. Czekała na niego u kresu jego podróży.