poniedziałek, 14 marca 2022

Szatański plan

 

Szatański plan

                Sala była wypełniona po brzegi.  Ludzie trzymali nad głowami banery z napisem „Roberts na prezydenta” lub wymachiwali  granatowo – białymi chorągiewkami, które to kolory kandydat wybrał na barwy swojej kampanii wyborczej.  Na ścianach zawieszone były girlandy, a pod sufitem unosiły się baloniki w tej samej kolorystyce.  Orkiestra grała skoczne melodie wprawiające zebranych w radosny i bojowy nastrój. Entuzjazm tłumu sięgnął zenitu gdy na trybunę wszedł Larry Roberts.

                - Ile to już razy kandydaci tej czy innej partii obiecywali wam, że gdy zostaną wybrani zadbają o wasz dobrobyt? – rozpoczął przemowę. – I co? Za każdym razem  okazywało się, że dbają wyłącznie o dobrobyt swoich kolesiów. Nie ma znaczenia z jakiej partii się wywodzą, bo cechą wspólną wszystkich polityków jest to, że ubiegają się o urząd nie po to aby służyć ludziom, lecz po to aby ustawić siebie, swoich krewnych i znajomych.  Jest okazja aby to zmienić. Ja jestem tą szansą. Zdecydowałem się kandydować nie po to aby się wzbogacić. Nie muszę, bo już jestem dostatecznie bogaty. Moja rodzina od kilku pokoleń należy do najzamożniejszych w tym kraju. Doszliśmy do tego ciężką pracą. Ja mógłbym się zająć mnożeniem swoich miliardów, ale zadałem sobie pytanie jaki to ma sens? W ciągu tych lat jakie mi pozostały nie byłbym w stanie wydać nawet jednego procenta odziedziczonego majątku. Bo ile człowiekowi potrzeba jachtów, rezydencji czy prywatnych odrzutowców? Ile w życiu można wydać na jedzenie i ubranie? Po co mi kolejne miliardy? Czy moim celem ma być pomnażanie majątku już i tak wielokrotnie większego niż człowiekowi jest potrzebny? Nie! Dlatego znalazłem inny cel, któremu  chcę poświęcić resztę życia. Tym celem jest wasz dobrobyt. Nie obiecuje wam miliardów, ale mogę wam obiecać to, że każdy uczciwie pracujący człowiek będzie mógł żyć godnie i dostatnio. Czas już powiedzieć dość! Dość temu, że majątki zbijają tylko cwaniacy, spekulanci i ustosunkowani kombinatorzy. Dość, temu, że nieuczciwi finansiści zarabiają na kryzysach, które sami wywołali, a ich koszty ponoszą zwykli, ciężko pracujący ludzie  tracący dorobek życia na skutek malwersacji skorumpowanych elit. Dość temu, że politycy przepłacają różnych nierobów nadmiernymi wydatkami socjalnymi tylko po to aby na nich głosowali. A finansują to z podatków nakładanych na tych, którym chce się ciężko pracować. 

                Tłum reagował na słowa kandydata oklaskami i spontanicznymi okrzykami. Nagle, poprzez najbliższe trybuny rzędy w jej kierunku zaczął się przedzierać wysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzna.  Krzyczał na cały głos:

                - Jesteś narzędziem szatana! Należy cię powstrzymać, bo inaczej nad światem zapanują siły ciemności.  Precz ty diabelskie nasienie!

                Wymachiwał przy tym pięściami starając się zbliżyć do kandydata.  Ochrona zareagowała błyskawicznie. Kilku mężczyzn w ciemnych garniturach opinających szerokie bary obezwładniło intruza i wyprowadziło go z sali.

                                                                                             ***

                Rozprawę wstępną prowadził sędzia Mitchell.

                - Johnie Campbell, czy przyznaje się pan do tego, że  w trakcie wiecu wyborczego zaatakował pan kandydata na prezydenta Larry’ego Robertsa rzucając pod jego adresem groźby?

                - Nie rzucałem gróźb. – odparł oskarżony. – Moim zamiarem było danie świadectwa prawdzie.  Muszę powstrzymać tego kandydata, którego szanse na zwycięstwo wzrastają, jak wynika z ostatnich sondaży.  Albowiem Larry Roberts jest dziełem szatana. Jego zamiarem jest opanowanie ziemi i oddanie jej pod władzę Lucyfera.

                Sędzia Mitchell ciężko westchnął.

                - Na jakiej podstawie doszedł pan do takich wniosków?

                - Zbadałem historię rodziny Robertsów. – Campbell nie zauważył ironii w tonie sędziego lub  ją zupełnie zignorował. - Od pięciu pokoleń gromadzą niewyobrażalny majątek. Ich sukcesy nie byłyby możliwe bez pomocy piekła. Wszystkie interesy, nawet najbardziej ryzykowne zawsze im wychodzą. To element szatańskiego planu. Lucyfer pomagał pięciu pokoleniom Robertsów po to aby ostatni z nich, Larry wykorzystując rodzinny majątek zdobył urząd prezydenta i oddał władzę nad światem w ręce diabła. Dowodem na to są imiona kolejnych członków rodu od prapradziadka, poprzez pradziadka, dziadka i ojca aż do samego kandydata na prezydenta. Te imiona brzmią: David,  Edward, Victor, Ivan, Larry. Ich inicjały D, E, V, I, L tworzą słowo DEVIL czyli diabeł.

                - Wystarczy, panie Campbell. – rzekł sędzia ze zdegustowaną miną. – Co na to oskarżenie?

                Ze swojego miejsca podniósł się Robert Carter, przedstawiciel urzędu prokuratora.

                - Oskarżenie wnosi o areszt dla oskarżonego na okres kampanii wyborczej gdyż groźby karalne rzucane przez niego dają podstawy do obaw, że może on próbować zamachu na życie kandydata. Warunki w jakich odbywa się kampania utrudniają ochronę, gdyż kandydat musi spotykać się z tłumami nie mogąc zachować bezpiecznego dystansu.

                - Co ma do powiedzenia obrona? – zapytał sędzia.

                - Wysoki Sądzie, - powiedział adwokat – Zwracam uwagę, że pan Cambell nie formułował żadnych gróźb. Wyraził on jedynie swój pogląd sprowadzający się do tego, że kandydat Roberts nie powinien objąć urzędu prezydenta, gdyż cieszy się poparciem piekła. Pan Campbell stwierdził, że pana Robertsa należy powstrzymać, i że ma zamiar działać w tym kierunku lecz w żaden sposób nie sugerował, że zamierza tego dokonać drogą zamachu na życie lub zdrowie kandydata.

                W rozprawie uczestniczył też pełnomocnik Larry’ego Robertsa. Zapytany o stanowisko swojego zleceniodawcy stwierdził:

                - Wysoki Sądzie, jest chyba dla wszystkich oczywiste, że opinie oskarżonego na temat pana Robertsa są absurdalne. Mój klient uważa, że pan Campbell nie powinien ich publicznie wyrażać, nawet jeśli na własny użytek jest  co do nich przekonany.  Jednak pan Roberts znajduje się w niezręcznej sytuacji, gdyż gdyby wnosił o areszt dla pana Campbella to jego konkurenci  mogliby wykorzystywać to w kampanii, sugerując, że pan Roberts usiłuje tłumić krytykę pod swoim adresem wykorzystując wpływy jakie posiada. Z tego powodu, i wyłącznie z tego,  mój klient nie formułuje żadnych wniosków pozostawiając rozstrzygnięcie sprawy Wysokiemu Sądowi.

                Sędzia Mitchell po krótkim namyśle oznajmił wyrok:

                - Nie wymaga chyba uzasadnienia to, że sąd nie podziela poglądów oskarżonego na temat pana Robertsa. Jednak muszę zgodzić się z obroną, że nie przedstawiono  żadnych dowodów na rzecz tego iż oskarżony podjął aktywne działania w kierunku dokonania zamachu na kandydata. Już w prawie rzymskim obowiązywała zasada Cogitationis poenam nemo patitur – nie kara się nikogo za jego myśli. Oskarżony przyznał, że myśli o panu Robertsie jak najgorzej, lecz brak dowodów na to że przystąpił do zamiany tych myśli w czyn. Tylko w krajach autorytarnych dyktatorzy wtrącają do więzień ludzi, którzy ich krytykują. W naszym kraju mamy demokrację. Gdybym miał skazywać na więzienie, każdego kto uważa, że jakiś polityk jest szkodnikiem, to musiałbym zamknąć wszystkich.  Postanawiam, że oskarżony pozostanie w areszcie lecz tylko przez dwa dni do terminu końcowej  rozprawy. Prokuratura powinna do tego czasu przedstawić dowody na to, że pan Campbell aktywnie spiskował na życie pana Robertsa. W przeciwnym razie będę musiał odrzucić oskarżenie.

                - Wysoki Sądzie, - odezwał się Brian Smith, inspektor policji towarzyszący prokuratorowi. – W takim razie wnoszę o nakaz rewizji w domu oskarżonego oraz o zezwolenie na wgląd w jego billingi telefoniczne oraz na sprawdzenie jego komputera.

                - Ma pan moją zgodę. I przypominam, ma pan 48 godzin. Zamykam rozprawę. 

                                                                                              ***

                Jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem, inspektor Smith odwiedził prokuratora Cartera w jego biurze.

                - I co? – zapytał prokurator. – Znaleźliście jakieś dowody?

                - Zupełnie nic. – odpowiedział inspektor. – W domu Campbella nie było niczego co by go mogło obciążać. Żadnej broni, materiałów chemicznych, trucizn. Miał natomiast Biblię i sporo książek o zagrożeniu ze strony antychrysta. W internecie szukał informacji o rodzinie Robertsa, do czego się przyznał na rozprawie. Ale nic poza tym. Nie zadawał w wyszukiwarce pytań z gatunku „jak przeprowadzić zamach?”, nie czytał opisów  dokonanych w przeszłości zamachów, nie szukał informacji jak zbudować bombę, czy też czegoś w tym rodzaju.  Analiza billingów również niczego nie dała. W ogóle gadał niewiele przez telefon, a jeśli już to rozmawiał z numerami, które nie budzą podejrzeń. Żadnych kontaktów z kryminalistami, terrorystami czy innymi ekstremistami.

                - Więc może się mylimy? – zasugerował Carter. – Może to po prostu nieszkodliwy maniak religijny?

                - Oby tak było. – powiedział Smith. – Ale pomimo braku dowodów czuję, że ten facet jest niebezpieczny. Z zawodu jest inżynierem. Jest inteligentny, w pracy działa racjonalnie i efektywnie. Potrafi zarządzać skomplikowanymi projektami, jest dobrym organizatorem i uchodzi za kreatywnego. To nie jest prymitywny fanatyk, który zostawia na prawo i lewo obciążające go ślady.  Campbell nie będzie szukał w internecie zakazanych treści ze swojego komputera skoro może anonimowo skorzystać kawiarenki internetowej. Jeśli z kimś spiskuje to nie przez łatwy do sprawdzenia telefon.   Działa co do zasady racjonalnie, ma tylko manię na punkcie Robertsa. A przy tym wszystkim ja mam przeczucie graniczące z pewnością, że on nie odpuści i może się zdecydować na czynny zamach.

                - No to mamy problem.  – stwierdził prokurator. – Krytyczny będzie okres kampanii. Gdy już kogoś wybiorą na prezydenta to jego ochrona jest o wiele bardziej skuteczna. Na spotkania zaprasza się sprawdzone osoby, trzyma się ludzi na bezpieczny dystans. Niestety, w trakcie kampanii to niemożliwe. Kandydat musi spotykać się z tłumami, ściskać wszystkim dłonie. Zapewnienie bezpieczeństwa w takich warunkach jest problematyczne. Czy policja może objąć Campbella obserwacją? Wiedzielibyśmy przynajmniej kiedy wybiera się na jakiś wiec.

                - Brakuje nam ludzi. – poskarżył się inspektor. – Możemy spróbować, ale nie jestem w stanie zagwarantować  stuprocentowej pewności. Jak mówiłem, ten Campbell jest sprytny, inteligentny i kreatywny. Nie wiadomo co wymyśli aby się urwać spod dozoru. Musielibyśmy nałożyć mu jakąś bransoletkę z chipem dla lokalizacji ale na to nie dostaniemy zgody.

                Przez chwilę zapanowało pełne rezygnacji milczenie. Pierwszy przerwał je Smith.

                - Tak sobie myślę, - powiedział – że skoro nie mamy dowodów na jego udział w spisku, to może dałoby się go zamknąć do jakiegoś zakładu jako niebezpiecznego psychola. Musielibyśmy  mieć opinię jakiegoś psychiatry.

                - No nie wiem, - zastanawiał się na głos prokurator Carter – zasadniczo to by było słuszne bo facet ewidentnie ma zryty beret.  Tylko, że z taką opinią może być problem. Psychiatrzy z każdego potrafią zrobić wariata i właśnie dlatego przed sądem trudno taką opinię obronić.  Adwokat zacznie dopytywać na jakiej podstawie dokonano takiej oceny, czy istnieje stuprocentowa pewność, inaczej mówiąc łatwo będzie mu wskazać na uzasadnioną wątpliwość. A sąd w takim  przypadku nie będzie mógł uznać, że facet wymaga zamknięcia w psychiatryku. Żeby taka opinia ostała się przed sądem musiałby ją sporządzić jakiś niekwestionowany autorytet. Jakiś słynny profesor z jednego z czołowych uniwersytetów. A raczej nie ma szans aby ktoś taki zbadał faceta i przygotował opinię na pojutrze.

                - Faktycznie,- zgodził się inspektor Smith – raczej marnie to wygląda.

                - Popytam kogo się da pośród biegłych z jakimi współpracowałem, - obiecał Carter. – Ale niczego nie obiecuję.

                                                                                              ***

                Następnego popołudnia inspektor Smith zadzwonił do prokuratora Cartera w zupełnie innym nastroju.

                - Chciałem ci podziękować. – powiedział. – Skontaktował się ze mną profesor Louis Whiteburn. Powiedział, że słyszał od ciebie, że pilnie potrzebujemy opinii i podjął się jej sporządzenia.  Jeszcze dziś koło południa zbadał Campbella i obiecał przygotować opinie na jutro rano, tak byśmy mieli ją na rozprawę.

                - Whiteburn? – zdziwił się Carter . – Taka sława zgodziła się zająć naszą gównianą sprawą? Dziwne, że twierdzi, że słyszał o tym ode mnie. Wczoraj, jak obiecałem, rozmawiałem z kilkoma biegłymi ale do niego bym się nie ośmielił zwrócić.

                - Pewnie źle go zrozumiałem. – powiedział Smith. – Może nie miał na myśli tego, że słyszał o sprawie wprost od ciebie. Zapewne chodziło mu o to, że dowiedział się o naszym problemie od ciebie ale za pośrednictwem tych ludzi, z którymi rozmawiałeś. Nieważne. Grunt, że nam pomoże. Facet jest prezesem narodowego stowarzyszenia psychiatrycznego. Kiedy zapytasz w Googlach o jego publikacje na temat groźnych psychopatów cierpiących na schizofrenię czy na inne manie to lista zajmuje wiele ekranów.  Trudno znaleźć artykuł z tej dziedziny, w którym Whiteburn nie byłby cytowany.

                - No to mieliśmy szczęście. – stwierdził prokurator Carter. – Jego opinii obrona nie da rady zakwestionować. Na pewno zdążymy z dostarczeniem jej na rozprawę?

                - Pan profesor był tak uprzejmy, że zaprosił mnie jutro po odbiór opinii na ósmą rano do swojego domu. Zdążę do sądu na bank.  

                                                                                              ***

                Słowo „dom” na określenie miejsca zamieszkania profesora Louisa Whiteburna było znacznym niedopowiedzeniem. Była to stojąca pośród starannie utrzymanego parku dostojna, dziewiętnastowieczna rezydencja zbudowana z cegły, z kamiennymi obramowaniami okien i drzwi, nakryta dachem z łupka i porośnięta bluszczem. Pomimo wczesnej pory, profesor ubrany był w szare spodnie i białą koszulę a pod szyją miał zawiązaną muszkę. Zaprosił inspektora Smitha do położonej na parterze biblioteki i zaproponował kawę.

                - Bardzo dziękuję, panie profesorze. Obawiam się, że nie mogę skorzystać z pana uprzejmości. Muszę dostarczyć opinię na czas do sądu. Wolę mieć jakiś zapas na wypadek korków lub innych nieprzewidzianych przeszkód.

                - Rozumiem. – powiedział Whiteburn. – Oto ona.

                Podał inspektorowi plik kartek zapakowanych w elegancją  kartonową teczkę z inicjałami profesora.

                - Bardzo dziękuję za pomoc. – rzekł inspektor. – Gdyby nie pan, potencjalnie groźny maniak wyszedłby za kilka godzin na wolność. Jestem przekonany, że ta opinia temu zapobiegnie. Może się jednak zdarzyć, że na wniosek obrony sąd będzie chciał na kolejnej rozprawie wysłuchać opinii pana profesora osobiście.

                - Jestem na to gotowy. – powiedział Whiteburn. – Całą karierę poświęciłem badaniom nad takimi typami jak ten Campbell i wiem, że należy zrobić co można aby chronić przed nimi społeczeństwo. Pomimo tego, za zajmuje się tym całe życie wciąż nie mogę się nadziwić jak funkcjonują takie umysły. Człowiek niby jest pod każdym względem rozsądny i  inteligentny, poza jednym wyjątkiem, którym jest mania skłaniająca go ku zbrodni. Żadna opinia, żadne racjonalne argumenty nie są w stanie do niego trafić. Wie pan co inspektorze? Jestem w stanie przewidzieć co on powie po usłyszeniu mojej opinii. Na pewno stwierdzi, że ja i moja rodzina też jesteśmy elementami tego szatańskiego planu. Lucyfer nie tylko pomagał Robertsom w zdobyciu majątku. Musiał im również zapewnić ochronę. Dlatego od kilku pokoleń pomagał mojej rodzinie w robieniu kariery naukowej. Dzięki pomocy diabła mój pradziadek, dziadek ojciec i ja zostaliśmy uznanymi profesorami psychiatrii. A wszystko to tylko po to aby w razie potrzeby pomoc uznać wrogów Robertsa za chorych psychicznie. To naprawdę fascynujące jak tacy maniacy potrafią każdy fakt wkomponować w swoje chore teorie spiskowe.

                Inspektor Brian Smith jeszcze raz podziękował i udał się ku wyjściu. Droga wiodła przez galerię, w której na ścianie wisiały portrety profesorów z rodu Whiteburnów: pradziadka, dziadka ojca oraz samego autora opinii. Pod obrazami dało się odczytać podpisy z imionami : Henry, Eric, Leopold i Louis.    Pierwsze litery układały się w słowo HELL – piekło.  

poniedziałek, 14 lutego 2022

Lata przestępne

                                                         Lata przestępne

                W trakcie niemal każdego wesela, po północy, przychodzi taki moment kiedy zabawa przycicha. W powietrzu unosi się mgiełka złożona z papierosowego dymu, oparów alkoholu, perfum, potu i aromatów potraw. Zmęczona orkiestra na chwilę przestaje grać. Słychać cichą muzyką z jakiejś płyty CD. Na parkiecie wolno kołysze się jedna przytulona para. Mężczyźnie nieco plątają się nogi ale dziewczyna heroicznie trzyma go w pionie.  Weselnicy porozsiadali się po kątach i rozmawiają wykorzystując chwile, gdy nie trzeba  przekrzykiwać orkiestry. Nastrój staje się z lekka magiczny, co sprawia, że ludzie zadają pytania, jakich normalnie nie odważyliby się zadać. Co więcej, na te pytania padają szczere odpowiedzi, gdyż rozmówcy otwierają się i wyznają prawdy, które w normalnych warunkach woleliby zatrzymać dla siebie.

                W rogu sali siedziało dwu mężczyzn. Obaj byli po sześćdziesiątce ale nie wyglądali na swój wiek. Nie należeli do rodziny młodej pary. Znaleźli się na weselu jako dobrzy znajomi ich rodziców. Panowie trzymali w dłoniach kieliszki z koniakiem. Nie były to pierwsze drinki tego wieczora, na co wskazywała dykcja obu rozmówców, która z pewnością nie znalazłaby uznania w oczach komisji oceniającej kandydatów do Akademii Teatralnej. Pomimo tego rozumieli się świetnie.

                - Patrzę na tych młodych i tak się zastanawiam. – powiedział mężczyzna z łysą głową. – Widać, że są szczęśliwi. Ciekawe czy zrealizują swoje marzenia, czy życie ich udupi?

                - Są młodzi, piękni i zakochani. – odpowiedział jego rozmówca ze szpakowatą czupryną. – I jak na razie mają w życiu fart. Rodzice zapewniają im dobry start. Nie muszą zaczynać od zera zakredytowani na amen. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że im się uda. Ale czasy stały się niepewne. Jedna pandemia nie chce się skończyć, a już wszyscy straszą następną. Nigdy nie wiadomo czy ci chciwi cwaniacy od banków nie sprokurują jakiegoś nowego kryzysu i całe nasze oszczędności pójdą się pieprzyć. Albo jacyś dwaj cholerni autokraci będą musieli sprawdzić który z nich ma większe ego i doprowadzą do konfliktu, który się rozprzestrzeni na świat.

                Tak zarysowane ponure perspektywy dla planety skłoniły obu panów do opróżnienia kieliszków. Ten łysy sięgnął po stojącą na stole butelkę i rozlał następną kolejkę.

                - Powiedz ile lat my się już znamy? – zapytał tego szpakowatego.

                - Sporo. Co cię takiego naszło?

                - No ale ile? – nalegał łysy.

                - Ze trzydzieści pięć, czy coś.

                - No właśnie, bo ja cię zawsze chciałem zapytać czemu się nie ożeniłeś. Jesteś kawał przystojniaka, nawet w tym wieku. Kasy ci nie brakuje. Więc kandydatek też by nie brakowało. To czemu jesteś sam?

                - Szczerze?

                - Nie chcesz to nie mów. Nie chcę się wpieprzać w twoje sprawy. Ale ja się uważam za twojego przyjaciela. I z tego powodu chciałbym wiedzieć. Bo mnie to, kurde, obchodzi. Bo jestem, kurde, twoim przyjacielem.

                - W sumie, najkrócej mówiąc, to z powodu miłości. Bo widzisz, ja się zakochałem w jednej kobiecie. I od tego czasu nie interesowały mnie inne.

                - A co, ta jedna cię nie chciała?

                - To nie jest takie proste. – rzekł szpakowaty. – Gdyby ona powiedziała jasno, że mnie nie chce, wyszła za innego, czy coś, to może ja bym umiał o niej zapomnieć. Ale ona raczej daje do zrozumienia, że mnie chciałaby. Tyle, że ona jest taka, jakaś nieuchwytna.

                - Co znaczy nieuchwytna?

                -  Tego nie da się wyjaśnić w kilku zdaniach. Musiałbym opowiedzieć wszystko od początku, a to długa historia.

                - Mów, mamy czas.

                Ta sprawa widać leżała szpakowatemu mężczyźnie na sercu i podświadomie odczuwał potrzebę aby się komuś zwierzyć, ale dopiero nastrój tej weselnej nocy sprawił, że się na to zdobył. Nie kazał się dłużej namawiać, tylko podjął opowieść.

                - Pierwszy raz spotkałem ją 29 lutego 1976 roku. Byłem wtedy na początku studiów i udało mi się wyskoczyć na jeden dzień na narty. Stałem w długiej kolejce do wyciągu i tak się złożyło, że ona stała blisko mnie. Oboje byliśmy bez towarzystwa, a wyciąg miał dwuosobowe kanapy. Ludzie, którzy byli w parach prosili aby pozwolić im siadać razem i w rezultacie tak wyszło, że pojechałem razem z nią. Nie musiałem nic kombinować, po prostu samo tak się poskładało. Byłą ubrana w kombinezon, na głowie miała czapkę z pomponem, a na czole gogle tak, że widać było niewiele poza jej nosem. Ale ten nosek był tak sympatyczny, że coś mnie do niej ciągnęło. Jazda na górę trochę trwała i naturalne było, że po drodze coś do niej zagadałem. Ona chętnie podjęła rozmowę i tak się nam fajnie gadało, że zanim dojechaliśmy do górnej stacji to już czułem do niej miętę. Ponieważ wymarzliśmy na tym wyciągu, to ośmieliłem się zaproponować abyśmy razem  wypili grzańca w barze, który stał koło górnej stacji. Zgodziła się. Powiedziała, że tak się składa że obchodzi dzisiaj dwudzieste pierwsze urodziny, więc jakiś toast się należy. Kupiłem te grzańce przy barze i przyniosłem do stolika. Ona w tym czasie zdjęła czapkę i nieco rozpięła kombinezon. Miała długie, proste włosy z przedziałkiem pośrodku. Trudno powiedzieć czy była ciemną blondynką, czy jasną szatynką, coś pomiędzy. W każdym razie był to kolor naturalny. Kojarzyła mi się z hipiską. Gdyby żyła osiem lat wcześniej w Kalifornii, miałaby na tych włosach opaskę, na nogach sandałki, a na sobie wzorzystą sukienkę i nic pod spodem. Bezwiednie zagwizdałem po cichu „if you’re going to San Francisco be sure to wear some flowers in your hair”. Nie wiem czy Scott McKenzie rozpoznałby swój numer w mojej interpretacji, ale ona skojarzyła. Sięgnęła do wazonika po plastikowy kwiatek mający stanowić ozdobę barowego stolika i wsunęła go sobie we włosy na skroni.    Do wieczora jeździliśmy razem na stoku, co chwila zatrzymując się i wesoło rozmawiając. Dobrze nam było ze sobą. Ponieważ ja musiałem pod koniec dnia wracać, a ona zostawała w górach jeszcze na kilka dni,  wieczorem odprowadziła mnie na autobus. Przed odjazdem zapytałem czy się jeszcze zobaczymy. Odpowiedziała, że na pewno. Dodała, że dzięki mnie miała najfajniejsze w życiu urodziny. Nie podała mi swojego adresu, a ja krępowałem się ją o to poprosić. Wydawało mi się naturalne, że  tego unika, bo w końcu znała mnie dopiero od kilku godzin i nie miała pewności z kim ma do czynienia. Zawsze można trafić na faceta, który ją później będzie nachodził. Dowiedziałem się tylko, że ma na imię Ewa. Ja w ciągu dnia mówiłem jej gdzie studiuję i gdzie mieszkam.  Telefonu wtedy nie miałem. O komórkach nikt wtedy nawet nie słyszał, a na zwykły stacjonarny numer czekało się kilkanaście lat. Liczyłem, że może ona wybierze się któregoś dnia na moją uczelnię i mnie odnajdzie. Od tamtej pory wciąż na to czekałem, ale się nie pojawiła.   Pomimo tego nie umiałem o niej zapomnieć i nie ciągnęło mnie do innych dziewczyn. Oczywiście, w takim wieku nikt nie jest mnichem i jeśli jakaś okazja się nadarzyła, to z niej korzystałem. Ale na żaden stały związek nie miałem ochoty.

                Kiedy już straciłem nadzieję, że się jeszcze zobaczymy spotkałem ją ponownie na jakimś wojewódzkim szkoleniu Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich, dokładnie po czterech latach, 29 lutego 1980 roku. SZSP, pomimo przymiotnika „socjalistyczny” w nazwie, nie było jakąś ideologiczną organizacją, a w każdym razie nie w takim stopniu jakby sobie partyjni dostojnicy życzyli. Na studiach zawsze znajdowali się ludzie, którzy poza nauką działali na innych polach. Organizowali turystykę, rajdy po górach, kulturę studencką. Pod szyldem SZSP łatwiej było załatwić jakieś dotacje. Zrzeszenie pomagało w uzyskaniu stypendiów, przydziałów na akademik, więc należeli do niego różni ludzie, w większości nie zainteresowani szczególnie polityką.   Wtedy, w 1980 roku było już widać, że sprawy w kraju nie zmierzają w dobrą stronę. Coraz trudniej było kupić coś sensownego w sklepach, kolejne inwestycje wstrzymywano, albo okazywały się porażką. W tamtych czasach aktywnie w opozycji, w KOR i tym podobnych, działali tylko nieliczni. Większość widziała, że nie dzieje się dobrze ale nie wierzyła w możliwość szybkich, zasadniczych zmian. Na Kremlu wciąż rządził Breżniew, może stetryczały, ale jego doktryna nadal obowiązywała. A z niej wynikało, że ZSRR nie pozwoli na żadne zmiany polityczne w krajach jakie podówczas leżały w jego strefie wpływów. W tej sytuacji myśmy nie planowali rewolucji, tylko dyskutowali jak w tych warunkach żyć i pracować możliwie normalnie i przyzwoicie, na ile da się oswoić i zreformować ten system. Na szkoleniu, należało oczywiście wysłuchać rytualnych referatów z gatunku „rola młodzieży studenckiej w walce o dalszy rozwój socjalistycznej ojczyzny”  ale później w kuluarach toczyły się rozmowy naprawdę wartościowe pod względem intelektualnym. I w takich okolicznościach ponownie ją spotkałem. Nic się nie zmieniła  poza tym, że miała teraz fryzurę „na pazia” z grzywką i włosami do szyi. Jej wypowiedzi w dyskusji były inteligentne i błyskotliwe, ale kiedy poszedłem do niej z życzeniami urodzinowymi od razu zapomniała o sposobach naprawy systemu politycznego i zaczęła ze mną serdeczną rozmowę, jakbyśmy się rozstali najdalej wczoraj.   Odnosiła się do mnie ciepło, jak do dobrego przyjaciela. Miałem nawet wrażenie, że to było coś więcej. Raczej sympatia i zafascynowanie niż przyjaźń, ale może mi się wydawało, bo bardzo pragnąłem aby tak było i w ten sposób chciałem odbierać jej zachowanie. Niestety, po tym dniu ponownie zniknęła z mojego życia nie pozostawiając żadnego kontaktu. Tym razem tak łatwo nie odpuściłem. Skoro uczestniczyła w wojewódzkim szkoleniu SZSP to wywnioskowałem, że musi studiować gdzieś w tym regionie.  Pytałem znajomych z organizacji na innych uczelniach czy ktoś jej nie zna. Na koniec wreszcie trafiłem na jej ślad ale okazało się, ze zbyt późno, bo właśnie skończyła studia i wyjechała z miasta. W moich myślach jednak pozostała.

                Na kolejne spotkanie musiałem czekać równo cztery lata.  W mieście, w którym wtedy mieszkałem 29 lutego 1984 roku odbywała się duża demonstracja przeciw władzy. Nie działałem aktywnie w opozycji ale zdecydowałem się wziąć udział. Ludzie zebrali się, wygłoszono kilka przemówień, a później tłum skandując „nie ma wolności bez Solidarności” ruszył ulicą, której wylot zamykał kordon ZOMO schowany za plastikowymi tarczami. Ze zdumieniem zobaczyłem, że jedną z osób idących na czele pochodu była Ewa.  Przez megafony wzywano nas do rozejścia się, a kiedy to nie poskutkowało milicja użyła armatki wodnej. Z przerażeniem ujrzałem jak strumień wody trafia Ewę i przewraca ją na asfalt niczym szmacianą lalkę. Rzuciłem się w jej kierunku rozpychając na boki ludzi stojących na drodze. Podniosłem ją z ulicy i na rękach i poniosłem w kierunku przeciwnym do tego, w którym stało ZOMO. Ona poznała mnie i powiedziała z uśmiechem: „Dobrze, że tu jesteś. Chyba źle oceniłam swoje szanse w tym starciu”. Spytałem czy nic jej się nie stało. Zapewniła mnie, że wszystko w porządku, i że może iść o własnych siłach. Była jednak zupełnie przemoczona, a tego dnia panował mróz. Zabrałem ją najszybciej jak się dało do swojego mieszkania. Na szczęście nikt nie zatrzymywał ludzi idących w kierunku przeciwnym do demonstracji. Moich znajomych, młode małżeństwo, wprowadzenie stanu wojennego zastało za granicą. Nie wrócili już na stałe do kraju. Poprosili mnie abym zamieszkał w mieszkaniu, jakie dostali po ślubie od rodziców i abym się nim opiekował do ich powrotu, który nigdy nie nastąpił. W mieszkaniu nalałem wody do wanny. Była nieco rdzawa od rur ale kto by się w tamtych czasach czymś takim przejmował. Ważne, że była ciepła.  Kiedy Ewa zdjęła czapkę okazało się, że włosy ma zakręcone w loczki i zafarbowane na rudawy kolor. Zdaje się, ze specyfik, który do tego służył w tamtych czasach nazywał się „chna” albo „henna” czy jakoś tak.   Tego dnia poznałem Ewę bliżej, jeśli wiesz, co mam na myśli. Rozgrzała się w kąpieli ale jej ubranie wciąż było przemoknięte więc musiała zostać na noc. Podeszła do tego zupełnie naturalnie, jakbyśmy byli parą. Myślałem, że nareszcie zostaniemy razem na dobre, ale kiedy się rano obudziłem jej już nie było. Zostawiła tylko kartkę „Dziękuję. Do zobaczenia”. I tyle.

                Po tej  nocy zawładnęła moimi myślami jeszcze bardziej. Nie wiem skąd to wiedziałem, lecz miałem przekonanie, że nie ma sensu jej szukać ale czułem, że ona pojawi się znowu za cztery lata. Tak też się stało. Dnia 29 lutego 1988 roku w najlepszym hotelu w mieście miała się odbyć zabawa karnawałowa. Wykupiłem bilet. Organizatorzy trochę się dziwili, że wybieram się na bal sam, ale ja miałem przekonanie, że ona się pojawi. I nie pomyliłem się.  Zjawiła się z włosami na głowie nastroszonymi i zafarbowanymi w jaśniejsze pasemka. To, zdaje się, nazywało się wtedy balejaż.  Na wieczorową sukienkę miała narzuconą marynarkę z wielkimi poduchami wszytymi na barkach, w wyniku czego jej sylwetka przypominała gracza w futbol amerykański w pełnym rynsztunku. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że było to obciachowe, ale wtedy był to szczyt mody. Znowu przywitała mnie tak jakbyśmy się rozstali poprzedniego dnia i odnosiła się do mnie jak do kogoś bliskiego. Mogłem się poczuć tak jakbym był jej chłopakiem. Przetańczyliśmy cały wieczór.  Po balu przenocowaliśmy w pokoju hotelowym.  Chodziło mi po głowie żeby ukradkiem zajrzeć do jej torebki i znaleźć jakiś dokument z adresem. Nie zrobiłem tego.   Po pierwsze, to nie byłoby w porządku wobec niej. Po drugie, nie chodziło mi o to aby zbliżyć się do niej podstępem, tylko o to aby ona sama dojrzała do tego, że chce widywać się ze mną częściej niż raz na cztery lata. Niestety, jeszcze nie tym razem. Nawet nie zauważyłem w którym momencie wymknęła się z hotelu. W każdym razie rano już jej nie było.

                Pozostała mi nadzieja granicząca z pewnością, że spotkam ją znowu 29 lutego 1992 roku. I tak się faktycznie stało. Tego dnia rejestrowałem spółkę u notariusza. Ewa nie stąd ni zowąd też pojawiła się w jego biurze. Tym razem była wystylizowana na Alexis z „Dynastii”. Włosy miała zafarbowane na czarno, a ubrana była w elegancki kostium. Jak zwykle przywitała się ze mną jakbyśmy rozstali się przed chwilą. Znowu spędziliśmy ze sobą miły dzień. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że z jej wyglądem jest coś nie tak. Za każdym razem, kiedy ją widziałem w odstępie czterech lat, była w innym, modnym aktualnie wystylizowaniu ale poza tym wcale się nie zmieniała, to znaczy nie starzała się.  Wiem, że współczesne kobiety dbając o siebie, prowadząc zdrowy tryb życia i stosując odpowiednie kosmetyki wyglądają atrakcyjnie do późnego wieku. Ale bez przesady – da się mimo wszystko odróżnić dwudziestolatkę o trzydziestopięciolatki. A Ewa wciąż wyglądała na dwadzieścia. Zaczęły mi przychodzić do głowy dziwne myśli. Skoro urodziła się 29 lutego, w dniu który występuje tylko w latach przestępnych, to może ona żyje tylko w tym szczególnym dniu? To by znaczyło, że od naszego pierwszego spotkania w 1976 roku przeżyła tylko pięć dni. To się zgadzało z jej wyglądem, ale nie ze zdrowym rozsądkiem.   

                Nie miałem innego wyboru jak pogodzić się z tym, że ona pojawia się w moim życiu tylko raz na cztery lata. To mi musiało wystarczyć. Miało to nawet pewne dobre strony. Przede wszystkim naszej relacji nigdy nie zakłóciła rutyna ani tak zwana proza życia. Spotykaliśmy się co cztery lata stęsknieni za sobą, a przynajmniej ja za nią, nigdy nas nie nudziło nasze towarzystwo. Ewa nigdy o nic nie miała do mnie pretensji, zawsze była radosna, optymistyczna i życzliwa. Ponadto pewność, że spotkam ją 29 lutego pozwalała mi wybierać odpowiednie miejsca spotkań. Nie musiałem się z nią umawiać ani niczego uzgadniać. Jeśli przyszła mi ochota na randkę w Paryżu, to po prostu kupowałem bilet na 29 lutego i przechadzałem się wzdłuż Champs d’Elysee  wypatrując jej i  mając pewność, że się pojawi.

                Ostatnim razem, 29 lutego 2020 roku zdecydowałem się pojechać do wód termalnych na Podhalu. Spotkałem ją, oczywiście, w jacuzzi. Muszę przyznać, że tym razem miałem tak zwane mieszane uczucia. Była ubrana w granatowy, jednoczęściowy kostium kąpielowy i wciąż miała sylwetkę dwudziestoletniej dziewczyny. Z jednej strony cieszyłem się, że kobieta, którą pierwszy raz spotkałem czterdzieści cztery lata temu nic się nie zmieniła. To dawało poczucie, że ten czas nie został stracony, że można go cofnąć i zacząć wszystko od początku. Z drugiej strony, widząc mimo woli swoje odbicie w jakiejś szybie, zdawałem sobie sprawę, że czasu nie da się odwrócić. Nawet gdyby ona nagle wyszła poza te dodatkowe dni w latach przestępnych i została ze mną na stałe, to dla mnie byłoby już za późno aby z tego w pełni skorzystać.

                - To nie może być prawda. – łysy zdecydował się przerwać opowieść przyjaciela. – To się nie zgadza. Gdyby ona rzeczywiście starzała się co cztery lata tylko o jeden dzień, to żeby mieć dwadzieścia jeden lat kiedy ją po raz pierwszy spotkałeś, musiałaby się urodzić jakieś trzydzieści tysięcy lat temu. – łysy wyciągnął z kieszeni telefon i odszukał na ekranie ikonkę kalkulatora – Rok to 365 dni czyli 21 lat to  - wykonał mnożenie - 7665 dni. Jeśli dla niej jeden dzień przybywa co 4 lata to 7665 razy cztery oznacza 30 660 lat. – odczytał wynik z kalkulatora. – Musiałaby się wobec tego urodzić w epoce kamienia łupanego.  Powiem ci jak jest. Ona nie istnieje. Ty się obawiasz stałego związku z realną kobietą, więc wymyśliłeś sobie randki co cztery lata z kobietą, która istnieje tylko  w twoich marzeniach.

                - Może masz rację. To się faktycznie nie zgadza od samego początku. Gdyby ona miała 21 lat 29 lutego 1976 roku, to musiałaby się urodzić w roku 1955, a to nie był rok przestępny więc nie było w nim 29 lutego. Ale coś ci powiem. Wszystko jedno, czy ona naprawdę istnieje czy nie,  i tak nie mogę się doczekać 29 lutego 2024 roku. Zastanawiam się tylko czy pojechać na spotkanie z nią do jakiegoś narciarskiego kurortu, czy może na Karaiby. Wiem, że ona znów się pojawi i będziemy szczęśliwi chociaż przez tej jeden, jedyny dzień.

                W tym momencie orkiestra na nowo zaczęła grać. Nastrój prysnął. Szczere rozmowy ustały, pary ruszyła na parkiet.

 

piątek, 14 stycznia 2022

Śnieg

 

Śnieg

                Śnieg. Ogromna ilość niewielkich kryształków lodu, z których każdy ma inny, niepowtarzalny kształt. Oto typowy przykład powtarzanej powszechnie informacji,  której nie da się zweryfikować. Bo niby jak? Nawet gdyby ktoś dokonał rzeczy nieprawdopodobnej i którejś zimy obejrzał pod mikroskopem wszystkie płatki porównując je ze sobą to jak sprawdzić czy w zeszłorocznym, dawno stopionym śniegu nie było takich samych kryształków?  Zresztą do cholery z tym, różne czy takie same. Liczy się to, że napadało akurat cztery centymetry i precyzyjnie przygotowany plan B diabli wzięli. Czy mogłem przewidzieć, że zimą spadnie śnieg? Raczej tak, ale że akurat w tym czasie i akurat cztery centymetry to już nie. W sumie to jego wina. No i tej zdziry.   Ale po kolei.

                Nad planem tego skoku pracowałem długi czas. Ponieważ jasne dla mnie było, że większej kasy szybko się uczciwą pracą nie dorobię, postanowiłem zorganizować napad. Ze góry wykluczyłem bank, supermarket, czy jakąkolwiek kasę obsługiwaną przez ludzi. To nie dla mnie. Należałoby straszyć jakąś bronią, wrzeszczeć, terroryzować, a i tak nie byłoby pewności czy jakiś ochroniarz albo kasjer nie okaże się kandydatem na bohatera i czy nie wywiąże się bijatyka albo nawet strzelanina.  To nie na moje nerwy. Nie jestem żadnym mięśniakiem ani brutalem. Za swoją mocniejszą stronę uważam intelekt i zdolność precyzyjnego planowania. Czyli pozostawał napad na bankomat. Odpadał wtedy czynnik ludzki, ale sprawa nadal nie była łatwa. Bo to żadna sztuka obrabować. Chodzi o to żeby obrabować i nie dać się złapać. A żeby nie dać się złapać nie należy pozostawić śladów, co w obecnych czasach przy powszechnych systemach monitoringu i całej tej informatycznej inwigilacji nie jest  proste.  Jest wręcz niemożliwe, bo jeśli policja zacznie szperać, to zawsze się czegoś doszpera. Zatem należało zrobić co można aby nie zaczęli szperać, zwłaszcza wokół mnie. Zacząłem od zapoznania się z budową bankomatów. Wpisałem w wyszukiwarkę: „jak zbudowany jest bankomat?” Wiem, oczywiście, że da się ustalić kto szukał takich informacji w internecie. Dlatego ten, jak to się mówi, research, wykonałem na rok przed planowaną datą napadu. Przecież nie będą w stanie sprawdzić wszystkich, którzy na przestrzeni wielu miesięcy interesowali się bankomatami. Ponadto, przed tym i po tym zadałem też wiele podobnych pytań w rodzaju: „jak działa automat do produkcji lodów włoskich?”, „jak zbudowany jest automat do sprzedaży biletów?” i tym podobne. W razie czego można będzie powiedzieć, że jestem pasjonatem tego typu urządzeń.  Doszedłem do wniosku, że należy wykluczyć bankomaty umieszczone wewnątrz banków lub centrów handlowych, a także zabudowane w ścianach budynków. Najłatwiejszy dostęp był do urządzeń stojących wolno. Pojeździłem trochę po okolicznych miastach i wytypowałem sobie bankomat stojący w pobliżu sporego marketu przed biurowcem, w którym nocą nie było ochrony, a najbliższy komisariat policji znajdował się w znacznej odległości. Trudniejszym zadaniem było ustalenie kiedy do tego urządzenia ładowana jest kasa. Rozważałem zainstalowanie na pobliskim drzewie kamerki internetowej, przez którą mógłbym obserwować bankomat ale odrzuciłem takie rozwiązanie. Nie jestem specem od informatyki ale założyłem, że jak zaczną szperać to mogą ustalić adres IP na jaki przekazywana była transmisja z kamery. Zabrałem się do rzeczy po staremu. Znalazłem niezbyt odległe, ale osłonięte krzewami miejsce, z którego mogłem prowadzić obserwację. Spędziłem tam kilka letnich nocy, co nie było wygodne, ale dzięki temu dowiedziałem się, że bankomat jest napełniany w każdy piątek około północy. Dodatkowo stwierdziłem przy tej okazji, że w noce z piątku na sobotę parking wokół biurowca jest pusty. Nie będę tu opisywał jak dobrać się do gotówki w bankomacie. W końcu to moja wiedza, której zdobycie zajęło mi trochę wysiłku. Poza tym, z całym szacunkiem, może to przeczytać każdy i nie zamierzam popularyzować metod napadów na bankomaty. Powiem tyle, że należy zacząć od wyrwania urządzenia z podłoża za pomocą silnego samochodu, najlepiej furgonetki. Należało zatem pozyskać wóz, poprzez który nie dojdą do mnie kiedy zaczną szperać. Inaczej mówiąc, należało ukraść furgonetkę krótko przed skokiem i porzucić ją zaraz po nim. W ten sposób doszedłem do wniosku, że potrzebuję wspólnika. W końcu nikt nie jest omnibusem. Żyjemy w czasach wąskiej specjalizacji. Skoro znam się na bankomatach, to nie muszę się znać na kradzieżach aut. Wspólnik, podobnie jak ja, nie mógł mieć żadnej kryminalnej przeszłości bo kiedy policja zacznie szperać to zacznie od sprawdzenia wszystkich notowanych. Znalezienie faceta, który potrafi ukraść furgonetkę ale nie figuruje w policyjnych bazach danych nie jest proste. Tym bardziej, że to powinien być gość godny zaufania, o poukładanym charakterze, który potrafi trzymać się planu i nie zawali go przez jakiś głupi wyskok. Nie można w takiej sprawie udać się do żadnej agencji HR ani zamieścić posta na fejsie. Miałem po prostu oczy i uszy otwarte, specjalnie nie rozpytywałem, ale po jakimś czasie dotarło do mnie, że jakiś znajomy znajomego znajomego pasowałby do takiej roli. Musiałem tak to rozegrać, żeby nie dało się nas ze sobą połączyć kiedy zaczną szperać.  Niby przypadkiem poznałem faceta w jakimś barze. Zagadałem i  udało się nawiązać znajomość. Spotykaliśmy się od czasu do czasu na piwie, w różnych lokalach, żeby ludzie nas nie kojarzyli jako kumpli. Nie podałem mu numeru telefonu żeby w razie czego nie powiązano nas poprzez bilingi.  Po kilku rozmowach upewniłem się, że facet się nadaje i przy kolejnym spotkaniu ostrożnie ujawniłem co zamierzam. Zdecydował się w to wejść i zgodził się na mój plan.

                Nie będę zanudzał szczegółami, powiem tyle, że skok przebiegł zgodnie z założeniem. W pewną wrześniową noc z piątku na sobotę wspólnik podjechał w umówione miejsce skradzioną furgonetką. Wsiadłem i razem pojechaliśmy na miejsce akcji. Dochodziła trzecia nad ranem. Wiedziałem, że bankomat znajduje się w polu widzenia kamery umieszczonej na ścianie biurowca na tyle wysoko, że trudno było ją unieszkodliwić. Dojeżdżając założyliśmy kominiarki, a na sobie mieliśmy ciuchy z sieciówki. W podobnych chodzi połowa chłopaków z miasta, więc policja nie będzie miała wielkiego pożytku z nagrania. Dowiedzą się tyle, że napad przeprowadziło dwu mężczyzn średniego wzrostu i średniej budowy ciała, prawdopodobnie młodych lub w średnim wieku. Obwiązaliśmy bankomat liną i używając wozu, wyrwaliśmy go z fundamentu. Dobranie się do gotówki poszło sprawnie. Zanim na miejscu zjawił się pierwszy patrol byliśmy już daleko. Pojechaliśmy na przedmieście, gdzie stały opuszczone zabudowania starego zakładu przemysłowego. Czekał tam na nas mój ukryty samochód. Polaliśmy kabinę skradzionej furgonetki benzyną i podpaliliśmy. Nigdy nie wiadomo czy policja nie znalazłaby jakiegoś naszego włosa, śladu DNA albo innego cholerstwa. Właściciel wozu był pewnie ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa nie zbiednieje więc nie było czego żałować. Po wszystkim spokojnie pojechaliśmy do mnie i poczekaliśmy do rana na otwarcie banków. Mój plan przewidywał zabezpieczenie łupu. Należało liczyć się z tym, że numery banknotów są odnotowane, więc musieliśmy się wstrzymać z wydawaniem zdobytej kasy. Uzgodniłem uprzednio ze wspólnikiem, że przez rok nie użyjemy tych pieniędzy, a później będziemy z nich korzystać ostrożnie, wydając na raz niewiele, wyłącznie w miejscach takich jak supermarkety, gdzie następuje  znaczny  obrót gotówki  i gdzie nawet w przypadku zidentyfikowania banknotu o notowanym numerze będzie nikła szansa aby ktoś zapamiętał kto nim zapłacił. Pozostał problem gdzie przechować te kasę tak, aby ktoś przypadkiem na nią nie natrafił. Uznałem, że najciemniej jest pod latarnią. Na długo przed skokiem, kiedy dopiero zaczynałem jego planowanie, wynająłem skrytkę bankową. I do tego banku udaliśmy się ze wspólnikiem niosąc torbę z gotówką. Wiedzieliśmy, oczywiście, że w takim banku zainstalowane są kamery monitoringu, które nas razem zarejestrują. Ale w końcu banki odwiedzają  tłumy klientów i nie było podstaw aby się obawiać, że ktoś przeglądając taśmy dojdzie do wniosku, że mamy coś wspólnego z napadem. Przynajmniej do czasu dopóki nie zaczną nas podejrzewać i szperać. Mimo wszystko unikaliśmy jednak kierowania twarzy w kierunku kamer. Istniała kwestia zaufania pomiędzy nami, wspólnikami. Żeby wyeliminować obawę, że któryś z nas sprzątnie drugiemu całą kasę ze skrytki umówiliśmy się, że  zmienimy ośmio-cyfrowy kod w zamku szyfrowym tak, że ja wpiszę pierwsze cztery, a on pozostałe cyfry. W ten sposób mogliśmy podjąć łup tylko wspólnie. Umówiliśmy się, że gdyby któryś z nas mimo wszystko wpadł, co nie wydawało się prawdopodobne, to nie wyda drugiego, tylko w najgorszym razie odsiedzi niezbyt długi wyrok, a wspólnik pozostający na wolności zaczeka na niego z podjęciem łupu.

                Krótko mówiąc, wszystko poszło zgodnie z planem. Nic nie wskazywało na to aby policja miała jakiś punkt zaczepienia, z powodu którego moglibyśmy się znaleźć w gronie podejrzanych.  Pieniądze były ukryte w bezpiecznym miejscu i czekały na czas, kiedy będzie można z nich skorzystać. Wszystko byłoby zatem w porządku gdyby nie mój wspólnik, a raczej gdyby nie ta zdzira. Plan zakładał, że mieliśmy przez rok unikać kontaktów. Oczywiście, nie oznacza to, że mogłem sobie pozwolić na to aby zupełnie stracić go z oczu. Dyskretnie, z daleka, śledziłem jego poczynania. I, niestety, stwierdziłem, że sprawy zaczynają przybierać zły obrót. Facet się zakochał. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, ale zakochał się w nieodpowiedniej dziewczynie. Należała do typu kobiet, którego najbardziej  nie znoszę. Do takich, które bez żadnych podstaw uważają się za lepsze od innych, które z lekceważeniem traktują kobiety poświęcające się pracy dla dobra rodziny, i które od facetów oczekują tylko jednego. Forsy. Nie oferują przy tym w zamian nawet elementarnej lojalności będąc w każdej chwili gotowe do zmiany sponsora na bardziej zamożnego i hojnego. Mój niewydarzony wspólnik ubzdurał sobie, że to jest kobieta jego marzeń i zrozumiał, że aby te marzenia mogły się spełnić musi użyć kasy z naszego łupu. I to zaraz, nie za rok. Wbrew naszej umowie skontaktował się ze mną już w trzy miesiące po napadzie i zażądał dostępu do pieniędzy. Twierdził, że minęło już dość czasu. Kiedy początkowo odmówiłem, starając się tłumaczyć jak komu mądremu, że to wciąż zbyt niebezpieczne, zmienił ton. Zaczął mi grozić, że jeśli się nie zgodzę to pójdzie na policję i mnie wyda, bo woli zgnić w więzieniu niż żyć bez tej zdziry. Zrozumiałem, że nie ma żartów, bo facet jest zdesperowany i to źle ulokowane uczucie odebrało mu rozum. Przyszła pora na realizację planu B. Bo oczywiście, miałem plan B. Jestem zbyt dobry w planowaniu aby tego zaniedbać. W swoim czasie, jeszcze na kilka miesięcy przed napadem zaopatrzyłem się w fiolkę z pewną bardzo nieprzyjemną substancją. Teraz należało jej użyć. Udałem, że zgadzam się na jego żądania.   Poszliśmy do banku, każdy z nas wstukał swoją cześć kodu i zabraliśmy łup. Kiedy już  podzieliliśmy kasę zaproponowałem, że trzeba to uczcić. Spotkamy się wieczorem u niego i wypijemy po flaszce.  Nalegałem żeby kupił coś drogiego, co najmniej dwudziestoletnią whisky, bo okazja tego wymaga. Ja też przyniosę ze sobą coś porządnego.  Wypijemy za sukces i  każdy z nas pójdzie swoją drogą.

                Wspólnik mieszkał sam na przedmieściu w małym, dość nędznym domku otoczonym zaniedbanym ogródkiem. Zawitałem do niego późnym, styczniowym wieczorem. Od początku unikałem dotykania czegokolwiek aby nie pozostawić odcisków palców. Zgodnie z ustaleniami każdy z nas zaopatrzył się w drogi alkohol. Zaczęliśmy od jego butelki. Powspominaliśmy ten nasz skok sprzed kilku miesięcy, pogadaliśmy  o tym i owym. Tak pokierowałem rozmową, że odpalił laptopa i wszedł na swoje konto na Facebooku. Wykorzystałem moment jego nieuwagi i wlałem mu do szklanki whisky połowę zawartości fiolki, którą przyniosłem w kieszeni. Wiedziałem, że wystarczy. I wystarczyło.  Krótko po tym, kiedy wypiliśmy następną kolejkę zbladł, dostał konwulsji…., darujmy sobie fizjologiczne szczegóły. Trucizna zadziałała jak należy. Teraz musiałem wykonać wszystko co zaplanowałem. Założyłem lateksowe rękawiczki. Po pierwsze, wlałam resztę trutki do jego butelki. Fiolkę starannie wytarłem, odbiłem na niej odciski jego palców i rzuciłem na podłogę. Do jednego gniazda USB jego laptopa podłączyłem pendrive, jaki przyniosłem ze sobą, a do drugiego włożyłem ten taki dinks, który łączy się z myszką. Miałem własną myszkę ze sobą i posługując się nią skopiowałem z pendriva tekst jaki uprzednio przygotowałem, a teraz zamierzałem zamieścić jako jego post na fejsie. Leciało to tak: „To już dłużej nie ma sensu. Żegnajcie chłopaki. Przeżyliśmy razem parę fajnych chwil. I tylko tego szkoda, że więcej ich nie będzie. A ty będziesz musiała żyć ze świadomością, że masz mnie na sumieniu. Tak, do ciebie piszę. Żałuję, że cię spotkałem i uwierzyłem, że możemy być razem. Okazałaś się tego niewarta, ale mimo wszystko, nie potrafię żyć bez ciebie.  Życzę ci abyś mnie wspominała w sennych koszmarach”. Raczej badziewny tekst ale to nie miał być list samobójczy Hemingwaya tylko niewydarzonego, amatorskiego złodzieja samochodów.

                Pozostawało mi niewiele czasu, bo należało się liczyć z tym, że kiedy opublikuję posta  w sieci, a ktoś z jego kumpli go przeczyta, to zaniepokojony szybko zjawi się tutaj aby sprawdzić czy te opisane zamiary były na serio.  Nie mogłem zbyt długo czekać z publikacją bo nawet dla najgłupszego policjanta będzie jasne, że post powinien być zamieszczony przed śmiercią autora. Wspólnik już nie żył, i gdybym zwlekał za długo to mogło być możliwe ustalenie, że zgon nastąpił przed opublikowaniem tekstu. Dałem sobie piętnaście minut na znalezienie jego połowy kasy. Naprawdę nie chodziło mi o te pieniądze. Dotrzymałbym umowy i zadowolił się swoją połową gdyby nie to, że on pierwszy naruszył nasz plan. To jego wina. A raczej tej zdziry. Gdybym miał problem ze znalezieniem forsy to byłem gotowy ją zostawić. W najgorszym wypadku znalazłaby ją policja i po numerach banknotów powiązałaby mojego wspólnika z obrabowaniem bankomatu. Ale on już by mnie nie wsypał. Okazało się, że nie wykazał zbyt wielkiej inwencji w ukryciu swojej części łupu. Po kilku minutach znalazłem pieniądze w torbie foliowej w lodówce. Teraz pozostało już tylko nacisnąć „Enter”, opublikować posta, wyjąć pendriva i ten dinks od myszy, zabrać swoją nienapoczętą butelkę, umyć moją szklankę, schować do szafki  i wyjść zatrzaskując za sobą drzwi.

                Wiem, że zbrodnia doskonała nie istnieje. Zawsze znajdą się jakieś ślady, jeśli policja zacznie szperać. Ale mój plan zakładał, że nie zacznie. Bo to miało z ich perspektywy wyglądać tak – Facet się zabujał w dziewczynie, która go nie chciała. To da się ustalić bez trudu, bo jego znajomi to potwierdzą. Dowiedzą się, że kupił butelkę whisky. Specjalnie namówiłem go aby nabył drogi alkohol, tak aby ekspedientka to zapamiętała. Znajdą go samego w domu. Sekcja zwłok wykaże śmierć na skutek zażycia trucizny w drinku, znajdą flaszkę z resztą trucizny  i jedną szklankę z jego odciskami palców, a także fiolkę tylko przez niego dotykaną. Wpis na Facebooku potwierdzi motyw samobójstwa. Na klawiaturze komputera będą jedynie odciski palców denata. Nie jestem aż tak biegły w informatyce żeby wiedzieć czy da się sprawdzić czy post był wpisany z klawiatury czy skopiowany z dyskietki. Jestem niemal pewien, że da się ustalić czy do laptopa była podłączona obca mysz i pendrive. Ale żeby to sprawdzić należałoby zacząć szperać. Zakładałem, że nie zaczną, bo policjant też człowiek i też nie chce mu się odwalać żmudnej roboty kiedy nie ma powodu. Powinni  uznać, że to samobójstwo, i że nic nie wskazuje na   udział osób trzecich. Przecież wszystkie poszlaki to potwierdzają.

                Zadowolony z realizacji planu B poszedłem do drzwi wejściowych i ostrożnie, w rękawiczkach nacisnąłem klamkę tak, aby nie zatrzeć z niej jego odcisków palców. Wyjrzałem na zewnątrz i spostrzegłem, że podczas mojego pobytu w domu napadały cztery centymetry śniegu.   Gdyby było mniej to dałoby się może ten śnieg jakoś zdmuchnąć ze ścieżki, na przykład machając kurtką. Gdyby było więcej, to może dałoby się jakoś go zagarnąć aby zasypać ślady. Ale przy czterech centymetrach ślady pozostaną i będzie widać, że ktoś wyszedł z tego domu. Zaczną szperać.