poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Ostatni dzień wakacji

 

Ostatni dzień wakacji

                Morze uspakajało się po nocnym sztormie. Intensywny wiatr ucichł krótko przed świtem, a wywołana przez niego fala stopniowo zanikała. Wciąż jeszcze półmetrowe grzywacze załamywały się z szumem na płyciźnie w pobliżu plaży ale nie był to już żywioł, którego siła nocą mogła budzić przerażenie.

                Witek wybrał się na plażę wczesnym rankiem z zamiarem poszukiwania bursztynów zabranych przez sztorm z głębin morskich i wyrzuconych na brzeg. Zdawał sobie sprawę, że najcenniejsze okazy zostały już zapewne wyzbierane przez zawodowych poszukiwaczy, którzy wybrali się na łowy jeszcze przed świtem, ale liczył, mimo wszystko dla niego coś jeszcze zostało. Zwłaszcza, że nie do końca uspokojone morze uzupełniało dostawy na bieżąco.

                Szedł brzegiem na wschód, naprzeciw słońca, które wychyliło się sponad wydm ale świeciło jeszcze pod niskim kątem.   Początkowo brodził do pół łydki w przybrzeżnej płyciźnie.  Promienie słońca przenikały  przez płytką wodę oświetlając piaszczyste dno. Woda działała jak soczewka powiększając poszczególne ziarenka i kamyki tworzące złocisto-brązową mozaikę nakrapianą białymi muszelkami i ciemniejszymi drobinami krzemieni. Pośród tego dawało się gdzieniegdzie wypatrzeć grudki bursztynu. Co prawda na dnie widać też było podobne brązowe kamyki a także, na szczęście rzadko, fragmenty potłuczonego brązowego szkła od butelek. Wzbudzały one chwilową, złudną nadzieję ale wątpliwości znikały gdy dało się dostrzec prawdziwy bursztyn. Jego charakterystycznego pobłysku w penetrujących wodę promieniach słońca nie można było z niczym pomylić. Dostrzec grudkę bursztynu to jedno, a wyłowić ją to drugie. Przeszkadzały w tym fale, przewalające się przez płyciznę, we w miarę równych, kilkunastosekundowych odstępach. Po przejściu fali potrzeba było kilku sekund aby opadł na dno wzburzony przez nią pył. Dopiero wtedy można było wypatrywać bursztynu. Ale nawet jeśli udało się jakiś kawałek wypatrzeć, to pozostawało bardzo niewiele czasu zanim kolejna fala ponownie zamąciła obraz i przemieściła znalezisko w inne miejsce.

                Witek po kilku nieudanych próbach pogoni za porywanymi przez fale bursztynkami doszedł do wniosku, ze taka metoda nie jest skuteczna.  Skupił się na tym, co fale wyrzuciły już na brzeg. Na krawędzi zmoczonego przez fale piasku leżały miejscami małe bursztyny skupiające promienie słońca i wyraźnie odróżniające się tym od innych rzeczy wyrzuconych na plażę przez sztorm.  Jednak szybko stwierdził, że najlepsze szanse  daje przeszukiwanie leżących na granicy piasku i wody kępek wodorostów. Pośród nich zdarzały się zaplątane w brunatne kłącza większe okazy.  Wyraźnie dawały o sobie znać  odbitym blaskiem słońca. Witek zrozumiał co czuli poszukiwacze podczas gorączki złota. Widok złocistego rozbłysku uwikłanego w plątaninie morszczynu powodował u niego przyspieszone bicie serca. Coś podobnego czuje grzybiarz na widok okazałego, zdrowego prawdziwka wypatrzonego pośród runa leśnego. Jego kieszenie stopniowo wypełniały się grudkami bursztynu. Właśnie dostrzegł kolejny słoneczny rozbłysk pośród wodorostów. Od razu pochylił się pełen emocji aby stwierdzić jak duży to okaz.   W ogóle nie patrzył wokoło. Dlatego poczuł zaskoczenie, kiedy na przeszukiwaną przez niego kępkę morszczynu  padł cień czyjejś sylwetki.  Wyprostował się i podniósł wzrok z zamiarem odpędzenia konkurencji. Chciał stanowczo oświadczyć, że to jego znalezisko, ale kiedy spojrzał na osobę rzucającą cień  dostrzegł dwa bursztyny. Taki kolor miały oczy dziewczyny stojącej naprzeciw niego. Wokół jej głowy lekki wiatr od morza rozwiewał ciemnoblond włosy, pojaśniałe na końcach od słońca i morskiej wody. Była smukła i delikatna, wyglądała mniej więcej na jego rówieśniczkę. Determinacja do walki o wypatrzony bursztyn od razu w nim zmalała.

                - Cześć! – powiedział. – O mało się nie zderzyliśmy. Szukam bursztynu i tak się zapatrzyłem w piasek, że byłbym na ciebie wpadł.

                - Ja też szukam bursztynu. – odpowiedziała. – Ale wygląda na to, że to koniec naszych poszukiwań. Skoro nadeszliśmy z dwu stron, to nie ma sensu iść dalej bo każde z nas wyzbierało już wszystko na swojej trasie.

                - I jak ci poszło? – zapytał Witek.

                Dziewczyna rozwinęła małe zawiniątko z chusteczki trzymanej w dłoni. Miała tam kilka bryłek, w różnych kolorach od jasnożółtego, poprzez miodowy, do niemal czarnego.

                - Fajne. –pochwalił Witek. – Pewnie już zrobiłaś focię i zamieściłaś na Istagramie.

                - Nie zbieram tego aby się chwalić. Zbieram dla taty. Nie mógł przyjechać nad morze ze mną i z mamą bo musi kończyć pilny projekt. Chciałabym przywieźć mu jakąś pamiątkę z wakacji ale nie będę przecież kupować  chińszczyzny, której pełno na straganach. Przyszło mi na myśl, że jeśli znajdę ładne bursztyny, to tata będzie wiedział, że myślałam o nim, a nie że tylko odwaliłam za parę złotych byle zakup.

                Witkowi spodobała się jej szczerość.

                - Wyjątkowa jesteś. – powiedział. – Większość moich koleżanek za nic by się nie przyznała, że  ciepło myśli o rodzicach. Standard to narzekanie na dziadersów.  A jeśli już zbierałyby bursztyny to tylko dla lansu w sieci.

                - Ty też jesteś wyjątkowy. – odpowiedziała dziewczyna. – Większość moich kolegów o tej porze odsypia wczorajszą imprezę.

                - Mam podobne motywacje jak ty. – przyznał. – Zbieram bursztyny da mamy. Bo taty zasadniczo nie mam. To znaczy mam, jak każdy, ale on się jakiś czas temu od nas wyprowadził, bo jak stwierdził, chce rozpocząć życie na nowo. Mama lubi bursztyny, ale wiem, że nigdy ich sobie nie kupi, bo za każde pieniądze w pierwszej kolejności chciałaby kupić coś dla mnie. Więc pomyślałem, że nazbieram jej bursztynów na bransoletkę. A przy okazji, mam na imię Witek.

                - Julka. – przedstawiła się dziewczyna.

                Oboje byli zaskoczeni przebiegiem tego spotkania. Ujrzeli się po raz pierwszy w życiu dopiero kilka minut temu, a mówili o sobie tak szczerze, nie udając celebrytów i nie ukrywając ciepłych uczuć łączących ich z rodzicami.   W takich okolicznościach mówi się, że coś zaiskrzyło. Przez chwilę zamilkli uśmiechając się do siebie.

                - Skoro mamy podobne motywacje i plany to może połączymy siły? – zaproponował Witek. – Wybierzmy się jutro razem na poszukiwanie bursztynu. Nie będzie problemu z podziałem łupów. Jak rozumiem, ty potrzebujesz dla taty dużych, efektownych okazów, a ja dla mamy na bransoletkę szukam raczej kawałków w średnim, zbliżonym do siebie rozmiarze.

                - OK. Mnie z kolei ta całkiem małe mogą się przydać jako prezent dla taty na nalewkę. To co, jutro o tej samej porze?

                - Jasne, cieszę się. Spotkajmy się przy wejściu na plażę numer 38. Taka techniczna uwaga – dzisiaj spostrzegłem, że  najlepiej iść pod słońce, bo wtedy bursztynu pięknie świecą w jego promieniach.  Więc jeśli ruszymy od tego wejścia na wschód to będzie w sam raz.      

***

                Tydzień później Julka i Witek siedzieli na plaży w miejscu gdzie się po raz pierwszy spotkali patrząc na zachód słońca.  Oboje byli nieco smutni, bo był to ostatni dzień ich wakacji.

                - Tutaj się zaczęła nasza znajomość. – przypomniała Julka. – Nie przypuszczałam wtedy, że będzie z tego coś więcej niż tylko wspólne zbieranie bursztynu. Pomógł trochę przypadek. Kiedy umawialiśmy się na następny dzień na poszukiwania nie przypuszczałam, że już tego samego dnia wpadniemy na siebie na plaży. A później już tak jakoś samo od siebie poszło dalej. 

                - Muszę się przyznać, że to nie do końca był przypadek. – powiedział Witek z lekkim zażenowaniem. – Nie chcę cię okłamywać. Tego dnia przeszedłem tam i z powrotem kilka kilometrów plażą licząc, że cię spotkam.  Udałem, że to było przypadkowe spotkanie. Chociaż z drugiej strony  jakiś element przypadku w tym był. Gdybyś leżała zakopana w jakimś grajdołku za parawanem, to bym cię nie znalazł. Na szczęście akurat wyszłaś do morza. Mam nadzieję, że mi wybaczysz to drobne kłamstwo.

                -  Cóż, twoje wyznanie odbiera początkowi naszej znajomości nieco romantyzmu. Wygląda na to, że to nie los nas sobie przeznaczył.  Ale z drugiej strony to też nie do końca źle. Dla dziewczyny ma też znaczenie to, że facet się stara, a nie tylko liczy na szczęśliwy traf. Zresztą wszystko jedno, czy ten nasz wspólny tydzień zawdzięczamy losowi czy twoim staraniom. Niestety, to ostatni dzień.  Dziękuję ci za ten tydzień. Nigdy nie miałam tak fajnych wakacji.

                - Mówisz tak, jakbyśmy się żegnali za zawsze. Przecież to nie pogrzeb. Wakacje się kończą ale życie idzie dalej. Nie chcę aby to była tylko wakacyjna znajomość, fascynacja o której jesienią zapomnimy.

                - Ja cię nigdy nie zapomnę. – powiedziała Julka. – Ale boję się, że po jakimś czasie zostaną nam tylko wspomnienia. Ja studiuję we Wrocławiu, ty w Lublinie. Trudno utrzymać związek na taką odległość.

                - Nie mów tak – zaoponował Witek. – Przecież mamy XXI wiek. Są telefony, media społecznościowe. Będziemy w kontakcie, będziemy się odwiedzać.

                - Ile razy nam się to uda? Raz na kwartał, może raz na miesiąc?  Znajomość przez komputer nie wystarczy.   Niestety, miłość to również biochemia. Nie wiedząc o tym wydzielamy feromony, które tej drugiej osobie mówią, że jest dla nas atrakcyjna. Ta druga osoba odbiera nieświadomie te sygnały i wysyła w zamian swoje. To umacnia bliskość i uczucia. Niestety przez internet to nie działa. Możemy teraz obiecać sobie, że postaramy się dbać o to, co się tutaj pomiędzy nami zrodziło, że pozostaniemy sobie wierni. Ale rozumiem, że jeśli nie będziesz w stanie dotrzymać tej obietnicy, to nie będę mogła mieć o to do ciebie żalu. Po prostu znajdzie się obok ciebie inna dziewczyna, będziecie wspólnie czymś się zajmować, poczujecie do siebie sympatię i zapomnisz o związku na odległość.

                - Nie stanie się tak. – zapewnił Witek. – Będziemy  w kontakcie. Postaram się przeprowadzić bliżej ciebie. Chcesz tego?

                - Bardzo chcę. Ale boję się, że to się nie uda. Teraz chcę cię tylko potrzymać za rękę i chcę aby ten dzień nigdy się nie skończył. – po jej policzku spłynęła łza.

                - Ja też pragnę aby ten dzień zawsze trwał.

                Zamilkli trzymając się za ręce. Oboje wpatrywali się w czerwoną tarczę słońca opadająca w kierunku morza. Odbicia promieni słonecznych migotały na rozkołysanej powierzchni wody. Słońce opadało z początku wolno. Zbliżając  się do linii styku morza  i nieba  przyspieszyło. Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Słońce zamiast  zniknąć za linią horyzontu odbiło się od niej jak piłka i ruszyło w górę. Ostatni dzień wakacji trwał.

czwartek, 13 lipca 2023

Wyższy wymiar

 

Wyższy wymiar

                Kobieta miała niewiele ponad pięćdziesiąt lat ale wyglądała na więcej. Smutek i rozpacz zrobiły swoje. Do fundacji zazwyczaj zgłaszały się osoby wypalone emocjonalnie, od dłuższego czasu żyjące na huśtawce nastrojów rozbujanych pomiędzy nadzieją i zwątpieniem. Nie przychodziły tu od razu. Z początku liczyły na pomoc policji, mediów i służb socjalnych. Dopiero gdy te instytucje okazywały się bezradne w poszukiwaniu zaginionych bliskich  zwracały się do fundacji jako do ostatniej deski ratunku mogącej podtrzymać gasnącą wiarę w to, że koszmar minie i ukochani powrócą cali i zdrowi.

                Tadeusz dobrze wiedział czego przedwcześnie postarzała kobieta potrzebuje, gdyż sam nie tak dawno przeżywał podobny koszmar. Jego kilkunastoletnia córka pewnego dnia nie wróciła do domu. Policja nie przyjmowała zgłoszenia przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. Później Tadeusz też miał wrażenie, że poszukiwania nie są traktowane poważnie. Siedemnaście lat? – słyszał – Proszę się nie przejmować. Na pewno wybrała się gdzieś z jakimś chłopakiem. Niedługo się odezwie i wróci do domu. Kiedy popadając w coraz większą rozpacz dzwonił na komisariat aby zapytać czy nie ma jakichś wiadomości  odnosił wrażenie, że traktowany jest jak histeryk, który tylko przeszkadza w pracy. Usłyszał gdzieś o fundacji, która pomaga w poszukiwaniu zaginionych osób. Dopiero tam spotkał ludzi, których naprawdę obchodził jego problem. Wolontariusze rozlepiali na mieście ogłoszenia o zaginięciu dziewczyny, organizowali akcje w internecie. Niestety, poszukiwania dały smutny efekt. Ciało zamordowanej córki znaleziono w zaroślach na przedmieściu. Dopiero wtedy policja zabrała się na serio do pracy. Po kilku tygodniach aresztowano jakiegoś zboczeńca, który, jak ustalono, porwał z ulicy do furgonetki córkę Tadeusza wracającą wieczorem ze spotkania ze znajomymi. Facet miał już poprzednio na koncie wyroki za gwałty i zanosiło się na to, że tym razem nie uniknie kary dożywocia. Dla Tadeusza nie stanowiło to wielkiej pociechy. Słyszał, że najstraszniejsza prawda jest lepsza od  ciągnącej się w nieskończoność niepewności, ale nie zgadzał się z takim stwierdzeniem.  W tym tragicznym okresie zrozumiał jakie znacznie ma to, że ktoś po prostu jest gotów okazać współczucie, wysłuchać i pozwolić się wyżalić.  Takie wsparcie znalazł w fundacji. Jego małżeństwo nie przetrwało tragedii. Kiedy żona odeszła Tadeusz zrozumiał, że praca w fundacji i pomoc osobom, które znalazły się w podobnej sytuacji jak on, jest odtąd sensem jego życia.

                - W czym możemy pomóc? – spytał.

                Nie spodziewał się logicznej, klarownej odpowiedzi. Zrozpaczone osoby, które przychodziły do fundacji po pomoc zazwyczaj mówiły nieskładnie i chaotycznie. Gotów był cierpliwie wysłuchać opowieści kobiety. Po jej załzawionych oczach i drżących dłoniach poznał, że przeżywa dramat.

                - Mój syn jest bardzo zdolny. – zaczęła mówić niepewnym głosem. – Zawsze miał świetne oceny. Zwłaszcza z przedmiotów ścisłych. Niektórzy mówili, że ma autyzm, czy jakiś tam zespół Aspergera, ale to głupie gadanie. On po prostu zawsze był znacznie mądrzejszy od swoich rówieśników i nie miał o czym z nimi rozmawiać.  Ze mną też niewiele rozmawiał. Nie lubił kiedy go przytulałam. Nie żeby zaraz odpychał, co to to nie, ale widać było że mu to nie sprawia przyjemności. Tylko tego ostatniego wieczoru  było inaczej. Wie pan, miałam tylko jego. To znaczy, mam tylko jego. Mój mąż nie żyje od wielu lat. Wypadek, to się zdarza. Nic na to nie można poradzić. Ale żeby  Kaziu odszedł tak bez słowa, w to nigdy nie uwierzę. Porwali go, proszę pana.  Policja w to nie wierzy. Usłyszałam wiele dobrego o waszej fundacji. Proszę, pomóżcie mi go znaleźć. Mam tylko jego.

                Tadeusz nie przerywał zrozpaczonej matce, mimo że mówiła niezbyt składnie. Wiedział, że jeśli pozwoli jej się wyżalić to wcześniej czy później dowie się co dokładnie zaszło.

                - Był bardzo szczęśliwy kiedy po studiach został zatrudniony na uniwersytecie. – podjęła opowieść kobieta. – Kochał pracę naukową, chociaż tam też nie znalazł przyjaciół. Wie pan, jak to jest. Kiedy ktoś jest tak zdolny jak Kaziu to zaraz mu zazdroszczą. Nie doceniali go. Normalnie bali się konkurencji, proszę pana. Nawet ci profesorowie, chociaż on na razie jest tylko magistrem.  Doszło do tego, że nie pozwolili mu prowadzić badań na uczelni. Nie doceniali go, a może po prostu tak, z czystej zawiści. On zorganizował takie małe laboratorium w swoim pokoju w naszym mieszkaniu. I chyba osiągnął jakieś wyniki, skoro zdecydowali się go porwać.    Pewnie jakaś zagraniczna firma albo obcy wywiad zorientował się jakie znaczenie mają jego badania. Przełomowe, proszę pana.

                Kobieta na chwilę zamilkła. Tadeusz wykorzystał okazję aby podjąć delikatną próbę uporządkowania jej opowieści.

                - Chętnie pani pomożemy. Fundacja po to jest. Ale żeby pomóc musimy wiedzieć co dokładnie zaszło. Jak rozumiem, pani syn zaginął. Proszę powiedzieć jak to się stało.

                - Tego ostatniego wieczora niespodziewanie przyszedł do mnie, objął mnie i przytulił. Tak sam od siebie. Nigdy wcześniej tego nie robił. Widać coś przeczuwał. Potem poszedł do swojego pokoju, a rano już go nie było w mieszkaniu.

                - Czy nie odniosła pani wrażenia, że on się chce w ten sposób pożegnać? Może postanowił  gdzieś wyjechać? Wspomniała pani, że nie był rozmowny.

                -   To prawda, był zamknięty w sobie – przyznała matka. – Ale nie do tego stopnia. Powiedziałby mi gdyby planował wyjazd. Porwali go. Najlepszy dowód, że jego klucze zostały w domu. Gdyby wyjechał to miałby je ze sobą. Rano wszystkie okna były zamknięte, drzwi też i to nie na żaden zatrzask tylko na zamek. Gdyby wyszedł i zamknął za sobą drzwi, to klucze nie zostałyby w mieszkaniu.

                - Ale skoro drzwi i okna były pozamykane, a klucze w środku to jak można było go porwać? – Tadeusz ośmielił się wyrazić wątpliwość.

                - No wie pan! Właśnie dlatego mówię, że porwał go jakiś wywiad. To jedynie wytłumaczenie. Dla takich ludzi otwarcie zamka wytrychem to żaden problem. My mamy w drzwiach zwykłe Yale, a nie żadne specjalne zamki jak do bankowego skarbca.

                - Kiedy dokładnie pan Kazimierz zniknął? – zapytał Tadeusz.

                - W zeszłym miesiącu. Piętnastego. Akurat była pełnia.

                - Zawiadomiła pani policję?

                - Oczywiście. Ale oni nie wierzą, że został porwany. Mówią, że pewnie postanowił gdzieś wyjechać i niedługo wróci. Oficjalnie prowadzą poszukiwania, ale w praktyce nic nie robią. Musicie mi pomóc. W waszej fundacji cała nadzieja.

                - Zrobimy co w naszej mocy.

***

                Procedury obowiązujące w fundacji nakazywały uzgadnianie wszelkich działań z policją. Należało wspomagać jej działania ale nie wchodzić w jej kompetencje. Z tego powodu Tadeusz zaczął od wizyty na komisariacie. Spotkał się z prowadzącą sprawę młodą panią podkomisarz, która zreferowała mu status sprawy.

                - Niestety, wiele  wskazuje na samobójstwo. To wrażliwy młody człowiek. Nie był nigdy formalnie zdiagnozowany ale z relacji ludzi, którzy go znali wynika, że cierpiał na pewną formę autyzmu. Nie miał przyjaciół, w ogóle unikał kontaktów z ludźmi. Był bardzo zdolny, żył pracą naukową. Ostatnio spotkało go wielkie rozczarowanie bo recenzenci odrzucili jego pracę doktorską. Podobno jego tezy były za bardzo odjechane. Przepraszam, że nie używam naukowego języka ale do tego się to sprowadza. Mówiąc potocznie, luminarze nauki uznali, że mu do reszty odbiło i że ten doktorat grozi ośmieszeniem uczelni.   Nie mnie to oceniać, jestem policjantką, a nie naukowcem.  Wygląda na to, że pan Kazimierz się załamał bo zawalił mu się jedyny świat, jaki miał. Są dwie możliwości. Albo uciekł gdzieś daleko, albo postanowił skończyć ze sobą. Mając na uwadze, że unikał kontaktów z ludźmi i nie miał do kogo uciekać, niestety bardziej prawdopodobna wydaje się ta druga możliwość.

                - Jego matka twierdzi, że został porwany, bo jego klucze zostały w mieszkaniu. Gdyby je opuścił z własnej woli, miałby  je ze sobą.

                - Bliscy zaginionych osób zawsze wypierają prawdę. – pokręciła głową policjantka. – Tworzą różne dziwne teorie żeby nie pogodzić się z najgorszym. Skąd wiadomo, że nie było jeszcze jednego kompletu kluczy, oprócz tego który został w mieszkaniu? Matka woli nie przyjmować tego do wiadomości i zaprzeczać, że był dodatkowy komplet.

                - Ale co z ciałem? – spytał Tadeusz. – Gdyby się zabił to ktoś by go znalazł.

                - Faktycznie, na razie ciała nie ma. – przyznała podkomisarz. – Dlatego sprawa ma status zaginięcia. Gdyby ciało się znalazło to przed stwierdzeniem samobójstwa musielibyśmy wykluczyć udział osób trzecich. Znalezienie ciała jednak nie zawsze jest takie proste. Nie ma z tym problemu jeśli ktoś skończy ze sobą w mieszkaniu. Być może jednak pan Kazimierz chciał  oszczędzić matce szoku i postanowił popełnić samobójstwo gdzie indziej. Gdyby wyskoczył z jakiegoś okna albo rzucił się pod pociąg to mielibyśmy ciało od razu.   Gorzej jeśli powiesił się gdzieś głęboko w jakimś lesie.  W takim przypadku też go pewnie znajdzie jakiś grzybiarz albo leśnik, ale to może potrwać. Natomiast całkiem źle to wygląda   jeśli ktoś przywiąże do siebie jakiś ciężar i skoczy do głębokiej wody. Wtedy ciało może nigdy nie wypłynąć. A przecież nie możemy przeszukać wszystkich głębokich akwenów w całym kraju.

                -Jak pani wspomniała sprawa na razie ma status zaginięcia. – rzekł Tadeusz. – Czyli, jak rozumiem, prowadzicie poszukiwania?

                - Oczywiście, prowadzimy. Pan Kazimierz figuruje na liście zaginionych, po komisariatach poszedł komunikat z rysopisem. Ale wie pan jak to jest z rysopisami. Średniego wzrostu, twarz owalna, włosy ciemne, brak znaków szczególnych. Pasuje do połowy mężczyzn. Jest też oczywiście zdjęcie, ale trudno oczekiwać, że patrol pozna na ulicy kogoś z fotografii. Tym bardziej, że takich komunikatów mamy w diabły i trochę. W praktyce najłatwiej znaleźć kogoś kto się pojawi w jakimś systemie informatycznym. Wystarczy, że kupi bilet lotniczy, podejmie legalną pracę objętą ubezpieczeniem albo po prostu użyje karty płatniczej i już jest zlokalizowany. Jednak jeśli ktoś chce zmienić swoje życie i zatrzeć za sobą ślady to nie jest łatwo go namierzyć. W Europie nie mamy granic, a mieszka tu pół miliarda ludzi. To nie Chiny, gdzie jest pełno kamer rozpoznających twarze. Może i dobrze, chociaż nam w policji pracy to nie ułatwia. Jeśli ktoś na przykład wyjedzie do Włoch i najmie się do pracy na czarno, wiosną przy zbiorze truskawek, później szparagów, a jesienią przy winobraniu i oliwkach to naprawdę trudno go odszukać, zwłaszcza gdy otrzymuje pieniądze z ręki do ręki  i posługuje się tylko gotówką.

                - Właśnie, - zapytał Tadeusz, - czy sprawdziliście stan jego konta? Podjął jakąś gotówkę, przy użyciu której mógłby się gdzieś ukrywać?   Było go na to stać?

                - Oczywiście, że sprawdziliśmy. Nie uniwersytecie nie zarabiał dużo. Ale z drugiej strony wiele nie wydawał, bo mieszkał z matką, nie miał samochodu, nie balował i nie stroił się do przesady. Miał oszczędności ale sporo z tego podjął z banku, tyle że nie bezpośrednio przed zniknięciem, tylko jakiś czas temu. Pytaliśmy o to jego matkę. Powiedziała, ze urządzał  w swoim pokoju jakieś laboratorium, bo nie pozwolono mu prowadzić badań na uczelni. Wydał sporo pieniędzy na  sprzęt.

***

                W następnej kolejności Tadeusz chciał porozmawiać z kimś na uniwersytecie, gdzie pracował zaginiony. Próbował umówić się  telefonicznie. Okazało się to nie takie proste. Każdy z profesorów, kiedy tylko usłyszał, że chodzi o Kazimierza oświadczał, że nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie i odkładał słuchawkę. Robiło to dziwne wrażenie. Dopiero gdy Tadeusz osobiście wybrał się na uczelnię sekretarka w jednym z instytutów poradziła mu aby porozmawiał z pewnym młodym asystentem, który był najbliżej z zaginionym. Tadeusz odszukał młodego naukowca, który zgodził się na rozmowę.

                - Był pan przyjacielem Kazimierza? – zapytał na wstępie.

                - To za dużo powiedziane. – odpowiedział asystent. – Kazimierz nie miał przyjaciół. On w ogóle unikał normalnych kontaktów z ludźmi. Mówiono, że jest autystyczny. Coś było na rzeczy. Ja go ceniłem, bo był bardzo zdolny ale nie udało mi się z nim zaprzyjaźnić, chociaż jakiś czas temu próbowałem.  

                - Słyszałem, że miał problemy z doktoratem? Podobno recenzje były negatywne?

                - To prawda, ale to nie takie proste. Kazimierz był bardzo uzdolnionym matematykiem. Powiedziałbym nawet geniuszem. Zajmował się rozwiązywaniem równań Maxwella, które opisują między innymi pola elektromagnetyczne. Mimo, że był młody, pracował starymi, klasycznymi metodami, to znaczy stosował czystą matematykę, szukał rozwiązań teoretycznych. Obecnie prawie nikt się w to nie bawi, bo to wymaga wielkiej wiedzy i talentu. Każdy teraz kupuje gotowe oprogramowanie komputerowe, które daje rozwiązania numeryczne. Ludzie zamieszczają w swoich pracach kolorowe wykresy generowane przez komputer i tyle. Natomiast Kazimierz podszedł to tego w sposób analityczny. Szukał rozwiązań teoretycznych przy określonych warunkach brzegowych i w przestrzeniach wielowymiarowych. My żyjemy w trójwymiarowym świecie. Lewo, prawo, przód, tył, góra, dół i tyle. A Kazimierz szukał rozwiązań dla kolejnych wymiarów i doszedł do interesujących wniosków. Udowodnił mianowicie, że w pewnych okolicznościach na rozwiązanie dotyczące rozkładu pola elektromagnetycznego ma wpływ układ współrzędnych, w którym zapisane są równania. Najczęściej stosowany układ współrzędnych to po prostu trzy prostopadłe osie, x, y, z. I okazało się, że w takim układzie niektóre rozwiązania równań Maxwella są niestabilne. Jeśli jednak zapisać je w innym układzie współrzędnych o wykrzywionych osiach to da się znaleźć stabilne rozwiązania. Kazimierz postawił bardzo śmiałą tezę. Skoro zakrzywienie układu współrzędnych opisującego przestrzeń wpływa na stabilność pola elektromagnetycznego, to może też obowiązywać zależność odwrotna, czyli że określone pole elektromagnetyczne  może wykrzywić przestrzeń i ułatwić wejście w wyższy wymiar. Taki, którego na co dzień nie znamy.

                - Jak rozumiem taka teza była zbyt śmiała i praca została odrzucona przez recenzentów?

                - Nie do końca o to chodziło. Taka teza była kontrowersyjna ale mieściła się granicach hipotez akceptowanych przez naukę. Natomiast Kazimierz posunął się dalej. Twierdził, że człowieka można przenieść w wyższy wymiar jeśli poddać go działaniu pola elektromagnetycznego o określonym natężeniu oraz przy spełnieniu kilku dodatkowych warunków. Mianowicie musi się to odbyć podczas pełni księżyca, który jego zdaniem odbija wtedy odpowiednią część widma promieniowania kosmicznego, a ponadto wszystkie komórki ciała osoby, która zamierza wejść w wyższy wymiar muszą ulec polaryzacji  czyli posiadać jednoznacznie określony kierunek pola emitowanego przez ich ładunki elektryczne.  I tu się zaczął problem, bo Kazimierz zaczął szukać sposobu jak spolaryzować komórki ciała. Gdy się o tym dowiedział szef instytutu to zabronił tych badań uważając, że jest to na granicy szarlatanerii i może narazić instytut na śmieszność. Kazimierz zaczął wtedy prowadzić badanie w swoim domu.  Mam w posiadaniu jego notatki. Poddawał kawałki mięsa działaniu różnych substancji i próbował je wysłać w wyższy wymiar. Twierdził, że skuteczne okazało się nasączenie mięsa olejem z wiesiołka. Tak spreparowana próbka znikła podczas pełni księżyca poddana polu elektromagnetycznemu wywołanemu przez prąd przepuszczony przez kable owinięte spiralnie wokół pokoju w jego mieszkaniu.  Napisał to w doktoracie. Wszyscy zaczęli go wyśmiewać . Pytali czy przypadkiem w trakcie eksperymentu nie było w pokoju psa, które zeżarł tę próbkę mięsa, i takie tam  żarty. W rezultacie doktorat został odrzucony. Nie ma go nawet w bibliotece bo panowie profesorowie uznali, że może ośmieszać uczelnie. Kazimierz w ogóle zaczął być traktowany w instytucie jak trędowaty.

                - Czy pana zdaniem mieli rację? - zapytał Tadeusz.

                - Nie całkiem. W tych końcowe rozdziały z pełnią księżyca i olejem z wiesiołka Kazimierz faktycznie posunął się za daleko. To brzmi jak opis pracy jakiegoś średniowiecznego alchemika. Ale początkowa część pracy poświęcona teorii pola jest błyskotliwa, niemal genialna. Podejrzewam, że to przerosło panów profesorów piszących recenzję. Nie chciało im się wgryzać w teorię cząstkowych równań różniczkowych i analizę przeprowadzoną przez autora. Zamiast tego woleli wyśmiać końcowe wnioski.      

                - Czy sądzi pan, że Kazimierz mógł zostać porwany? Tak twierdzi jego matka. Uważa, że porwał go jakiś obcy wywiad żeby wykorzystać wyniki jego pracy.

                - Gdyby ktoś chciał wykorzystać jego dorobek naukowy , to nie musiałby posuwać się do porwania. Kazimierz chętnie by kontynuował pracę gdyby ktoś chciał mu stworzyć do tego warunki, a instytut chętnie by się go pozbył.

                - Co w taki razie pana zdaniem stało się z Kazimierzem?

                - Nie wiem. Mam pewne podejrzenia, ale niech mnie pan nie cytuje. Nie chcę zostać uznany za wariata jak on.

                - Proszę się nie obawiać. To co pan powie zostanie miedzy nami.

                - Myślę, że on postanowił dowieść słuszności swoich wniosków wykonując eksperyment na sobie. Tego dnia kiedy zaginął przyszedł do mnie, dał mi egzemplarz tej swojej pracy doktorskiej oraz notatki ze swoich badań. Podziękował mi za wszystko, chociaż prawdę mówiąc, nie wiem za co. Może za to, że jako jedyny się z niego nie wyśmiewałem. Na pożegnanie podał mi rękę, czego nigdy wcześniej nie robił.

                - Jego matka mówi, że później tego dnia przyszedł do niej i ją przytulił, czego też nie miał w zwyczaju. – rzekł Tadeusz. – Wygląda to  jakby żegnał się z jedynymi osobami, jakie były mu przychylne. O w takim razie zamierzał?

                - Tego dnia była pełnia. Przypuszczam, że wypił tyle oleju z wiesiołka ile się dało i poddał się działaniu pola elektromagnetycznego.

                - I co z tego wynikło?

                - Są dwie możliwości. Albo miał rację i w takim przypadku jest teraz w wyższym wymiarze. Albo się mylił, a kiedy się o tym przekonał postanowił ze sobą skończyć. Nie wiem czym ten eksperyment się skończył.

                - Jest tylko jeden sposób aby się przekonać. Może mi pan pożyczyć ten doktorat i te notatki? – poprosił Tadeusz.

                Po powrocie do domu zadzwonił do matki Tadeusza z prośbą aby nie zmieniała niczego w laboratorium zbudowanym przez jej syna. Zaznaczył, że będzie chciał je obejrzeć, bo to może pomóc w ustaleniu co się stało z Kazimierzem.

                Następnie sprawdził w internecie kiedy będzie kolejna pełnia księżyca oraz gdzie można dostać olej z wiesiołka w większych ilościach.

 

środa, 14 czerwca 2023

Siła przyciągania

 

Siła przyciągania

                Samolot zniknął z radarów nagle. Piloci nie zdążyli nadać żadnego komunikatu o niebezpieczeństwie.  Zginęli wszyscy obecni na pokładzie – stu pięćdziesięciu czterech pasażerów oraz siedmiu członków załogi.    Tragedia wstrząsnęła społeczeństwem. Premier udał się na miejsce upadku samolotu a prezydent ogłosił trzydniową żałobę narodową. Do wyjaśniania przyczyn katastrofy przystąpiła Komisja Badania Wypadków Lotniczych. W skład Komisji wchodzili jednak  głównie technokraci nie rozumiejący  nastrojów społecznych.     Wiadomo było, że zaczną badać rejestratory parametrów lotu, nagrania z kokpitu, będą studiować raporty serwisowe samolotu, dane meteorologiczne z dnia katastrofy, akta osobowe załogi, procedury obowiązujące w linii lotniczej i takie tam. Raport w najlepszym razie ogłoszą za kilka miesięcy, a znajdą się w nim napisane w fachowym żargonie stwierdzenia, których niemal nikt nie zrozumie. Natomiast opinii publiczna domagała się szybkich i prostych wyjaśnień w sprawie przyczyn katastrofy.

                W tej sytuacji partia rządząca postanowiła powołać podkomisję parlamentarną do zbadania tej kwestii. Podkomisja powstała szybko pomimo marudzenia opozycji, że tego rodzaju sprawami powinni zajmować się fachowcy, a nie politycy i sprawnie zabrała się do pracy. Swoje wnioski ogłosiła już dwu tygodniach. Raport stwierdzał, że  przyczyną upadku samolotu z dużej wysokości była siła grawitacji. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, to rozwiał je przewodniczący podkomisji podczas konferencji prasowej. Zaprezentował plastikowy modelik samolotu, ujął go w dwa palce, podniósł do góry i upuścił na podłogę. Samolocik rozbił się, co stanowiło niepodważalny dowód na słuszność tezy zawartej w raporcie podkomisji.

                Skoro stwierdzono, że za katastrofę odpowiada grawitacja, to partia rządząca podjęła rozważania czy winą nie dałoby się obciążyć opozycji, bo przecież grawitacja działała jeszcze przed powołaniem obecnego rządu. Jednak spin doktorzy odrzucili tę koncepcję stwierdzając, że tego nawet najciemniejszy lud nie kupi, gdyż powszechnie wiadomo, iż grawitacja działała od zawsze. Na sugerowane przez Ministerstwo Edukacji usunięcie nauczania o grawitacji z programu fizyki w szkole podstawowej było już za późno.

                Wobec tego rządzący postanowili zademonstrować swoją troskę o ludzi i zgłosili poselski projekt Ustawy o Zapobieganiu Negatywnym Skutkom Grawitacji. Ustawa stwierdzała, że niekorzystne skutki grawitacji są zakazane. Za propagowanie grawitacji przewidywała karę więzienia do lat trzech.  Powołano Narodowy Instytut Zapobiegania Niekorzystnym Skutkom Grawitacji (NIZNSG) i przyznano mu roczny budżet w wysokości czterystu milionów. Opozycja argumentowała, że są to działania pozorne i marnowanie środków pochodzących z podatków, gdyż grawitacji zapobiegać się nie da. Na paskach w kanale informacyjnym rządowej telewizji pokazały się napisy „Opozycja chce aby samoloty z ludźmi nadal spadały” . W rezultacie opozycja wstrzymała się od głosu, ustawa przeszła i trafiła do Senatu, który po miesiącu odrzucił ją w całości. Projekt wrócił do izby niższej parlamentu. W międzyczasie, po analizie ostatnich sondaży poparcia, partia rządowa postanowiła zmobilizować swój twardy elektorat i znienacka wprowadziła do ustawy zapis całkowicie delegalizujący grawitację.  W niezależnych mediach zawrzało. Zaproszeni eksperci oburzali się, ze to jest ośmieszanie nauki. Rządzącym, ze cenę posad w NIZNSG, udało się przekonań kilku posłów niezrzeszonych i senackie weto zostało odrzucone, a ustawa przeszła.  Teraz czekała już tylko na podpis prezydenta. Z pałacu prezydenckiego przez kilka dni dobiegały sprzeczne komunikaty. Doradcy głowy państwa nieoficjalnie informowali media, że prezydent rozważa skierowanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Na koniec prezydent jednak zdecydował podpisać ustawę, argumentując na konferencji prasowej, że wysyłanie jej do Trybunału nie jest celowe, gdyż konstytucja nie mówi nic o grawitacji. Od tego momentu Ustawa czekała już tylko na publikację w Monitorze aby wejść w życie.

                Publikacja nastąpiła w momencie gdy na sali parlamentu trwało posiedzenie komisji etyki poselskiej. Pewien poseł właśnie argumentował z mównicy, ze zachowanie innego posła zasługuje na ukaranie w formie nagany. Mówca był raczej niskiego wzrostu i początkowo ponad mównicę wystawał jedynie jego tors do połowy krawata. Nagle poseł sprawozdawca zaczął się unosić. Ponad mikrofonami zainstalowanymi na mównicy ukazał się jego cały krawat, a następnie spodnie i buty. Początkowo myślano, że mówca uniósł się po prostu oburzeniem na niecne postępowania oskarżonego posła. Jednak wkrótce okazało się, że delegalizacja grawitacji weszła w życie. Wszyscy obecni na Sali posłowie zaczęli się unosić ponad ławami, a na koniec cały parlament odleciał w kosmos.