niedziela, 15 grudnia 2024

Ostatni kurs

 

Ostatni kurs

              Jolanta podejmując pracę w przedsiębiorstwie  tramwajowym liczyła się z tym, że trzeba będzie jeździć w niektóre niedziele i święta. Taka to już uroda tego zawodu. Ktoś musi przewozić ludzi również w wolne dni. Jednak najbardziej nie lubiła pracy w wigilię. Niby to dzień pracy, ale wiadomo, każdy chciałby na spokojnie przygotować kolację dla rodziny. Kiedy tylko mogła brała na ten dzień urlop. Niech jeżdżą faceci, których żony o wszystko zadbają, albo młodsze koleżanki, które pójdą na gotowe do rodziców. Jednak w tym roku musiała przyjść do pracy. Jakaś solidarność obowiązuje. Nie można co roku skazywać na pracę w ten szczególny dzień koleżanek i kolegów. Na szczęście szwagierka obiecała przygotować kolację dla całej rodziny, a prezenty udało się kupić wcześniej.

              Z samego rano nie czuło się jeszcze wielkiej różnicy. Ludzie zmierzali do pracy jak w każdy dzień roboczy. Wsiadali i wysiadali zabiegani pasażerowie, którzy w ostatniej chwili robili gorączkowe zakupy. Jednak już tak od południa ta nerwowa krzątanina zaczęła cichnąć. Tłok w tramwaju się skończył, a ci którzy jeszcze podróżowali byli już w innym nastroju. Wracali z zakupionymi prezentami, uśmiechając się do siebie na myśl o tym jaką radość sprawią bliskim.  Pośpiech ustał, ludzie myślami byli już przy wigilijnym stole. Czuło się, że nadchodzi ta wyczekiwana magia świąt.

              Jolanta rozpoczęła ostatni kurs, który miał się zakończyć w zajezdni. Z każdym przystankiem tramwaj pustoszał. Prawie nikt już nie wsiadał, a kolejni pasażerowie opuszczali pojazd zmierzając z uśmiechem ku domom, w oknach których zapalały się kolorowe światła choinek. Tramwaj zatrzymał się na ostatnim przystanku przed zajezdnią. Tutaj wszyscy pasażerowie powinni zakończyć podróż. Jolanta spojrzała w lusterko. Wagon był niemal pusty, jednak nadal siedziała w nim kobieta o jasnych włosach ubrana w czerwony płaszcz.  Trochę to było niepokojące. Skoro szwagierka podjęła się  wziąć  na siebie cały trud  przygotowania kolacji to Jolanta przynajmniej nie chciała się spóźnić i kazać rodzinie na siebie czekać. Z pasażerami, którzy zostają w tramwaju po zakończeniu trasy zawsze jest kłopot. Jeśli ktoś zasłabnie to należy wzywać pogotowie i czekać aż nadjedzie. Jeśli ktoś jest pijany i nie dociera do niego, że powinien się stąd zabierać to nierzadko trzeba wzywać policję albo straż miejską.  W każdym przypadku jest opóźnienie. Jolanta wyszła z kabiny i podeszła do ostatniej pasażerki. Na szczęście, ta nie wyglądała na pijaną. Nie sprawiała również wrażenie chorej, chociaż była blada i jakaś taka, eteryczna.

              - Musi pani wysiąść. - powiedziała  Jolanta. – To ostatni przystanek. Dalej tramwaj jedzie już tylko do zajezdni.

              Kobieta nie robiła problemów. Wstała z krzesełka i skierowała się do wyjścia. Na twarzy miała uśmiech ale smutny, pełen rezygnacji i pogodzenia z losem. Była jakby nieobecna duchem. To sprawiło, że Jolanta zapytała:

              - Czy u pani wszystko w porządku? Wie pani gdzie jesteśmy? Nie spóźni się pani do domu na wigilię?

              Kobieta w czerwonym płaszczu zatrzymała się w drzwiach tramwaju, obejrzała się i spojrzała na Jolantę nieobecnym wzrokiem.

              - Ja już nigdzie się nie spieszę na wigilię.

              Po tym wolno zeskoczyła ze stopnia pojazdu. Jolanta wróciła do kabiny . Kiedy tramwaj ruszył spojrzała w lusterko wsteczne ale dziwnej pasażerki na przystanku już nie dostrzegła. Jakoś nie mogła zapomnieć o tej kobiecie. Co miały znaczyć jej ostatnie słowa? Czy straciła bliskich i została sama? Może rozeszła się z mężem? Nie sprawiała wrażenia załamanej,  wyglądała na smutną lecz raczej pogodzoną z sytuacją.

              Jolanta wciąż czuła nieokreślony niepokój, a nawet wyrzuty sumienia. Czy dobrze zrobiła, że pozwoliła tej kobiecie tak po prostu wysiąść?  Czy nie należało się nią bliżej zainteresować i upewnić, że nic jej nie grozi? Pocieszała się, że blondynka w czerwonym płaszczu była spokojna i opanowana. W gruncie rzeczy nie było powodu do obaw. Jednak istniała wokół niej jakaś niepokojąca aura.

Jolanta tłumaczyła sobie, że przecież nie może  dbać o każdego pasażera, zwłaszcza że nic w gruncie rzeczy nie wskazuje aby była taka potrzeba. Jednak mimo wszystko nie mogła przestać o tym myśleć. W zajezdni spotkała swoją przyjaciółkę, Mirkę, która również właśnie zakończyła ostatni tego dnia kurs.

- Wesołych Świąt, Jolu! – powiedziała koleżanka.

- Dziękuję, i wzajemnie.

- Jakoś dziwnie wyglądasz. Coś się stało?

Jola chciała w pierwszej chwili zaprzeczyć ale zdecydowała się jednak opowiedzieć Mirce o swoich wątpliwościach.

- Na ostatnim przystanku musiałam prosić jedną pasażerkę aby wysiadła. Ta kobieta była jakaś dziwna. Jakby nieobecna duchem. Spieszyłam się aby zakończyć pracę ale teraz mam wątpliwości czy powinnam była pozwolić jej odejść samej na tym pustkowiu.

- Czy to nie była blondynka w czerwonym płaszczu? – zapytała Mirka.

- Skąd wiesz? – spytała zaskoczona Jola.

- Eee, nic takiego – koleżanka była wyraźnie zmieszana.

- No powiedz mi wreszcie. – nalegała Jola. – Nie zostawiaj mnie na wigilię z takimi myślami.

- Kilka lat temu w wigilię ostatnim kursem jechała kobieta o jasnych włosach ubrana w czerwony płaszcz. – zdecydowała się opowiedzieć Mirka. – Wysiadała na ostatnim przystanku, gdy w pojeździe  było już pusto. Jakiś facet spieszył się do domu na wigilię i nie zatrzymał się przed tramwajem stojącym na przystanku. Ona myślami była już chyba przy wigilijnym stole. Nie mogła się też spodziewać, że kierowca w taki sposób złamie przepisy. Wysiadła i zginęła na miejscu.  Ludzie w firmie opowiadają, że od tego czasu widują ją w wigilię w tramwaju podczas ostatniego kursu.  Ale to tylko takie gadanie. Zresztą gdyby to nawet była prawda, to przecież wiele żyjących blondynek nosi czerwone płaszcze i nie musiałaś widzieć akurat tamtej kobiety.

piątek, 15 listopada 2024

Zakręt

 

Zakręt

              Deska rozdzielcza auta przywodziła na myśl kokpit nowoczesnego odrzutowca. Komputer pokładowy na bieżąco sprawdzał wszystkie systemy oraz niezwłocznie informował o problemach. Czy chodziło o niedomknięte drzwi, niezapięty pas bezpieczeństwa, zbyt niskie ciśnienie w jednej z opon, za niski poziom oleju, za wysoką temperaturę w chłodnicy, brak płynu do spryskiwaczy, przepaloną żarówkę czy też o inny możliwy defekt odpowiedni komunikat ukazywał się na wyświetlaczu. Jednak w tej chwili wszystko było w porządku. Nie paliło się żadne żółte ani czerwone światełko, wszystkie wskaźniki jaśniały w niebiesko-fioletowej tonacji. Silnik był dobrze wyciszony, lecz wewnątrz auta wciąż słychać było jego pomruk, dający poczucie mocy i niezawodności.

              Na zewnątrz zapadała listopadowa ciemność. Było dopiero popołudnie ale słońce zdążyło już zniknąć za horyzontem. Droga była pusta, więc dało się bez przerwy jechać przy silnych światłach drogowych, które mogły oświetlać pokryty opadłymi liśćmi asfalt na ponad sto metrów. Szosa była jednak kręta, więc strumienie światła często natrafiały na ciemne pnie drzew nakazując wejście w kolejny zakręt. Na szczęście nie było mgły ani mżawki tak często występujących o tej porze roku. Czujnik temperatury wskazywał dwa stopnie powyżej zera. Komputer pokładowy już jakiś czas temu, gdy temperatura spadła poniżej czterech stopni, wyświetlił ostrzeżenie o możliwym oblodzeniu drogi. Było to jednak raczej dmuchanie na zimne bo, póki co, przyczepność była dobra.

              Jechał tą trasą już nie wiadomo który raz. Sam nie wiedział po co. I jakoś tak się składało, że zawsze przejeżdżał tędy w tych samych, listopadowych warunkach. Jak gdyby na tym odcinku drogi zawsze panowała listopadowa ciemność.  Ponieważ przejeżdżał tędy po raz kolejny świetnie pamiętał drogę. Po minięciu  wioski, niedaleko za tablicą oznaczającą koniec terenu zabudowanego, zaczynał się sosnowy las. Na jego skraju stał znak ostrzegający przed leśnymi zwierzętami. Za lasem droga biegła kilkaset metrów prosto przez puste, już zaorane pole. Światłą samochodu obejmowały jedynie słupki stojące na skraju jezdni i porośnięte chwastami rowy. Dalej po obu stronach była już tylko szara pustka. Wiedział, że na skraju pola stoi znak ostrzegający przed kilkoma zakrętami, z których pierwszy był w prawo. Umieszczona poniżej tabliczka informowała, że zakręty ciągną się przez dwa kilometry. Na tym odcinku wzdłuż drogi stały stare drzewa pojawiające się w świetle reflektorów przed każdym łukiem drogi. Te zakręty nie były zbyt ostre i pamiętał, że da się je pokonać bez konieczności znacznego redukowania  prędkości. Po krętym odcinku trasy następowała krótka prosta. Na jej końcu stał znak ostrzegający przed niebezpiecznym zakrętem w lewo. Kawałek dalej był tabliczka podająca nazwę strumyka ponad którym szosa przebiegała po niewielkim mostku. Ciekawe, że o ile cała trasa aż do tego miejsca przewijała mu się w pamięci jak taśma video i pamiętał każdy szczegół, to nie mógł sobie przypomnieć co czeka za tym kolejnym zakrętem. Tak jakby nigdy dalej nie pojechał.

***

              Chłopak z dziewczyną wybrali się na jesienny spacer. Okolica była wiejska i nie było tu żadnych parków. Polne dróżki o tej porze roku były już błotniste i grząskie. Spacerować dało się zatem jedynie poboczem drogi. Nie wiązało się to z uciążliwością, gdyż była to mało uczęszczana gminna szosa, po której samochody jeździły bardzo rzadko.  Mieli się ku sobie i dobrze im się rozmawiało więc ani się spostrzegli gdy odeszli daleko od wioski. W trakcie powrotu zastała ich ciemność. Szli poboczem drogi, pomiędzy ciemnymi, bezlistnymi drzewami wypatrując w mroku drogi. Wokół panowała cisza tak głęboka, jakiej nie mogli nigdy zaznać mieszkańcy miast. Nagle wzdłuż szosy przeleciał gwałtowny podmuch wiatru podnosząc z ziemi opadłe liście, które wolno wirując na powrót opadały na asfalt.

              - O rany, co to było? – zapytała przestraszona dziewczyna.

              - Nie wiesz? – zdziwił się chłopak. – To ten samochód widmo.

              - Jakie widmo? Co ty gadasz?

              - No co ty, nietutejsza jesteś czy co? Każdy tu o tym słyszał. Parę lat temu, o tej porze rok,  jechał tą drogą samochód. Zapadała ciemność, a temperatura się obniżała ale auto gnało szybko bo wszystko wskazywało, że asfalt jest suchy. Kierowca nie przewidział jednak, że za kolejnym zakrętem, tam, za tym prostym odcinkiem, – chłopak wskazał w przód. – warunki się pogarszają. Tam droga przebiega ponad strumykiem, z którego unosi się o tym czasie mgiełka, a od pól idzie zimny powiew. W rezultacie zakręt był oblodzony takim zdradzieckim, ciemnym i niewidocznym lodem. Auto wypadło z zakrętu, uderzyło w drzewo i kierowca zginął na miejscu. Od tego czasu zawsze w listopadzie, w porze gdy zapada ciemność przejeżdża tędy ponownie. Nie widać go, powoduje tylko taki zimny podmuch.

              Dziewczyna pobladła a podbródek zaczął jej drżeć.

              - No co ty? – uspokoił ją chłopak. – Nie bój się. To tylko taka listopadowa opowieść. Straszę tak wszystkie dziewczyny, z którymi wybieram się tędy na jesienny spacer.

              - Wszystkie dziewczyny? A dużo ich było?

              - Całe mnóstwo. Ale żadna nie wygląda tak pięknie jak ty, kiedy się boisz.

              Nagle z przodu, od strony widniejącego za strumykiem zakrętu dobiegł głośny huk.

              - Co to było? – zapytała z przestrachem dziewczyna.

              - Nie wiem. – odpowiedział chłopak głosem mniej pewnym niż chwilę temu. – Myślę, że ten podmuch wiatru złamał jakąś starą gałąź. Spadła i narobiła huku.

              - Pewnie masz rację. – zgodziła się dziewczyna. – Ale wiesz co? Lepiej nie idźmy dalej drogą przez ten zakręt. Pójdziemy skrótem przez pola. Najwyżej się trochę ubłocimy.

niedziela, 13 października 2024

Wampir

 

Wampir

Wszystko zaczęło się dziesiątego października wczesnym rankiem.   Mężczyzna wyprowadzając psa na spacer natrafił w parku na ciało leżące w krzakach obok alejki.  Już na pierwszy rzut oka widać było, że kobieta nie żyje. Miała otwarte, wytrzeszczone i nieruchome oczy. Pomimo tego, pokonując strach, właściciel psa ujął ją za rękę i lekko nią potrząsnął.

- Proszę pani! – powiedział głośno.

Reakcji nie było, a dłoń była zimna. Wyglądało to na morderstwo, jako że kobieta miała sine pręgi na szyi. Mężczyzna uznał, że próby reanimacji nie mają sensu, a ponadto, ponieważ czytywał kryminały, obawiał się, że podejmując je mógłby zatrzeć ślady. Sięgnął po komórkę i zadzwonił na numer alarmowy.

Do prowadzenia sprawy wyznaczony został inspektor Jankowski.  Z identyfikacją nie było problemu. Przy ciele ofiary znaleziono torebkę, w której była legitymacja studencka i dowód osobisty. W ten sposób ustalono, że dziewczyna nazywała się Dorota S., miała 20 lat i studiowała biologię. Oględziny miejsca znalezienia zwłok nic nie dały. Wszystko wskazywało na to, że studentka została napadnięta na wyasfaltowanej alejce, na której próżno było szukać śladów butów. 

Zarządzono sekcję zwłok. Lekarz ocenił, że dziewczyna zginęła między północą a pierwszą nad ranem. Została uderzona w tył głowy jakimś twardym, podłużnym przedmiotem i w ten sposób ogłuszona, a następnie uduszona gołymi rękami. Na szyi znajdowały się ślady palców, a tchawica była zmiażdżona. Patomorfolog stwierdził w raporcie, że sprawcą najprawdopodobniej był mężczyzna.   Nie chodziło o aspekty psychologiczne, które pozwalały wątpić czy kobieta mogłaby wykazać się taką brutalnością. Lekarz w raporcie napisał, że spowodowanie tego rodzaju obrażeń gardła gołymi rękami wymaga wielkiej siły w palcach i jest bardzo mało prawdopodobne aby mogły tego dokonać jakiekolwiek kobiece dłonie. Ofiara była kompletnie ubrana, a sekcja zwłok nie wykazała żadnych śladów napaści seksualnej. W ten sposób wykluczono motyw, jaki narzucał się w przypadku morderstwa dziewczyny dokonanego nocą w pustym parku.

Na palcu zamordowanej znajdował się pierścionek, na jej szyi złoty łańcuszek, a w torebce był telefon komórkowy, karta płatnicza i trochę gotówki.  Trudno było przypuszczać, że mogła mieć przy sobie jeszcze  coś bardziej cennego, więc nic nie wskazywało na rabunek, czyli drugi z najbardziej oczywistych motywów.

Inspektor Jankowski zajął się badaniem ostatnich godzin życia ofiary. Udało się ustalić, że spędziła je na spotkaniu z kilkoma koleżankami w mieszkaniu jednej z nich.  Z zeznań uczestniczek spotkania wynikało, że nie działo się nic szczególnego. Rozmawiały o niedawnych wakacjach, trochę poplotkowały, wypiły po kieliszku wina i się rozstały. Ofiara morderstwa wyszła tuż przed północą. Gospodyni pytała czy nie wezwać dla niej taksówki ale Dorota odmówiła. Wieczór był dość ciepły, a do domu miała niezbyt daleko. Nikt nie przypuszczał czym się to skończy. Jankowski, aby ostatecznie wykluczyć motyw rabunkowy, zapytał czy zamordowana nie miała ze sobą czegoś cennego na widoku, co mogłoby skłonić kogoś do napadu. Koleżanki zgodnie zaprzeczyły. Wobec tego inspektor zaczął zadawać pytania o życie osobiste Doroty. Czy miała jakichś wrogów? Czy była z kimś związana? Może był jakiś odrzucony ex, który żywił urazę? To również nie pomogło w wyjaśnieniu sprawy. Koleżanki twierdziły, że Dorota była pogodna oraz bezkonfliktowa i nie słyszały aby ktokolwiek jej źle życzył.  Od ponad roku była związana z tym samym chłopakiem i był to udany związek. Jankowski odszukał chłopaka zamordowanej. Ten w całej rozciągłości potwierdził zeznania koleżanek. Od wielu miesięcy był szczęśliwy z Dorotą i nic mu nie wiadomo o żadnym zazdrosnym rywalu, ani o nikim innym, kto mógłby żywić urazę do jego dziewczyny. Chłopak był autentycznie zrozpaczony, a ponadto miał mocne alibi na czas morderstwa, który spędził w akademiku z kolegami.

Sprawa wobec braku jasnego motywu i braku innych poszlak utknęła w martwym punkcie. Inspektor Jankowski miał złe przeczucia. W większości śledztw w sprawach o morderstwo, jakie dotychczas prowadził były jakieś punkty zaczepienia, motywy czy dowody materialne. W tym przypadku trudno było zgadnąć dlaczego to zabójstwo popełniono. Mogło po prostu chodzić o pomyłkę. Ktoś miał powód aby zabić kobietę podobną do Doroty i po ciemku zaatakował niewłaściwą osobę. W takim przypadku trudno będzie dotrzeć do mordercy. Jeszcze gorsza możliwość polegała na tym, że mordercą był jakiś maniak, który zabił bez powodu, tylko po to aby zaspokoić swoją chorą żądzę mordu.

Z braku innych możliwości inspektor zarządził przeglądanie zapisów monitoringu z okolicy.  Niestety, monitoring nie obejmował parku, gdzie morderstwa dokonano. Można było oglądać nagrania z ulic wiodących w tym kierunku z nadzieją na zauważenie kogoś podejrzanego. Wyznaczono czas pomiędzy zmierzchem a pierwszą nad ranem licząc na to, że uda się dostrzec kogoś zmierzającego do parku i rozglądającego się za potencjalną ofiarą. Niestety, nie ma żadnej zasady, z której by wynikało, że facet planujący morderstwo ma się zachowywać podejrzanie.  Mimo wszystko inspektor Jankowski liczył, że uda się dostrzec kogoś kto się czai, przygląda przechodzącym kobietom czy też robi coś w tym rodzaju. Niestety, nic z tego nie wynikło.

Sprawa przybrała nowy obrót 15 października, kiedy przypadkowy przechodzień wczesnym rankiem znalazł kolejne zwłoki. Tym razem była to Elżbieta W., kobieta około czterdziestki. Jak ustalono, wyszła na tramwaj aby dotrzeć do pracy na szóstą. W tym czasie jej mąż, który rozpoczynał pracę później był jeszcze w domu z dwójką nastoletnich dzieci. Kobieta nie miała ze sobą niczego cennego, a z tego co miała nic nie zginęło. Przesłuchania bliskich nie wskazywały na to aby zamordowana miała jakichś wrogów. Sekcja zwłok wykazała, że Elżbieta została uderzona w głowę, a następnie  uduszona. Nie była wykorzystana seksualnie. W porównaniu ze sprawą Doroty była jednak istotna różnica. Pod paznokciami Elżbiety znaleziono fragmenty skóry, z której dało się uzyskać DNA. Wczesnym rankiem 15 października było chłodno i zamordowana miała na głowie wełnianą czapkę. Zdaniem patomorfologa sprawiło to, że  ofiara po uderzeniu w tył głowy nie straciła całkowicie przytomności. Próbowała oderwać dłonie zaciskające się na jej szyi i przy tym je podrapała.

Zaszła też kolejna okoliczność sprzyjająca śledztwu. Jedna z funkcjonariuszek przeglądająca zapisy monitoringu z okolicy poprosiła o ponowne dostarczenie taśm ze sprawy Doroty. Kiedy je przejrzała wezwała inspektora Jankowskiego.

- Niech pan spojrzy, inspektorze – z podekscytowaniem wskazała na ekran. – Ten mężczyzna przed północą 9 października szedł ulicą w kierunku parku, w którym zginęła Dorota. A tu jest nagranie z poranka 15 października z ulicy prowadzącej do miejsca, gdzie znaleziono zwłoki Elżbiety. To ten sam człowiek.

- Faktycznie, jest mało prawdopodobne aby niewinny facet przypadkiem został nagrany w pobliżu miejsca dwu zabójstw - przyznał Jankowski.

- To jeszcze nie wszystko – powiedziała policjantka. – Kiedy widziałam jego pierwsze nagranie nie zwróciłam na to uwagi bo nie miałam podstaw aby uznać go za podejrzanego. Ale kiedy zobaczyłam go na drugim nagraniu przyjrzałam się lepiej. Niech pan spojrzy na prawy rękaw jego kurtki. Ma nienaturalny kształt, odstaje od ręki. Według mnie on ma w tym rękawie schowaną pałkę.

- Dobra robota. – pochwalił funkcjonariuszkę Jankowski. – Mamy gościa. Szkoda, że na tych nagraniach nie widać jego twarzy. Ale mamy jego DNA i wiemy, że jest podrapany. Został tylko drobiazg. Trzeba go jeszcze znaleźć.

Spełniły się złe przeczucia inspektora Jankowskiego. W mieście działał seryjny, maniakalny morderca, który zabijał kobiety bez wyraźnego powodu. Obie sprawy połączono i niezwłocznie powołano zespół do wykrycia sprawcy, kierowanie którym powierzono Jankowskiemu. W komendzie policji zwołano naradę. Należało działać szybko, bo skoro morderca zaatakował po raz drugi po pięciu dniach, to należało się obawiać, że wkrótce może zaatakować po raz trzeci. Jak zwykle w takich sprawach rozpoczęto od stworzenia listy mężczyzn notowanych za agresję wobec kobiet, zwłaszcza bez podtekstu seksualnego. Zaczęło się żmudne sprawdzanie, czy ktoś z tej listy mógł się znajdować w okolicy i co porabiał w dwie krytyczne noce.

Zlecono opracowanie portretu psychologicznego mordercy.  Policyjni profilerzy orzekli, że jest to prawdopodobnie mężczyzna w średnim wieku, który żywi urazę do kobiet, gdyż doznał od jednej z nich jakiejś krzywdy lub upokorzenia.  To dopiero sensacja – pomyślał Jankowski.  - W życiu bym nie wpadł na to, że sprawcą nie jest ktoś kto uwielbia kobiety.

Rozważano wysłanie na ulicę przebranych policjantek w charakterze przynęty ale odrzucono tę możliwość ze względu na wysokie ryzyko. Dwie funkcjonariuszki zgłosiły się jednak na ochotnika. Opracowano dla nich plan działania. Przede wszystkim przygotowano lekkie, korkowe osłony na głowę dające się ukryć pod czapką, które miały chronić gdyby doszło do ataku. Zakładano jednak, że do tego nie dojdzie. Za przebranymi policjantkami, na tyle daleko aby nie płoszyć napastnika, mieli się poruszać policjanci, których zadaniem było ostrzec koleżanki przez telefon komórkowy gdyby ukradkiem ktoś zbliżał się do nich od tyłu. W takim wypadku policjantki miały od razy sięgnąć po służbową broń. Nie było potrzeby łapać mordercy na gorącym uczynku. Wystarczyło go zatrzymać i porównać DNA.

Najtrudniejsza decyzja, jaką musiał podjąć policyjny zespół dotyczyła tego czy należy upublicznić całą sprawę. Ogłoszenie, że w mieście grasuje seryny morderca mogło wywołać panikę. Z drugiej strony utrzymywanie tego w sekrecie mogło prowadzić do tego, że kolejną ofiarą padnie jakaś kobieta, która nie będąc świadoma zagrożenia wybierze się nocą na samotną przechadzkę.  Postanowiono wydać ostrzeżenie. Opublikowano wizerunek mordercy pochodzący z monitoringu, poinformowano, że ma on ślady zadrapania na rękach i zwrócono się z prośbą o informacje na jego temat, jeśli ktokolwiek je posiada.  Do kobiet skierowano apel aby nie wychodziły samotnie z domu, zwłaszcza nocą.  

Tabloidy pojęły temat. Mordercę określono mianem wampira terroryzującego miasto. Policja znalazła się pod presją gdyż media żądały szybkiego ujęcia sprawcy.  Trwała żmudna policyjna robota. Sprawdzano potencjalnych podejrzanych wytypowanych na podstawie akt. Policjantki w przebraniu wyruszały wieczorami na miasto asekurowane dyskretnie przez kolegów. Czekano na kogoś kto rozpozna mordercę na opublikowanych zdjęciach, mimo że nie ukazywały one twarzy.  Liczono się z tym, że nagłośnienie sprawy przestraszy mordercę i powstrzyma go od kolejnych ataków. W takim przypadku sprawa mogła pozostać nierozwiązana. Inspektor Jankowski sam nie wiedział co gorsze: nie wykryć sprawcy dwu morderstw czy ująć go po popełnieniu trzeciego.

Przez kolejne dni nic się nie działo. Morderca, nawet jeśli nie przestraszył się policyjnej akcji, miałby problem ze znalezieniem kolejnej ofiary, gdyż apele poskutkowały i kobiety nie wychodziły po zmroku z domów. Jednak nie wszystkie mogły sobie pozwolić na taką ostrożność.

Trzecią ofiarę znaleziono rankiem 22 października. Modus operandi mordercy był taki sam. Cios w głowę od tyłu i uduszenie gołymi rękami. Tym razem ofiarą okazała się prostytutka, którą prawdopodobnie sutenerzy zmusili do wyjścia nocą na ulicę pomimo zagrożenia i nie potrafili zapewnić jej ochrony. Tak jak poprzednio, nie znaleziono żadnych śladów pozwalających na zidentyfikowanie  zabójcy. Policja poinformowała o zdarzeniu pomijając zawód uprawiany przez zabitą kobietę.  Tabloidy nie pozostawiły na śledczych suchej nitki. Tytuł na pierwszej stronie „Wampir kpi z policji” należał do najbardziej wyważonych.  Policja będąc pod presją zdecydowała o wysłaniu na ulice licznych radiowozów, które na sygnale patrolowały nocami miasto.  Było to działanie o charakterze raczej propagandowym, które mogło powstrzymać mordercę przed kolejnymi napadami lecz w żaden sposób nie przyczyniało się do jego wykrycia. Zabójca, nawet jeśli nie wystraszył się niebieskich świateł i ryku syren, to i tak nie miałby na kogo napadać, gdyż po trzecim morderstwie nocne ulice na dobre opustoszały.

Zaczęły się tworzyć patrole obywatelskie. Sąsiedzi organizowali się i trójkami patrolowali nocą ulice. Policja apelowała aby ograniczyć się do przekazywania informacji i nie podejmować żadnych samosądów. Łatwo o pomyłkę. Samozwańczy szeryfowie mogli na przykład wziąć małżeńską sprzeczkę na ulicy za próbę napadu i próbować wymierzyć sprawiedliwość nie temu komu trzeba.  Policyjni informatorzy donieśli na komendę, że gang sutenerów rozpoczął poszukiwania mordercy na własną rękę. Chodziło im nie tyle o pomszczenie pracującej dla nich zabitej kobiety, co o straty jakie ponosili, gdyż w warunkach zagrożenia biznes erotyczny przygasł.

Sytuacja nie uległa zmianie aż do pierwszego listopada. Tego dnia i poprzedniego wieczoru ludzie, w tym nawet niektóre samotne kobiety,  zdecydowali się na odwiedzenie cmentarzy. Zmrok o tej porze roku zapada szybko. Cała policję postawiono na nogi. Po mieście krążyły radiowozy, zwłaszcza w rejonie nekropolii, gdzie panował spory ruch. Inspektor Jankowski przez czterdzieści osiem godzin był na nogach i nie opuszczał komendy.  Rano drugiego listopada zgłosił się do niego funkcjonariusz z meldunkiem.

- Mamy kolejną ofiarę. – poinformował.

- Jasna cholera! – zaklął inspektor.

- Szefie, to nie tak. – sprostował policjant. – Tym razem to nie kobieta tylko facet w średnim wieku. Znaleziono go w pobliżu cmentarza.

Uwagę patomorfologa w trakcie sekcji zwróciły świeże blizny po zadrapaniach na nadgarstku denata. Porównano DNA i stwierdzono bez żadnych wątpliwości, że jest ono identyczne jak w materiale znalezionym pod paznokciami zabitej Elżbiety.  Zatem morderca sam padł tym razem ofiarą zabójstwa. Okoliczności były nietypowe. W raporcie z sekcji stwierdzono, że na szyi mężczyzny znaleziono ślady jak po ukąszeniu. Ich układ odpowiadał ludzkim zębom lecz z kłami o nietypowej wielkości. Rozerwaniu uległa tętnica szyjna i przyczyną śmierci było wykrwawienie. Raport stwierdzał, że ofiara została całkowicie pozbawiona krwi, jakby ją ktoś wyssał.

Jankowski spojrzał na zdjęcia z miejsca odnalezienia zwłok. Jeśli ofiara utraciła tam kilka litrów krwi, to wokół powinny być widoczne jej całe kałuże. Jednak na zdjęciach niczego takiego nie było widać. Stąd wniosek, że zabójstwa dokonano  gdzie indziej, a już po śmierci przeniesiono pozbawione krwi zwłoki. Inspektor zarządził przegląd okolicy w poszukiwaniu krwawych śladów ale niczego takiego nie znaleziono.

Morderca trzech kobiet został wykryty. Teraz inspektor Jankowski musiał z kolei wykryć jego zabójcę. Miał dwie robocze hipotezy. Pierwsza zakładała, że gang sutenerów dopadł mordercę, przy pomocy narzędzia przypominającego ludzkie zęby z powiększonymi kłami rozszarpał mu szyję, doprowadził do wykrwawienia, a następnie przeniósł zwłoki w inne miejsce.  Według drugiej hipotezy morderca tym razem wybrał w pobliżu cmentarza na ofiarę bardzo niewłaściwą osobę i sam stał się ofiarą. Inspektor wolał aby potwierdziła się pierwsza hipoteza. Bo jeśli prawdziwa miałaby być druga to sprawca będzie nieuchwytny w ciągu dnia, a gdyby doszło do jego zatrzymania nocą to należało wątpić czy poradzi sobie  z tym nawet brygada policyjnych antyterrorystów.