niedziela, 6 listopada 2016

Pełnia

Dzisiaj tekst inspirowany nastrojem 1 listopada.



 PEŁNIA
                Termin oddania raportu z pracy badawczej przypadał na koniec października. Teoretycznie wszystko było zaplanowane, harmonogram opracowany ale wiadomo jak to jest. Harmonogram harmonogramem, a życie życiem. Na koniec okazało się, że trzeba sprawdzić niektóre wyliczenia, bo wyniki były inne niż można było się spodziewać, brakowało kilkunastu wykresów, trzeba było napisać podsumowanie, zredagować i sformatować cały raport.  W rezultacie w ostatnim tygodniu siedziałem dzień w dzień w instytucie do późnego wieczora. Kiedy na koniec udało się wreszcie wszystko poskładać w całość, wydrukować i zbindować odpowiednią ilość kopii, napięcie nagle opadło. Przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć, że zdążyłem na czas.  Poziom adrenaliny we krwi, podwyższony w związku z kilkudniową, intensywną pracą pod presją czasu, powoli opadał. Głowa mnie pobolewała i czułem się zamulony przez niezliczone kubki czarnej kawy, które trzymały mnie na wysokich obrotach przez ostatnie dni. Doszedłem do wniosku, że potrzebuję spaceru. Kiedy wyszedłem na ulicę było już ciemno. Listopad był za pasem, popołudnia skróciły się i ustąpiły miejsca wieczorom. Podniosłem kołnierz płaszcza i ruszyłem pod lekki, chłodny wiatr zwiewający z chodnika suche liście. Przechodniów było niewielu, okna  okazałych kamienic płonęły ciepłym światłem.
                Po kilkuset metrach skręciłem w przecznicę. Lampy uliczne stały tu rzadziej. Mijane domy stawały się coraz bardziej szare, coraz niższe i ciemniejsze. Wreszcie skończyły się całkiem. Szedłem wzdłuż kamiennego muru, za którym szumiały lekko na wietrze korony starych dębów i kasztanów. Był to dawny cmentarz miejski. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że zbliża się Święto Zmarłych. W nawale pracy całkiem o tym zapomniałem. Doszedłem do bramy w murze. Kłódka spinająca łańcuch, oplatający przez cały rok żelazne pręty, była tym razem otwarta. Pchnięty jakimś impulsem przekroczyłem uchylona bramę i znalazłem się u wylotu głównej alei cmentarza. Zatrzymałem się urzeczony jedynym w swoim rodzaju widokiem. Od kilkudziesięciu lat pogrzeby odbywały się już na nowym, rozległym cmentarzu komunalnym wytyczonym daleko za miastem. Tutaj znajdowały się jedynie grobowce osób zmarłych już dawno, których bliscy także odeszli lub rzuceni zostali przez los daleko od miejsca spoczynku ich przodków. Pomimo tego, teraz, w przededniu dnia Wszystkich Świętych, stary cmentarz ożywił się. Na niektórych grobach płonęły światełka. Ich blask podświetlał od spodu żółte korony rozłożystych drzew poruszane wiejącym gdzieś  w górze wiatrem. Przy ziemi panowała cisza. Nad grobami unosiła się lekka mgiełka, rozjaśniona pomarańczowym światłem świec. Otulała jak kołderka cały cmentarz. Pośród tej łuny snuły się tu i ówdzie sylwetki ludzi krzątających się wokół grobowców. Oświetleni niespokojnym blaskiem migających płomyków wyglądali jak zjawy, smutno wędrujące po krainie zapomnienia. Nad całym tym widokiem wschodził księżyc. Była pełnia. Srebrna tarcza świeciła przez korony drzew, tuż nad ostrym dachem stojącej w połowie głównej alei neogotyckiej kaplicy zbudowanej z poczerniałego piaskowca.
                Ruszyłem przed siebie boczną alejką. Nie było tu marmurów i lśniących płyt tak charakterystycznych dla dzisiejszych cmentarzy. Stare, przeważnie kamienne grobowce tchnęły nieco patetycznym, lecz wzruszającym  nastrojem epoki, w której powstały. Bluszcz oplatał smutne anioły i  wyrzeźbione w kamieniu złamane pnie symbolizujące przerwane nagle życie. Suche badyle chwastów dziwnie dobrze uzupełniały tę umarłą architekturę. Im dalej od głównej alei, im bliżej muru, tym częściej zamiast rzeźbionych budowli mijałem zapadłe, porośnięte trawą wzgórki, zwieńczone pochylonym krzyżem z tabliczką, na której niczyjego imienia odczytać się już nie dało. Zapomnienie było tu głębsze, bardziej dosłowne. Niektóre grobowce były w ruinie, inne kryły się w gęstwinie dzikich krzewów. Światełek było tu bardzo mało. Nawet żeliwne krzyże umierały pod warstwą rdzy, która tym jest dla metalu czym choroba dla człowieka. Poczułem chłód. Raz jeszcze spojrzałem na cmentarz, starając się zabrać ze sobą coś z jego nostalgicznej  atmosfery i szybkim krokiem wróciłem do bramy. Żwir alei chrzęścił pod moimi stopami. Do pobliskiego przystanku akurat zbliżał się autobus. Przyspieszyłem kroku.
                W wozie, stojąc przy tylnej szybie, patrzyłem na oddalająca się łunę. Opuszczając tę krainę ciszy czułem się jak zdrajca. Już za chwile otrząsnę się z chwilowego wzruszenia, rzucę w  wartki nurt życia, a oni tam, umarli, czekać będą w smutnym bezruchu na kolejną chwilę refleksji, którą rzucę im jak jałmużnę. Cóż, nie można odmienić kolei rzeczy. Życie ma swoje prawa i musi iść naprzód. Oni żyją  w tym, czego dokonali, w swoich dzieciach i wnukach, w pamięci ludzi, na których wdzięczność zasłużyli. Postanowiłem jednak częściej ofiarować im coś, co dla  mnie znaczy bardzo mało, a dla nich jest wszystkim – chwilę wspomnień. Przecież oni proszą tylko o tyle.
                W domu poczułem falę zmęczenia. Musiało to nastąpić po ostatnim tygodniu. Wypiłem herbatę, zjadłem lekką kolację, wziąłem szybki prysznic i po chwili wygodnie leżałem na pościelonym łóżku. Myślałem, że usnę natychmiast, okazało się to jednak nie takie proste. Ciało miałem ciężkie i znużone ale rozgrzana głowa nadal pracowała na wysokich obrotach. Natłok myśli nie dawał się wyciszyć od razu. Leżałem na wznak, przykryty kołdrą, i patrzyłem w okno, za którym jasno świecił księżyc. Zawsze trudno zasypiam w czasie pełni.  Nasz blady satelita wywiera na mnie tajemniczy, fascynujący wpływ.
                Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w zarysy kontynentów widniejących na jego tarczy. Księżyc zdawał się przybliżać. Ostro widziałem krawędzie jego mórz, dostrzegałem górskie pasma. Już, już miałem rozróżnić poszczególne kratery i wąwozy, ale powieki na chwilę przesłaniały zmęczone oczy, wszystko rozmywało się  i księżyc znów się oddalał.  Wytężałem wzrok od nowa. Wokół tarczy lśniła rudawa poświata. Zdawała się pulsować i wysyłać do mnie jakieś tajemnicze promieniowanie. Niebo wokół było niemal błękitne. Sylwetki dachów w dole wydawały się tym czarniejsze. Srebrne odblaski na kominach nadawały uśpionemu miastu niepowtarzalną plastykę.
                Księżyc wolno wędrował po niebie za moim oknem. Wreszcie dotarł do framugi, wolno za nią zniknął. Leżałem bez ruchu. Promienie księżycowego światła padały teraz na kołdrę przykrywająca moje nogi, łącząc ją z oknem srebrzystym korytarzem. W smudze wolno wirował kurz. Nagle w księżycowej poświacie dostrzegłem dziwny obiekt. Unosił się w promieniach padających z okna jak chmurka dymu papierosowego, był jednak bardziej lśniący, niemal galaretowaty. Przejrzysty i zwiewny, fosforyzował bladym, niebieskawym blaskiem. Przyciągał mnie i fascynował. Po chwili uniosłem się i popłynąłem przez powietrze w jego kierunku. Spojrzałem z góry na łóżko. Leżałem na wznak pod oświetloną księżycową poświatą kołdrą. Oddychałem równo. Wcale nie czułem zdziwienia. Błękitny obłoczek poprowadził mnie za sobą. Wolno płynęliśmy nad miastem. W dole piętrzyły się dachy poprzedzielane wąwozami ulic i studniami podwórek. Wiatr targał gałęzie drzew. Wszystko to oświetlał księżyc, w blasku którego szybowaliśmy niespiesznie nad uśpioną ziemią. Zorientowałem się, że lecimy w kierunku starego cmentarza, po którym spacerowałem wieczorem. Po chwili zawiśliśmy nad nim. Lampki zdążyły już pogasnąć. Zniknęła ciepła, pomarańczowa łuna. Jej miejsce zajęła błękitna, elektryczna poświata. Powodowały ją obłoczki podobne do mnie i mojego przewodnika. Niektóre z nich smętnie przycupnęły w załomach grobowców, inne wolno płynęły wzdłuż alejek. Zniżyliśmy się. Zawisłem nad kaplicą będącą miejscem spoczynku jakiejś wymarłej, potężnej niegdyś rodziny. Drzwi prowadzące do środka zamknięte zostały na głucho wiele lat temu. Przeniknąłem do środka. W centrum posadzki dojrzałem dwie klamry służące do unoszenia płyty zamykającej zejście do krypty. W ścianach  kaplicy  wmurowane były liczne tablice, upamiętniające ludzi spoczywających w jej podziemiach. Wtulony w kąt, tuż przy posadzce, tkwił jeden z błękitnych, przejrzystych obłoczków. Wiedziałem, że czeka na mnie.
                - Kim jesteście?   - zapytałem.
                - Byliśmy ludźmi. – odpowiedział.- Jesteśmy intelektami, cząstkami wyższej świadomości.
                Po chwili podjął:
                - Każdy człowiek składa się ze swojej cielesnej części, śmiertelnej i nietrwałej, oraz tej drugiej, wiecznej i niezniszczalnej: świadomości. Jest ona wspólną własnością gatunku ludzkiego lecz każdy dysponuje cząstką tej wyższej całości. Ludzie za życia intuicyjnie domyślają się tego. Wierzą w duszę, w reinkarnację. Wszystko to otoczone jest nimbem tajemnicy. Prawdy za życia nie pojmuje nikt. Ty też nie zdołasz tego zrozumieć. Nie uwolnisz się spod wpływu fizyki, która obowiązuje w świecie twojego ciała. Dla ciebie jesteśmy więc duchami, , duszami jeśli wolisz. Twoje ciało żyje, więc nie zdołasz jeszcze wyjść z kręgu tych uproszczonych pojęć.
                - Jak to możliwe, abym żyjąc uwolnił się od mojego ciała?
                - Intelekt nie jest nierozerwalnie związany z ciałem aż do śmierci. Może opuszczać je także za życia. Rzecz w tym, że przed śmiercią nie zdaje sobie sprawy z tego kim jest, utożsamia się z ciałem, zlewa się z cielesnymi funkcjami psychicznymi. Jeśli intelekt za życia opuszcza ciało, czyni to nieświadomie. Pomaga w tym promieniowanie księżycowej pełni. Lunatycy to ciała, których intelekt zdołał się czasowo uwolnić. Potrafią poruszać się, chodzić, mówić nawet, gdyż wszystko są to czynności, które automatycznie wykonywać może samo ciało kierowane swym mózgiem. Intelekt   to coś więcej, to idea przewodnia, sens nadrzędny ale tego ty na razie nie pojmiesz. Dziś, w czasie pełni, uwolniłeś się i przybyłeś na wezwanie.
                - Co się dzieje ze mną, to jest z moim ciałem?
                - Jest w rodzaju letargu. Podtrzymuje swoje funkcje życiowe. Bez ciebie jest jednak tylko narzędziem.
                - Dlaczego wezwaliście mnie do siebie?
                - Potrzebujemy twojej pomocy lub, wyrażając to ściślej, współpracy. Zrozum naszą sytuację. Jesteśmy ponadczasowi. Jesteśmy myślą, a myśl jest nieśmiertelna. Jednak tak jak ciało bez myśli jest tylko maszyną, tak myśl bez ciała jest pustą ideą. Aby realizować się w działaniu potrzebujemy ciał, a te umierają. Po śmierci ciała intelekt zdolny jest tylko do refleksji, nie może w żaden sposób oddziaływać na świat. Skazani jesteśmy na zadumę, aktywność nie jest nam dana. Niektórym to odpowiada. Móc myśleć bez ograniczeń i przyziemnych materialnych trosk, bez obawy że nasze rozmyślania przerwie śmierć, bo poza jej granicą mamy całą wieczność na refleksje, to dla filozoficznie usposobionego intelektu korzystna sytuacja. Jednak wiele z nas  nie godzi się z tym. Chcemy przekuwać nasze przemyślenia w czyny, a do tego potrzeba nowego ciała. Najprostszą metoda jest reinkarnacja, wstąpienie w nowonarodzone dziecko. Wymaga to jednak wyrzeczenia się samego siebie. Intelekt nowego człowieka musi być niezapisaną kartą, nie może nosić na sobie śladów poprzedniego wcielenia. Niektórzy próbują, chociażby częściowo, obejść to prawo. Stąd mamy od czasu do czasu genialne dzieci, które błyskawicznie zdobywają wiedzę i nikt nie przypuszcza, że to intelekt zdołał przemycić cząstkę siebie. Inni próbowali korzystać z umarłych ciał. Legendy o upiorach nie wzięły się znikąd. Ten sposób jest jednak najgorszy. Martwe ciało trzeba karmić krwią żywych. Nie można nawiązać kontaktu z żyjącymi ludźmi. Ich wstręt i przerażenie na to nie pozwalają. Upiór, jeśli użyć ludzkiego określenia, skazany jest na samotność i nocne skrytobójcze wyprawy. Dziś stanowczo odrzucamy te praktyki. Nikt nie posługuje się umarłymi ciałami od z górą stu lat. Inną niedopuszczalną metodą zdobycia nowego ciała, stosowaną przez niektórych desperatów, jest wtargnięcie siłą do cudzego,  żywego organizmu. Kończy się to tym, co ludzie nazywają rozdwojeniem jaźni. Jest to po prostu rozbój, i jako taki, jest nie do przyjęcia. Mimo to niektórzy wciąż go uprawiają, i będą uprawiać tak długo, dopóki nie upowszechni się jedyna metoda będąca do przyjęcia z punktu widzenia etyki. Jest to właśnie sprawa, z którą zwracamy się do ciebie. Chcemy abyś podzielił się z nami swoim ciałem. Pozwól nam przez twoje ręce i usta ogłosić światu idee, które nosimy w  sobie  przez wieki. Zrozum, nie chcemy niczego poza możliwością wcielania postępu, rozwijania nauki. Nasze możliwości są ogromne. Wielu z nas śmierć ciała zastała z pomysłami na przełomowe odkrycia, których nie zdążyliśmy dokonać, i o których ludzkość inaczej się nie dowie. Ten potencjał myśli zgromadzonej przez wieki może się dzięki tobie wyzwolić. Ludzkość dokona wielkiego kroku naprzód. Cała sława spadnie na ciebie. Uchodzić będziesz za wizjonera, geniusza. Nam chodzi tylko o samorealizację. Nikt nie pozna imion, które kiedyś nosiliśmy. Zaklinam cię, nie bądź egoistą. Podziel się swoim ciałem. Leży to w interesie twoim, naszym, a przede wszystkim w interesie ludzkości.
                - Dlaczego ja? – spytałem oszołomiony.
                - To trudno wytłumaczyć. Czy nie miałeś nigdy poczucia, od razu po pierwszym spotkaniu, że z kimś się łatwo dogadasz, a z kimś innym nigdy? Po prostu, kiedy wieczorem przeszedłeś przez ten cmentarz zrozumieliśmy, że z tobą możliwe będzie coś, co dotąd nie było możliwe. Dostrzegliśmy szansę i obudziła się w nas nadzieja, którą dawno temu porzuciliśmy.
                Milczałem nie wiedząc co powiedzieć.
                - Zastanów się. – ciągnął mój rozmówca. – Wiem, że nie możesz odpowiedzieć nam od razu. Mamy dosyć czasu. Twoje ciało też ma go jeszcze trochę przed sobą. Wrócisz teraz do niego. Gdy nadejdzie pora poprosimy cię o odpowiedź. Pamiętaj tylko, że w czasie naszej rozmowy twoje ciało przeżyło w letargu wiele dni. Nie zdziw się. Pamiętaj, przyjdziemy po odpowiedź.
                Otwarłem oczy. Leżałem pod kołdrą w swoim pokoju. Było jeszcze ciemno. Przeciągnąłem dłonią po twarzy i pokręciłem głową.  Coś podobnego! Cząstki świadomości, upiory, wypożyczanie ciał. To wszystko skutek nadmiaru pracy i tej wczorajszej wyprawy na cmentarz. Swoją drogą, podobne historie mogą się przyśnić tylko w czasie pełni. Czułem się głodny, jakbym naprawdę przeleżał wiele dni w letargu. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna aby spojrzeć na księżyc – sprawcę moich majaków.
                Miał kształt sierpa.

środa, 12 października 2016

Zagłada dinozaurów



ZAGŁADA DINOZAURÓW

                Referat profesora Trxxxa był zaplanowany na poobiednią sesję kongresu, na której frekwencja zazwyczaj bywa niska. Tym razem jednak sala była niemal pełna gdyż pocztą pantoflową pośród uczestników konferencji rozeszła się wieść, że znowu dojdzie do gorącej polemiki prelegenta z profesorem Zzzrr. Obaj naukowcy od dawna się nie cierpieli i tę prywatną niechęć przenosili na grunt nauki. Dyskusje, jakie prowadzili na sympozjach obfitowały w złośliwości i nierzadko przeradzały się w zwyczajne kłótnie co zawsze  ożywiało senne obrady.
                - Jak wiemy, zanim nasz gatunek opanował ziemię – rozpoczął swoje wystąpienie profesor Trxxx – dominowały na niej dinozaury. Wykopaliska prowadzone na wszystkich kontynentach ujawniają  ślady ich absolutnego panowania trwającego aż do czasu gdy  kilkadziesiąt milionów lat temu zniknęły z powierzchni naszego globu. Jako prawdopodobną przyczynę ich zagłady wskazywano uderzenie olbrzymiej planetoidy w Ziemię, które spowodowało dramatyczne zmiany klimatyczne. Dzisiaj mam przyjemność przedstawić państwu inną hipotezę, którą sformułowałem w wyniku wieloletniej analizy dostępnych danych.  Dinozaury uważamy zazwyczaj za stworzenie potężne lecz prymitywne, dysponujące mózgami o niewielkich możliwościach. Poglądy takie są błędne. Twierdzę, że co najmniej jeden z gatunków dinozaurów w wyniku trwającej wiele milionów lat ewolucji wykształcił złożony układ nerwowy i mózg o znacznych możliwościach.
                Siedzący w pierwszym rzędzie  widowni profesor Zzzrr aż podskoczył słysząc te słowa.
                - Tak, drodzy państwo – kontynuował referent. – Twierdzę, że w wyniku ewolucji wykształcił się inteligentny gatunek dinozaura. Być może dla niektórych z was – tu nastąpiło wymowne spojrzenie w stronę Zzzrra – jest to teoria zbyt szokująca i przekraczająca horyzonty wyobraźni, ale jestem w  stanie dowieść jej słuszności.  Tak! – podniósł głos aby przekrzyczeć gwar, jaki podniósł się na sali. – Moim zdaniem dinozaury u szczytu swojego ewolucyjnego rozwoju stworzyły cywilizację techniczną i zbudowały broń jądrową. Jednak ich umiejętności techniczne nie szły w parze ze zdolnością do rozwoju harmonijnego współżycia społecznego. Populacja dinozaurów była targana nieustannymi konfliktami, które w końcu doprowadziły do wybuchu wojny jądrowej. I to była rzeczywista przyczyna zagłady tego gatunku.
                Profesor Zzzrr nie czekał aż przewodniczący sesji otworzy dyskusję. Wyskoczył na podwyższenie dla mówców i porwał mikrofon.
                - Na ogół nie zgadzam się z poglądami profesora Trxxa ale zazwyczaj staram się polemizować z nim na gruncie naukowym – powiedział. – Jednak dzisiaj profesor zaprezentował hipotezę tak absurdalną, że mogę ją jedynie wyśmiać. Poproszę o slajd.
                Kiedy na ekranie ukazał się obraz profesor Zzzrr zawołał:
                - Proszę państwa! Oto konstruktor bomby atomowej!
           Wszystkie karaluchy uczestniczące w kongresie zatupały odnóżami i zachrzęściły chitynowymi odwłokami z rozbawienia na widok  dwunożnej i dwurękiej postaci z komiczną kępką włosów na głowie.
               

środa, 14 września 2016

Opowiadanie na wrzesień - "Wieżowiec"



Wieżowiec
Projekt  budynku robił wrażenie. Wieżowiec miał mieć sześćdziesiąt pięter i sto siedemdziesiąt metrów wysokości. Wsparty na niewielkiej podstawie w kształcie kwadratu o boku dwudziestu metrów rozszerzał się w górę z każdym piętrem, osiągając na ostatniej kondygnacji szerokość zbliżoną do swojej wysokości. Niektórym kojarzył się z rozwiniętym wachlarzem, innym przypominał żagiel postawiony do góry nogami. To ostatnie skojarzenie było tym bardziej uzasadnione, że fasada budynku wygięta była w lekki łuk, w wyniku czego rzut z góry wyglądał jak półksiężyc.
Budowie od początku towarzyszyły protesty. Ekolodzy twierdzili, że rozwinięta w wachlarz oszklona fasada będzie stanowić pułapkę dla przelatujących ptaków. Niektórzy architekci zarzucali autorowi projektu brak szacunku dla otoczenia. W mieście nie było do tej pory budynku, który miałby więcej niż piętnaście pięter. Straż pożarna nie dysponowała sprzętem umożliwiającym  prowadzenie akcji ratunkowej dla projektowanego wieżowca. Poważni specjaliści od mechaniki budowli twierdzili, że awangardowa konstrukcja budynku stwarza ryzyko katastrofy budowlanej. Pojawiały się opinie sugerujące, że architekt będący autorem projektu wieżowca             stawiał na pierwszym miejscu swoje ego, chcąc zrealizować projekt życia, nie licząc się z niczym, a w szczególności nie dbając o bezpieczeństwo ani ekologię. Na dodatek zarzucano mu chęć maksymalizacji zysku poprzez uzyskanie jak największej powierzchni użytkowej na małej działce.
Autorem projektu był Sebastian Suchan, architekt, który w środowisku uchodził za kontrowersyjnego.  Mimo, że był jeszcze przed czterdziestką zrealizował już kilka budowli, za które  uzyskał nagrody i wyróżnienia w prestiżowych konkursach. Niektórzy koledzy po fachu zarzucali mu jednak, że lansuje się za pieniądze inwestorów namawiając ich na stawianie budynków, w których forma dominowała nad treścią. Utrzymywali, że jego projekty to tanie efekciarstwo nieuzasadnione funkcją, obliczone na zwrócenie uwagi ludzi pozbawionych gustu i nie potrafiących docenić naprawdę dobrej architektury, wyważonej i traktującej z szacunkiem otoczenie. Suchan nie przejmował się krytyką, kładąc ją na karb zawiści kolegów, których wyobraźnia nie wykracza poza najprostsze, kubistyczne bryły.  Miał dar znajdowania bogatych inwestorów, dla których liczył się efekt, a umiar był pojęciem obcym. Ostatnio swoje biuro architektoniczne przekształcił w firmę deweloperska, dla której wieżowiec miał być sztandarową inwestycją.
 W firmie  funkcjonował dział PR, który sprawnie radził sobie z protestami. U pewnego profesora biologii zamówiono ekspertyzę, która stwierdzała, że projektowany budynek nie stoi na żadnej z tras przelotów ptaków. Aby rozwiać obawy co do bezpieczeństwa konstrukcji zorganizowano konferencję prasową, na której zaprezentowano wyniki obliczeń wytrzymałościowych uzyskanych z najnowszego programu komputerowego ArchiStructure. Animacje pokazujące poziom naprężeń w poszczególnych miejscach budowli były przekonywujące nawet dla laików. Na nadchodzące do firmy Suchana  listy protestacyjne od właścicieli sąsiednich posesji, ekologów i różnego rodzaju innych aktywistów dział PR odpowiadał standardowym pismem wychwalającym zalety inwestycji, opisującym jak w jej wyniku wzrośnie prestiż miast i dzielnicy, podkreślającym że budowa jest zgodna z prawem i całkowicie bezpieczna.
Sebastian Suchan z zasady nie przejmował się protestami lecz  zainteresował go jeden z listów. W pierwszej kolejności jego uwagę przyciągnęła forma, gdyż list był napisany przy pomocy starej maszyny do pisania o zabytkowym kroju czcionki na grubym papierze czerpanym. Podpisany był  wiecznym piórem. Litery podpisu składające się na imię i nazwisko Jan Bielski wykaligrafowane były starannie, na staromodny sposób. Treść również trudno było zignorować:
„Szanowny Panie Prezesie,
Projekt, który Pan realizuje imponuje swoim rozmachem i przesuwa granice możliwości inżynierii budowlanej. Niech Pan jednak zważy, iż wstępuje Pan tym samym na niebezpieczny grunt. Ambicja i wiara w możliwości współczesnej techniki każą nam nieraz  zapominać, że świat i siły natury są bardzie skomplikowane niż nam się wydaje i niż to sugerują wzory, jakimi usiłujemy je opisać. Nadmierna wiara w ludzką wiedzę prowadzić może do katastrofy. Ja miałem okazję się o tym przekonać i zapłaciłem za to wysoką cenę.
Zaklinam Pana aby odstąpił Pan od tego projektu, póki jeszcze pora.
                                                                       Z wyrazami uszanowania,
                                                                                               Jan Bielski”
Zajmując się od szeregu lat inwestycjami budowlanymi Sebastian Suchan, chcąc nie chcąc, stał się do pewnego stopnia politykiem, gdyż wiele jego realizacji zależało od decyzji Rady Miasta, a ta z kolei podatna była na różnego rodzaju grupy nacisku. Zlekceważenie niegroźnego z pozoru protestu, jeśli stała za nim zdeterminowana grupa, mogło mocno skomplikować proces inwestycyjny. Doświadczenie wskazywało, że warto zainteresować się inicjatorami akcji protestacyjnych i dogadać się z nimi zanim akcja nabierze niebezpiecznego rozmachu. Z tego powodu Suchan zlecił swojej asystentce aby zorientowała się kim jest Jan Bielski i oceniła jakie potencjalne zagrożenie stwarza. Chodziło głównie o to, czy autor listu nie cieszy się autorytetem w jakimś środowisku, które za jego sprawą mogłoby zaangażować się w protest.
Asystentka zabrała się do zadania w najoczywistszy sposób, wpisując „Jan Bielski” w przeglądarkę. Jeszcze przed końcem dnia przyszła do szefa z wynikami.
- W internecie można znaleźć całe mnóstwo osób o nazwisku Jan Bielski  - relacjonowała – Tę  liczbę można zmniejszyć, jeśli  ograniczyć się do osób związanych z naszym miastem, ekologią, budownictwem  lub architekturą. Takie kryteria  wyszukiwania zastosowałam.
Sebastian Suchan skinieniem głowy zaakceptował tę logikę.
- W rezultacie – kontynuowała kobieta – zdecydowana większość Janów Bielskich okazała się mało interesująca z naszego punktu widzenia. W zasadzie wszyscy.
- Co znaczy „w zasadzie”? – zapytał prezes.
- Jeden z Janów Bielskich pasowałby do profilu. Znalazłam informacje o przedwojennym architekcie o tym nazwisku, który działał w naszym mieście. Był pionierem konstrukcji stalowych, nowatorskich na tamte czasy. Zaprojektował jeden z pierwszych w kraju „drapaczy chmur”. Projekt był tak śmiały, że wzbudził kontrowersje i protesty. Bielskiemu zarzucano, że dla sławy ryzykuje katastrofę budowalną.
- Skąd my to znamy? – uśmiechnął się pod nosem Suchan – Zacofani zawistnicy byli, są i pewnie zawsze będę.
- Tyle, że dla Jana Bielskiego ta historia skończyła się tragicznie. – dodała asystentka – W trakcie budowy faktycznie doszło do katastrofy budowlanej. Zginęli ludzie, a winą obarczono architekta. Później, komisja badająca przyczyny katastrofy ustaliła, że projekt był prawidłowy, a wypadek zdarzył się na skutek wadliwego wykonania nitów łączących stalowe belki. Dla Bielskiego było już jednak za późno. Nie wytrzymał nagonki prasowej pod swoim adresem i, zanim komisja sformułowała wnioski, skoczył z ostatniego pietra nieukończonego budynku.
- Z tego wniosek, że nie należy tracić wiary w swoje obliczenia. – podsumował Suchan.
Asystentka pomyślała, że ta wypowiedź świetnie charakteryzuje szefa, z jego pewnością siebie znajdującą się na granicy arogancji. Ona, osobiście, wyciągała z historii Jana Bielskiego wnioski nieco inne, ale nie uważała za stosowne dzielić się nimi z prezesem.
Poszukiwania w sieci wskazywały na to, że autor listu nie jest nikim znaczącym bo tragicznie zmarły przedwojenny architekt, oczywiście, nie mógł nim być. Mimo to Suchan postanowił odpisać zapewniając o bezpieczeństwie projektu. Na przeszkodzie stanął jednak prozaiczny problem – list nie zawierał adresu zwrotnego. 
Kilka tygodni później, gdy budowa szła już pełną parą, odezwał się telefon komórkowy Suchana. Na wyświetlaczu nie pokazał się numer dzwoniącego. Pomimo tego deweloper zdecydował się odebrać. Wiedział z doświadczenia, że wielu ważnych ludzi używa numerów zastrzeżonych, a gdyby to nie był ktoś z kim warto rozmawiać, to zawsze mógł udać, że to pomyłka. Z tego powodu nie przedstawił się. Powiedział jedynie:
- Słucham.
Osoba z drugiej stronny linii nie miała jednak wątpliwości co do tego z kim rozmawia.
- Panie prezesie – odezwał się dystyngowany głos – Mówi Jan Bielski.
Sebastian Suchan, zaskoczony, w pierwszej chwili nie zareagował. Rozmówca nie oczekiwał jednak na jego reakcję lecz od razu przystąpił do rzeczy.
- Jeszcze raz apeluję do pańskiego poczucia odpowiedzialności. Rolą architekta nie jest wyłącznie autokreacja i dążenie do spełniania własnych ambicji zawodowych. W zawodzie obowiązuje też etyka i moralność.
Człowiek, który przedstawił się jako Jan Bielski mówił z nienaganną dykcją, starannie akcentując zdania. Głoskę „ł” wymawiał podobnie jak ‘l’, a „r” na lekko chrapliwy, francuski sposób, co sprawiało wrażenie, że jego słowa brzmiały nieco archaicznie, przedwojennie.
Sebastian Suchan w międzyczasie doszedł do siebie.
- Niech pan mi nie opowiada o moralności. – niemal wykrzyknął do telefonu. – Podszywa się pan pod człowieka, którego spotkała tragedia z powodu błędów popełnionych przez wykonawców. To nazywa pan moralnością?
- Zapewniam pana, że mam moralne prawo mówić w imieniu Jana Bielskiego – w głosie rozmówcy nie pojawił się ani ślad zdenerwowania. – A zakładanie, że nikt nie popełni błędu jest samo w sobie wielkim błędem. W swoim projekcie porusza się pan po cienkiej granicy. Nie zostawiając marginesu na błędy prosi się pan o nieszczęście. Dobrze wiem o czym mówię. Po raz kolejny proszę, niech pan wstrzyma tę budowę.
Suchan przerwał połączenie. Jan Bielski więcej już nie zadzwonił.
Kiedy wieżowiec osiągnął już połowę swojej planowanej wysokości na trzydziestym piętrze urządzono konferencję prasową. Pośród rusztowań przygotowano dobrze zabezpieczony, obszerny podest, z którego przedstawiciele mediów mogli podziwiać panoramę położonego poniżej miasta. Głównym punktem programu było wystąpienie prezesa Suchana. Stojąc na tle widocznego w dole krajobrazu zaczął zachwalać niespotykaną skalę projektu oraz korzyści, jakie przyniesie on miastu. Przemowę przerwał okrzyk dobiegający z przeciwległej strony konstrukcji:
- Przerwijcie tę budowę, póki nie nastąpi katastrofa!
Dziennikarze obrócili głowy i spostrzegli stojącego na przeciwległej krawędzi rusztowań człowieka. Dzieliło ich od niego kilkadziesiąt metrów. Z tej odległości trudno było dostrzec szczegóły, ale wydawało się, że wołający ma nieco poniżej czterdziestu lat i ubrany jest w niemodny, wełniany garnitur z muszką zawiązaną pod szyją.
- Ochrona! – wycedził z wściekłością przez zęby Sebastian Suchan – Kto go tu wpuścił?. Natychmiast zatrzymać i usunąć z terenu budowy.
Kilku solidnie zbudowanych mężczyzn zaczęło się przesuwać w kierunku protestującego. Tamten, nie czekając na nich, niespodziewanie przekroczył barierkę ochronną i skoczył w dół. Dziennikarze byli wstrząśnięci, za wyjątkiem dwu fotoreporterów, którzy zdążyli uchwycić moment skoku i liczyli, że to korzystnie wpłynie na rozwój ich karier.
Dziwne okazało się to, że nigdzie na terenie budowy ani w najbliższej okolicy nie znaleziono ciała. Tłumaczono to w ten sposób, że najprawdopodobniej była to akcja ekologów, a ci potrafią zdobywać zainteresowanie mediów. Prawdopodobnie piętro niżej zainstalowali coś w rodzaju siatki, do której wskoczył protestujący, a następnie cała ekipa, w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób umknęła z placu budowy. Efekt został osiągnięty, bo wydarzenie przez kilka dni było na czołówkach serwisów informacyjnych. Sebastian Suchan początkowo był rozwścieczony, ale stopniowo doszedł do wniosku, że w sumie nie stało się źle, bo żadna tragedia, jaka mogłaby się źle kojarzyć nie miała miejsca, a inwestycja zyskała rozgłos medialny, który korzystnie wpłynął na wynajem powierzchni biurowej. Niektórzy nawet sugerowali, że cała akcja była zaaranżowana przez inwestora. Aby odsunąć takie podejrzenia i zniechęcić ekologów do ewentualnych dalszych protestów Suchan złożył do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie polegającym na wtargnięciu na prywatny teren i stworzeniu zagrożenia dla życia ludzi uczestniczących w konferencji prasowej. Zarzut był nieco naciągany, ale machina prokuratorska ruszyła.
Wieżowiec był gotowy w stanie surowym wczesną jesienią,   a wkrótce po Nowym Roku zaczęli się wprowadzać użytkownicy. Sebastian Suchan miał powody do zadowolenia, gdyż z chwilą oddania budynku do użytku miał wynajęte ponad sześćdziesiąt procent powierzchni, co było wynikiem lepszym niż założono w biznesplanie.
Katastrofa nastąpiła siódmego marca pod wieczór. Wiosna tego roku była opóźniona, a noce nadal mroźne. W tym dniu nastąpiła zmiana pogody. Od południa zawiał huraganowy wiatr, który rozegnał chmury i sprawił, że zaczęło świecić silne, marcowe słońce. Najemcy, którzy zajmowali pomieszczenia w biurowcu w pierwszej kolejności wybierali lokale od południa. Budynek był wyposażony w inteligentne systemy, które wykrywały obecność ludzi i gasiły światła oraz redukowały ogrzewanie w pustych pomieszczeniach. W rezultacie pomiędzy północną, niezajętą, słabo ogrzewaną i pogrążoną w mroźnym cieniu stroną budynku, a stroną południową, w której działało ogrzewanie, a dodatkowo na powierzchnię rozległej fasady świeciło silne słońce, wytworzyła się znaczna różnica temperatur. Komisja analizująca przyczyny katastrofy stwierdziła później, że elementy konstrukcji budynku od strony południowej były cieplejsze o ponad dwadzieścia stopni od elementów położonych od północy. W rezultacie na skutek rozszerzalności termicznej występującej na stusiedemdziesięcio-metrowej wysokości budynku, odgiął się on w kierunku północnym, co spowodowało znaczny wzrost naprężeń w konstrukcji. Tego efektu program ArchiStructure w ogóle nie przewidywał. Dodatkowo, dane wprowadzane do programu informowały, że statystycznie wiatry wieją od zachodu. Dnia siódmego marca wiał huraganowy wiatr od południa, dokładnie z takiego kierunku, że powodował gigantyczny napór na całą, rozwiniętą w wachlarz powierzchnię fasady, co powiększyło odkształcenie konstrukcji w kierunku północy.  Wieżowiec prawdopodobnie, pomimo wszystko, wytrzymałby ten splot niekorzystnych okoliczności, gdyby nie to, że pion zaopatrzenia w firmie realizującej budowę był premiowany od oszczędności uzyskanych na zakupie materiałów w stosunku do kosztorysu. Osoba odpowiedzialna za zakupy stali zamiast realizować je w renomowanej hucie zdecydowała się zakupić jedną partię w nieznanej hurtowni, która oferowała korzystne ceny. O atesty nie było się co martwić, gdyż w dziale zaopatrzenia był ich pełen segregator, a przy ilości stali znajdującej się na budowie nie było fizycznej możliwości aby przypisać konkretny atest do konkretnej partii materiału. Dalej zadziałał  już zwyczajny pech. Niezależnie od atestów, dział kontroli jakości na budowie sprawdzał wytrzymałość losowo wybranych elementów. Niestety, stal z felernej partii nie została wylosowana do kontroli. Co gorsza, fatalnym zbiegiem okoliczności, partia ta trafiła akurat w miejsce konstrukcji budynku, gdzie występowały maksymalne obciążenia. Z chwilą, gdy naprężenia termiczne i napór wiatru osiągnęły maksymalną wartość stal przekroczyła granicę plastyczności i poddała się. Gdy wieżowiec przechylił się na stronę północną jego los był przesądzony. Ciężar konstrukcji sprawił, że w żelbetowych elementach znajdujących się po południowej stronie podstawy nastąpiła zmiana kierunku naprężeń. Beton, zamiast na ściskanie zaczął pracować na rozciąganie, a w tych warunkach nie mógł wytrzymać długo. Wkrótce pojawiły się pęknięcia, a niedługo potem konstrukcja runęła. Sebastian Suchan w chwili katastrofy znajdował się w swoim gabinecie na ostatnim piętrze wieżowca, które w całości zajmowała jego firma. Z zadowoleniem przeglądał zestawienia faktur, jakie wystawiał najemcom pomieszczeń. Podniósł wzrok w momencie gdy usłyszał dziwny, głośny, skrzypiący dźwięk jaki wydobył się z konstrukcji budynku. Chwilę później faktury zjechały z przechylonego blatu biurka.
Katastrofa wieżowca nie oznaczała zaprzestania działań prokuratury w sprawie zakłócenia konferencji prasowej. Katastrofa katastrofą, a do formalnego umorzenia doprowadzić trzeba. Do procedur prawnych  należy podchodzić z szacunkiem. Tak zwane  postępowanie na zlecenie prokuratury prowadziła młoda policjantka. Na wstępie zapoznała się z aktami, które zaczynały się od zawiadomienia złożonego przez Sebastiana Suchana. Zawiadomienie zawierało sugestię, że incydent na konferencji prasowej mógł być spowodowany przez ekologa podającego się za Jana Bielskiego, który to ekolog uprzednio już kilka razy kontaktował się z firmą żądając wstrzymania budowy. Dołączono informację, że Bielski był przedwojennym architektem i załączono wydruk strony internetowej opisujący jego historię. Wydruk zawierał zdjęcie Bielskiego. Gdyby śledztwo prowadził facet, to zapewne zostawiłby to zdjęcie w spokoju, jako że zmarły  dawno temu człowiek nie mógł mieć nic wspólnego ze sprawą.  Policjantka nie kierowała się jednak taką ograniczoną, męską logiką. Przesłuchując uczestników zakłóconej konferencji prasowej okazała im zdjęcie. Trop okazał się słuszny gdyż ponad dziewięćdziesiąt procent uczestników konferencji z całą pewnością rozpoznało osobę pokazaną na zdjęciu, jako tę, która przerwała przemówienia prezesa Suchana, a następnie wyskoczyła z rusztowania.
Policjantka w raporcie napisała, że czynności śledcze doprowadziły do ustalenia rysopisu podejrzanego. Wyraziła przypuszczenie, że ekolog organizujący protest musiał przypadkiem stwierdzić, że jest bardzo podobny do przedwojennego architekta i zaczął posługiwać się jego nazwiskiem. Inne przypuszczenie, że Jan Bielski w kilkadziesiąt lat po swojej śmierci mógł  osobiście ostrzegać przed katastrofą nie mogło, oczywiście, znaleźć się w policyjnym raporcie.