piątek, 15 stycznia 2021

Pokój 406

 

Pokój 406

                W dniu czternastego stycznia mróz cofał się pod naporem południowej cyrkulacji lecz po zapadnięciu zmroku przegrupował siły i przystąpił do kontrataku. Podmuchy lodowatego wiatru, niczym dywizje pancerne otoczyły miasto posuwając się w błyskawicznym tempie przez okoliczne pola i łąki.  Gdy nastała noc mróz ruszył do szturmu na centrum. Masy cieplejszego powietrza, wspomagane przez rozgrzane mury, walczyły o każdą ulicę i każdy plac, ale stopniowo ulegały pod naporem zimna, aż skapitulowały. Para, która podczas krótkiej, popołudniowej odwilży unosiła się z topniejącego śniegu zamieniła się w zawieszony w powietrzy szron. W centrum, gdzie jaśniały  jeszcze świąteczne iluminacje światło odbijające się od unoszącej się nad ziemią szadzi sprawiało, że ulice wyglądały jak lodowe jaskinie nakryte białym sklepieniem. Boczne, słabiej oświetlone ulice zatonęły w mgle gęstej niczym wata.

                Przez te matowe opary wolno przebijał się policyjny radiowóz. Mimo, że aspirant Mateuszewicz i posterunkowy Buchała patrolowali miasto codziennie od wielu miesięcy, tego wieczora z trudem odnajdywali się w dobrze sobie znanych dzielnicach. Ulice wydawały się dłuższe niż zazwyczaj, łatwo było przeoczyć skrzyżowania. Tylko od czasu do czasu, jakiś mijany charakterystyczny budynek wyłaniając się z mgły pozwalał zorientować się w przestrzeni miasta. Patrol przebiegał spokojnie. Do dwudziestej policjanci zajmowali się sprawdzaniem czy ludzie skierowani na kwarantannę przebywają w domach, a później wolno jeździli ulicami wypatrując czy ktoś nie zakłóca ustalonego porządku. Zbliżała się północ. Zazwyczaj o tej porze mieli sporo do roboty gdyż z chwilą zamykania barów i restauracji na ulice wylegali podpici obywatele, którzy nie mieli zamiaru pogodzić się z tym, że na dziś zabawa dobiega końca. Jednak w okresie lockdownu, gdy wszystkie knajpy były zamknięte, nic takiego  się nie działo. Krótko po północy odezwała się komenda.

                - Mamy zgłoszenie, że w hotelu „Grand” przebywają goście pomimo zakazu. Ktoś zadzwonił do nas z informacją, że w budynku palą się światła w oknach.

                - Przyjąłem. – odpowiedział aspirant Matuszewicz, - Udaję się na miejsce celem sprawdzenia informacji.

                - Słyszałeś – powiedział do siedzącego za kierownicą posterunkowego. – Jedziemy do „Grandu”.

                Szukając właściwej drogi pośród mgły radiowóz wolno mijał opustoszałe ulice. Po kilku minutach zatrzymał się przed hotelem. Matuszewicz spojrzał w górę na fasadę. Powyżej drugiego piętra budynek był słabo widoczny, ale faktycznie, gdzieś wysoko świecił prostokąt okna. Aspirant przez chwilę usiłował policzyć które to piętro. Wyglądało na czwarte ale w tej mgle trudno było to stwierdzić z całą pewnością.

                Weszli do budynku. Hotel „Grand”  został zbudowany na początku XX wieku w stylu secesyjnym. Kiedyś uchodził za najlepszy w mieście. Nadal, mimo upływu lat imponował bogatym wystrojem wnętrza. Wszędzie znajdowały się stiuki imitujące marmurowe rzeźby. Pod stropem wisiały kryształowe żyrandole, a na ścianach  lustra w złoconych ramach. Hol był pusty, światła przygaszone. Martwa ciszą panując w zapełnionym zazwyczaj ludźmi pomieszczeniu sprawiała jakieś upiorne wrażenie. Za ladą recepcji drzemał starszy, siwy mężczyzna.

                - Aspirant Matuszewicz z Komendy Miejskiej. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że w hotelu, wbrew zakazowi przebywają goście.

                - Nic o tym nie wiem. – odrzekł stary recepcjonista. – Chociaż, niektórzy goście wracają do nas, nawet po latach. – dodał z zamyśleniem.

                - Proszę sobie darować takie reklamowe teksty. Jak się pan nazywa?

                - Stanisław Kaleciak.- odpowiedział stary.

- Niech nam pan pokaże  listę gości.- zażądał Matuszewicz.

                - Jaki to ma sens? – zapytał stary. – Przecież mówię, że nikogo nie ma. A gdybym w okresie lockdownu przyjął kogoś nielegalnie, to bym go przecież nie rejestrował.

                Mimo to kliknął kilka razy myszką i wskazał na ekran komputera.

                - Widzi pan, nikogo nie ma.

                - To dlaczego w pokoju na czwartym piętrze świeci się światło?

                - Na czwartym piętrze? – recepcjonista zbladł, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

Nie wiedzieć czemu, spojrzał na wiszący na ścianie kalendarz.

                - Dziś mamy czternastego stycznia. – powiedział bardziej do siebie niż do policjantów, tonem jakby ustalenie tej daty miało dla niego jakieś szczególne znaczenie.

                - No i co z tego? – zapytał aspirant. – Wiemy jaki dziś dzień miesiąca. Pytałem czemu na górze pali się światło.

                - Pewnie sprzątaczka zapomniała zgasić. – odpowiedział recepcjonista wracając do równowagi – Mimo, że hotel zamknięty, właściciele starają się dać pracę ludziom, na tyle na ile to możliwe. Chociaż nie ma gości, sprzątaczki odkurzają w pokojach, przewietrzają pomieszczenia, żeby wszystko było jak należy kiedy wreszcie otworzymy.

                - Coś mi tu kręcicie. – stwierdził Matuszewicz. – Pójdę sprawdzić. A ty – zwrócił się do posterunkowego – zostań tu i pilnuj, żeby panu nie przyszło do głowy dzwonić na górę z ostrzeżeniem. Winda działa?

                - Tak, działa. – odrzekł recepcjonista.

                Aspirant przeszedł przez opustoszały hol i wszedł do kabiny. Nacisnął przycisk z cyfrą „4”. Winda bezszelestnie ruszyła w górę. Po chwili rozległ się cichy gong, kabina zatrzymała się. Matuszewicz wyszedł na ciemny korytarz. Rozejrzał się i spostrzegł jasną kreskę światła w wąskiej szczelinie pod jednymi  z licznych drzwi. Nie wiedząc gdzie szukać włącznika oświetlenia sięgnął po służbową latarkę. Skierował ją na drzwi do pokoju, spod których dobiegało światło i odczytał numer „406”. W tym momencie zdał sobie sprawę, że nie wziął z recepcji kluczy. Jeśli rzeczywiście sprzątaczka zapomniała zgasić światła lecz zamknęła za sobą pokój, będzie musiał wrócić na dół. Jednak po naciśnięciu klamki drzwi otwarły się. W pokoju świeciły wszystkie lampy, zarówno te na suficie, jak i kinkiety zawieszone obok pokojowego lustra. Na stoliku stała niedopita filiżanka kawy, obok leżała gazeta. Przede wszystkim jednak uwagę zwracało szeroko otwarte okno, w którym powiewała firanka. Pokój był wychłodzony. Pierwsze co aspirantowi przyszło do głowy to podejrzenie, czy ktoś nie wyszedł na zewnątrz i nie ukrył się na jakimś gzymsie. Zdawał sobie sprawę, że to dość absurdalne podejrzenie.

                - Oglądam za dużo filmów sensacyjnych klasy B. - zganił się w myślach.

                Pomimo tego wyjrzał przez okno na zewnątrz. Jak można się było spodziewać, nikogo tam nie znalazł. Nie było nawet żadnego gzymsu. Okno znajdowało się w płaskiej ścianie i bez użycia liny nie dałoby się przez nie uciec. Pokój był mocno wychłodzony. Ogrzewanie na okres lockdownu najwyraźniej ograniczono, a zimne powietrze z zewnątrz zrobiło swoje. Matuszewicz zamknął okno i dokładnie sprawdził cały pokój. Łóżko było starannie zaścielone, w szafie było pusto. W łazience nie znalazł żadnego zawilgoconego ręcznika, a na powierzchni umywalki nie było widać nawet najmniejszego śladu osadu, jaki mógłby się pojawić gdyby ktoś w niej umył ręce.  Nawet gdyby ktoś zamieszkujący pokój zorientował się, że zbliża się policyjna kontrola i uciekł na korytarz to nie byłby w stanie na szybko tak dokładnie zatrzeć śladów swojej obecności. Pokój był sterylnie przygotowany na przyjęcie gości, jeśli pominąć tę kawę i gazetę na stoliku.  Policjant jeszcze raz spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że nosi ona datę 14 stycznia 1974 roku. Mimo upływu tylu lat gazeta wyglądała jak nowa. Nie była pożółkła, wymięta ani w żaden inny sposób naruszona przez czas.

                Matuszewicz zjechał na dół do holu.

                - I co, panie inspektorze? – zapytał recepcjonista.

                - Nie jestem inspektorem, tylko aspirantem. – skorygował Matuszewicz. – Świeciło się w pokoju 406. Jeśli to naprawdę ta wasza sprzątaczka, to powiedzcie jej, żeby się lepiej starała. Nie tylko nie zgasiła światła, ale zostawiła otwarte okno, a na stole niedopita kawę i jakąś starą gazetę.  Światło zgasiłem, a okno zamknąłem.

                Stary recepcjonista zachwiał się i zbladł.

                - W pokoju 406. – powtórzył. – Dziękuję, panie aspirancie. Zwrócę uwagę sprzątaczce.- Tak, goście lubią do nas wracać, nawet po wielu latach. – dodał z niewiadomego powodu.

                Aspirant Matuszewicz zignorował ostatnie zdanie.

                - Życzę spokojnej nocy. Buchała, idziemy. – zwrócił się do posterunkowego.

                W radiowozie zameldował do Komendy, że po sprawdzeniu zawiadomienie o nielegalnym pobycie gości okazało się niesłuszne. Po prostu ktoś z pracowników zapomniał zgasić światło. Pomimo tego, coś w tej sprawie nie pasowało.

                - Ten stary nie wydał ci się jakiś dziwny? – zapytał posterunkowego.

                - Czy ja wiem? Faktycznie, dziwnie gadał. Ale kiedy ktoś, jak on, siedzi całe noce w pustym hotelu to może dostać na głowę.

                Matuszewicz nagle uświadomił sobie, że kiedy wszedł do pokoju 406 poczuł zapach świeżej kawy. Żałował, że wtedy nie dotknął filiżanki żeby sprawdzić temperaturę, ale był przekonany, że musiała być jeszcze gorąca. Wystygła kawa nie mogłaby dawać takiego aromatu.

                - Ciekawe, kiedy  ta sprzątaczka pracowała w pokoju. Chyba nie tuż przed naszym przybyciem? - głośno myślał Matuszewicz. – Raczej za dnia, około południa. A ta kawa pozostawiona na stoliku jeszcze pachniała jak świeżo zaparzona. Czyli wychodzi na to, że to ten recepcjonista był w pokoju 406 około północy, tuż przed naszym przyjazdem.

                - Czy ja wiem? – zastanowił się posterunkowy Buchała. – Kiedy mu powiedzieliśmy, że na górze się świeci wyglądał na naprawdę zdziwionego. Dałbym głowę. Ale co do ludzi łatwo się pomylić, nawet ja się ma takie doświadczenie z różnymi kombinatorami jak my. Może trzeba było go mocniej przycisnąć?

                - Nie było podstaw. –stwierdził Matuszewicz. – Nie znaleźliśmy nielegalnych lokatorów czyli nie było żadnego wykroczenia ani, tym bardziej, przestępstwa. Może ten stary z jakiegoś powodu wybrał się ze starą gazetą na kawę do pokoju na czwartym piętrze, ale to nie nasza sprawa. Co najwyżej mogłoby to obchodzić kierownictwo hotelu, bo płacą mu chyba za to żeby siedział w recepcji, a nie włóczył  się po pokojach. Swoją drogą ciekawe skąd mógł wytrzasnąć taką starą gazetę, która wyglądała jak nowa?

                Do końca patrolu nie poruszali już tej sprawy. Jednak po powrocie do komendy Matuszewicz zapytał oficera dyżurnego czy może dostać dostęp do starego archiwum, jeszcze z czasów Milicji Obywatelskiej.

                - Nie spieszy ci się do domu? – zapytał inspektor. – Chcesz czegoś szukać w związku z jakąś sprawą?

                - W zasadzie nie ma sprawy. Ale chciałbym coś ustalić w związku z jedną dzisiejszą interwencją.

                - Jak ci mało pracy po służbie to idź do tego archiwum. – wzruszył ramionami oficer dyżurny. - Tylko nie narób tam bałaganu, żeby później dało się tam znaleźć co trzeba.

                Matuszewicz  w ulokowanym w piwnicach budynku archiwum odszukał regał zawierający akta z 1974 roku. Wziął do ręki zakurzoną, zawiązaną na tasiemkę grubą teczkę z brunatnego kartonu z napisem „styczeń 1974”. Przerzucił notatki dotyczące zajść po sylwestrze, aż wreszcie dotarł do notatki datowanej na 15 stycznia. Wystukany na maszynie nieporadnie, z licznymi poprawkami, tekst brzmiał:

                „W dniu wczorajszym, w godzinach wieczornych tutejsza Komenda została powiadomiona przez ob. Zwierciaka Jana, lat 42, że na trotłaże  trotuarze leży ciało. W wyniku podjętych czynności operacyjnych ustalono, że ob. Zwierciak Jan mówiąc trotuar miał na myśli chodnik pod hotelem „Grand”. Na miejsce zdarzenia wysłano ekipę dochodzeniową. We wskazanym miejscu znaleziono ciało mężczyzny leżące w zakrwawionym śniegu. Przyjęto hipotezę, że obywatel ten nie żyje i wezwano pogotowie ratunkowe. Lekarz potwierdził śmierć denata. W wewnętrznej kieszeni jego marynarki znaleziono dowód osobisty na nazwisko Kubicki Tadeusz, lat 34, z zawodu artysta plastyk, zam. Sienkiewicza 14. Pomimo obrażeń głowy denata wykazywał on podobieństwo do zdjęcia w w/w dokumencie tożsamości. Ponieważ oględziny zewnętrzne budynku hotelu ujawniły otwarte pomimo mrozu okno na czwartym piętrze przyjęto hipotezę śledczą, że denat wypadł ze wspomnianego okna.

Przesłuchano recepcjonistę hotelu ob. Kaleciaka Stanisława, lat 21, zawód recepcjonista, zam. Matejki 55/12 na okoliczność, czy ob. Kubicki Tadeusz zamieszkiwał w hotelu „Grand” . Ob. Kaleciak Stanisław po sprawdzeniu księgi meldunkowej zeznał, że ob. Kubicki Tadeusz zjawił się w hotelu ok. godz. 22 dnia 14 stycznia i poprosił o pokój nalegając aby był to pokój na wysokim piętrze, co na tym etapie sprawy nie zwróciło uwagi ob. Kaleciaka Stanisława, gdyż zakładał on, że gość chce mieć dobry widok na miasto z okna. Ob. Kaleciak Stanisław poprosił ob. Kubickiego Stanisława o dowód osobisty. Po jego okazaniu zdziwienie ob. Kaleciaka Stanisława wzbudził fakt, że ob. Kubicki Tadeusz zameldowany jest w tutejszym mieście, czyli ma gdzie mieszkać, a hotel jest drogi. Jednakże, mając na uwadze, że hotel w okresie zimowym dysponował wolnymi miejscami, ob. Kaleciak Stanisław zameldował ob. Kubickiego Tadeusza w pokoju nr 406. Z uwagi na to, że ob. Kubicki Tadeusz nie miał ze sobą bagażu, a jedynie gazetę, ob. Kaleciak Stanisław zażądał opłaty za pokój z góry, którą to opłatę ob. Kubicki Tadeusz uiścił i udał się do przydzielonego sobie pokoju. Później ob. Kubicki Tadeusz telefonicznie zamówił do numeru czarną kawę. Ob. Kaleciak Stanisław przekazał zamówienie do hotelowej kawiarni i przestał się interesować sprawą, aż do czasu kiedy przed hotelem powstało jakieś zamieszanie. Ponadto, po okazaniu denata ob. Kaleciak Stanisław dokonał identyfikacji i potwierdził, że jest to ciało ob. Kubickiego Tadeusza.

W wyniku energicznych działań operacyjnych ustalono, że zamówioną kawę do pokoju 406 dostarczyła zatrudniona w tut. hotelu kelnerka ob. Prusak Katarzyna lat 25, zawód kelnerka, zam. Obrońców Pokoju 14/22. Przesłuchana na okoliczność sprawy ob. Prusak Katarzyna zaznała, że po otrzymaniu zlecenia na dostarczenie kawy do pokoju 406 pobrała zamówienie z kawiarni hotelowej i udała się na czwarte piętro gdzie zapukała do drzwi pokoju 406. Otworzył jej mężczyzna, zapewne ob. Kubicki Tadeusz ale tego ob. Prusak Katarzyna z całą pewnością potwierdzić nie może gdyż gość pokoju nie był jej znany z nazwiska. Sprawiał wrażenie spokojnego ale zmartwionego. Był bardzo grzeczny co, niestety, nie zawsze jest regułą w takich sytuacjach. Kelnerka dostarczająca w późnych godzinach wieczornych zamówienie do pokoju zajmowanego przez samotnego mężczyznę spotyka się czasem z nieprzyjemnościami. Jeszcze pół biedy kiedy gość powie, że dziewczyna ma fajne …. (tu ob. Prusak Katarzyna użyła słowa potocznie stosowanego na określenie gruczołów mlecznych). Zdarza się słyszeć gorsze rzeczy. Jednak w nie w tym wypadku. Gość w pokoju 406 był bardzo miły, podziękował za kawę i nawet dał napiwek w wysokości 100 zł. Ob. Prusak Katarzyna była tym zdziwiona, powiedziała, że dostarcza zamówienia w ramach sowich obowiązków i nie trzeba jej za to płacić, a jeśli nawet gość jest tak uprzejmy, że zechce dać napiwek, to 100 zł to jest stanowczo za dużo. On na to odpowiedział, że nie potrzebuje już tych pieniędzy. Ob. Prusak Katarzyna wyraziła żal, że opuściła po tym pokój, bo przecież mogłaby powstrzymać denata przed desperackim krokiem, siłą, perswazją lub innymi metodami, ale przecież nie mogła wiedzieć co on zamierza. Słyszała, że ten biedak nie dopił nawet tej, kawy, którą przyniosła. Na tym przesłuchanie zakończono gdyż ob. Prusak Katarzyna wybuchła płaczem i nie dało się jej uspokoić stosując metody operacyjne.

Następnie ekipa dochodzeniowa udała się pod wskazany w dow. os. denata adres celem powiadomienia rodziny o zdarzeniu. Pod wskazanym adresem zastano ob. Kubicką Marię, lat 56, zawód nauczycielka oraz ob. Kubickiego Leona, lat 58, zawód inżynier, jak ustalono rodziców denata. Po przekazaniu wiadomości o zdarzeniu przesłuchanie ob. Kubickiej Marii było niemożliwe z powodu jej stanu emocjonalnego, natomiast ob. Kubicki Leon zeznał, że syn, ob. Kubicki Tadeusz jako artysta był człowiekiem bardzo wrażliwym, a ponadto od dłuższego czasu znajdował się w depresji w związku z zakończeniem związku z ob. Szostaczkiewicz Alicją, aktorką w tutejszym teatrze, która zerwała z nim zaręczyny. W dniu 14 stycznia ob. Kubicki Tadeusz w wydanej tego dnia gazecie znalazł informację o zawarciu związku małżeńskiego przez ob. Szostaczkiewicz Alicję, co wprawiło go w ponury nastrój. Późnym popołudniem ob. Kubicki Tadeusz opuścił mieszkanie i od tej pory się nie pojawił. ”.

Do notatki dołączone były protokoły przesłuchań Stanisława Kaleciaka, Katarzyny Prusak i Leona Kubickiego oraz protokół sekcji zwłok stwierdzający zgon na skutek upadku ze znacznej wysokości, a także postanowienie prokuratora o umorzeniu sprawy w związku z brakiem dowodów na udział osób trzecich w zdarzeniu.

                Aspirant Matuszewicz odłożył teczkę z aktami na regał i zamyślił się. Wyglądało na to, że recepcjonista Stanisław Kaleciak pracował już  w hotelu „Grand” w dniu 14 stycznia 1974. Wtedy, będąc bardzo młodym człowiekiem był mimowolnym świadkiem samobójstwa gościa z pokoju 406. Okoliczności tej sprawy musiały na nim wywrzeć olbrzymie wrażenie i zapadły mu w pamięć.  Obecnie, w rocznicę tego wydarzenia coś kazało mu przed północą udać się do feralnego pokoju i odtworzyć sytuację sprzed lat. Ciekawe tylko skąd wziął gazetę z tamtego dnia, wyglądająca jak nowa. Musiało tak być. To jedyne wytłumaczenie, bo jest przecież niemożliwe aby ten samobójca wrócił do pokoju 406 po tylu latach.

 

wtorek, 15 grudnia 2020

Pierwsza gwiazdka

 

Pierwsza gwiazdka

                Zapadał zmrok.  Ruch na drodze powoli zamierał. Tylko nieliczne, spóźnione auta  przemykały ulicami, wśród domów, w oknach których świeciły przystrojone choinki.

                - Nie możesz jechać szybciej? –  starsza, siwiejąca  kobieta  zwróciła się do męża trzymającego kierownicę. – Wnuki już pewnie nie mogą się doczekać kiedy siądziemy do stołu. Andrzej  jest głodny, a Dorotka będzie zła, że kolacja stygnie.

                - Dobrze, że w ogóle udało się zapalić to auto. – odpowiedział starszy pan. – Trzeba było się zgodzić kiedy Andrzej proponował, że po nas przyjedzie.

                - No wiesz, jak możesz tak myśleć. Nie dość, że nasz syn  ciężko pracuję, to jeszcze miałby nas wozić w wigilię.

                Na szybę padała mżawka. Stare pióra wycieraczek z trudem usuwały wodę, pozostawiając smugi, w miejscach gdzie guma była wystrzępiona.

                - Też chciałbym już u nich być. Ale ten deszcz zamarza na asfalcie, a my mamy stare opony.

                - Trzeba było kupić nowe.

                - Pewnie, że trzeba było. Tylko za co? Ledwo nam starcza na lekarstwa. A nowy komplet kosztuje więcej niż to auto jest warte.

                Na szybie zaczęła od wewnątrz osadzać się mgiełka. Kierowca przesunął do oporu dźwigienkę nawiewu powietrza. Rozległ się głośny szum dmuchawy.

                - Zimno. – poskarżyła się kobieta. – Musisz nastawiać taki mocny nawiew kiedy ogrzewanie nie działa?

                - Muszę coś widzieć.

                - Powinniśmy sobie sprawić nowe auto.

                - Powinniśmy. Tylko za co? W tym miesiącu wszystko poszło na prezenty.

                - Przynajmniej dzieci się ucieszą.

                - Pewnie, że się ucieszą. Ale my znowu jesteśmy na debecie.

                - Święta są raz do roku.

                - Wiem. Przecież nie narzekam. Krzyś się ucieszy z klocków lego. Tylko, że w tej sytuacji nie ma co marzyć o wymianie auta.

                - A gdyby tak wziąć kredyt?

                - W naszym wieku żaden bank nam nie da kredytu bez zabezpieczenia. Dzieci musiałyby dać poręczenie. A przecież dosyć maja zmartwień ze swoimi kredytami, żeby im jeszcze dokładać naszych.

                - Może byśmy kupili przynajmniej jakieś używane?

                - Na tym trzeba się znać. Kupisz coś, a za chwilę się okaże, ze trzeba wydać masę pieniędzy na jakąś naprawę. Już wolę to, bo przynajmniej wiemy co mu dolega.

                - Wiesz co? W gruncie rzeczy żal by mi było się go pozbywać. Tyle lat nam wiernie służyło. Ile to już? Dziewiętnaście? Dwadzieścia?

                - Dwadzieścia jeden. Przykro byłoby oddawać go na złom.

                - A pamiętasz jak się cieszyliśmy kiedyśmy go odbierali z salonu? Do dziś czuję ten zapach nowego auta.

                - A później pojechaliśmy z Andrzejkiem do Bułgarii. Dzielnie sobie radziło po drodze w tych rumuńskich Karpatach. 

                - Piękne były czasy. Auto było nowe, a my młodsi.

                Na niebie, wprost przed maską auta pojawiła się pierwsza gwiazdka. Starszy pan prowadził samochód widząc ją pośrodku przedniej szyby. Nagle auto wpadło w poślizg na oblodzonej jezdni. Gwiazda przesunęła się w bok, później,  gdy kierowca odbił kierownicą, powróciła na środek szyby, a po chwili zniknęła za bocznym słupkiem po przeciwnej stronie.  Zapadła cisza.

                Ze starym autem zaczęło się dziać coś dziwnego. Z błotników zniknęły plamy rdzy, a całą karoserię pokrył błyszczący, błękitny lakier. Sylwetka wozu obniżyła się, maska wydłużyła, z tyłu pojawiły się dwie niklowane rury wydechowe, a z przodu, pomiędzy reflektorami o śmiałym kształcie zalśnił elegancki wlot powietrza. Zniknął gdzieś dach i stary, sfatygowany sedan   zamienił się w sportowy, dwuosobowy kabriolet.  Podobnej przemianie uległa para pasażerów. Włosy kobiety nie były już siwiejące lecz czarne, błyszczące i długie.  Z jej twarzy zniknęły zmarszczki, a oczy rozbłysły blaskiem. Nie miała już na sobie podniszczonego płaszcza lecz elegancki kostium.  Kierujący autem mężczyzna wyprostował się, jego ramiona na nowo nabrały mocy, a twarz wygładziła się. Oboje spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się szeroko ukazując zdrowe, białe zęby.

                Kobieta pochyliła się i oparła głowę o ramię mężczyzny. On zdecydowanym ruchem wrzucił bieg. Sześciocylindrowy silnik kabrioletu wydal miły dla ucha, drapieżny pomruk i auto pomknęło przed siebie wprost ku pierwszej gwiazdce, która nagle zalśniła jak śródziemnomorskie, letnie słońce.

               

niedziela, 15 listopada 2020

Zagadka kryminalna

 

Zagadka kryminalna

Ciało na chodniku przed eleganckim apartamentowcem zauważył wczesnym rankiem przypadkowy przechodzień.  Na miejscu wypadku po chwili zjawiła się wezwana przez niego karetka. Ratownicy widząc liczne  obrażenia, w tym urazy głowy, jakie odniosła kobieta, od początku nie byli dobrej myśli. Mimo to przez ponad czterdzieści minut prowadzili reanimację.  Na koniec lekarz dowodzący ekipą z karetki stwierdził, że trzeba się poddać. 

- Niestety, - zwrócił się do inspektora Jankowskiego, który przybył na miejsce wkrótce po karetce i z boku przyglądał się akcji ratunkowej. – My już nic tu nie możemy zdziałać. Teraz to robota dla was i prokuratora.

- Co jej się stało? – zapytał policjant. – Ktoś ją napadł?

- Nie sądzę. – odpowiedział lekarz. – Oczywiście, ostatecznych wniosków  dostarczy sekcja zwłok, ale mnie to wygląda na upadek z dużej wysokości. Liczne złamania kości, potrzaskana czaszka i sądząc po krwotoku, również poważne uszkodzenia narządów wewnętrznych. Gdyby ją ktoś   napadł i pobił to obrażenia nie byłyby tak rozległe.

Inspektor spojrzał w górę na fasadę budynku i wetchnął. Wyglądało na to, że będzie musiał prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Wszystkie okna w sześciopiętrowym apartamentowcu wyglądały na szczelnie zamknięte, a samobójcy raczej nie zamykają za sobą okien.  Ustalił z lekarzem, że karetka zabierze ciało do Instytutu Medycyny Sądowej kiedy tylko policja wykona dokumentację fotograficzną. Minęła siódma rano, lada chwila ulica miała się zapełnić ludźmi, w tym dziećmi spieszącymi do szkoły i należało zrobić co można aby oszczędzić mieszkańcom miasta makabrycznego widoku. Fragment zakrwawionego chodnika otoczono parawanem z napisem „Wypadek”. Podczas gdy ratownicy umieszczali ciało ofiary na noszach inspektor Jankowski zadał lekarzowi kilka pytań.

- Doktorze, wiem że ostatecznych odpowiedzi udzieli sekcja, ale pomogłoby mi na tym etapie śledztwa gdybym wiedział kiedy zginęła. Może pan to wstępnie określić?

- Myślę, że upadła i zginęła na miejscu krótko przed naszym przyjazdem. Ranek jest dość chłodny, a kiedy podejmowaliśmy reanimację była jeszcze całkiem ciepła.

- Czyli piąta, wpół do szóstej?

- Mniej więcej w tym przedziale. Trudno będzie określić dokładniej.

- Ma na sobie wieczorową sukienkę. – zauważył inspektor. –Wygląda na to, że nie przespała tej nocy. Chyba jakiś późny powrót z imprezy. Gdyby była rannym ptaszkiem, to raczej ubrałaby na siebie coś innego. I jeszcze jedno, doktorze. Kiedy przyjechaliście to nie leżała w pobliżu jakaś torebka czy coś w tym rodzaju? W tej sukni, jaką denatka ma na sobie, zdaje się nie ma żadnych kieszeni ani innego miejsca gdzie dałoby się trzymać dokumenty.

- Znaleźliśmy ją w tym miejscu w pozycji, jaka pasuje do położenia ciała po upadku z wysoka. Żadnych przedmiotów w pobliżu nie zauważyłem.

- A buty? – zapytał inspektor. – Nie ma ich na nogach. To zrozumiałe, bo mogły spaść przy upadku, ale powinny leżeć gdzieś w pobliżu.

- Nie było butów. – odpowiedział doktor. – Spadła na bosaka, chyba że jakaś ludzka hiena ukradła obuwie zanim się tu zjawiliśmy. Natomiast wracając do dokumentów to ma pan rację, nie miała ich przy sobie. W tej sukni rzeczywiście nie ma żadnych kieszonek. Zauważylibyśmy podczas reanimacji.

- Wobec tego będzie problem z identyfikacją. – stwierdził inspektor.

Jego uwagę usłyszał mężczyzna stojący w grupce ludzi przypatrujących się działaniom ratowników medycznych i policjantów.

- Ja ją znam. – powiedział do inspektora. – Właściwie to nie znam, ale wiem kto to jest.  Mieszka to znaczy, mieszkała w tym samym budynku co ja. – wskazał na górujący nad chodnikiem apartamentowiec.

- Zna pan nazwisko? – zapytał Jankowski.

- Tak, to Justyna Dębińska, znana pisarka. Zajmowała penthouse na ostatnim piętrze.

Inspektor ponownie spojrzał w górę na fasadę budynku. Z dołu nie było widać, że na dachu znajduje się taras, a pośrodku niego eleganckie mieszkanie o ścianach na tyle cofniętych w stosunku do fasady, że nie dało się ich dostrzec z chodnika.  Jeśli ta kobieta wypadła z najwyższego pietra, to wyjaśniało to fakt, że wszystkie okna na niższych piętrach były pozamykane. Jankowski doszedł do wniosku, że skoro nie ma pewności, czy denatka wyskoczyła sama, czy może ktoś ją wypchnął to należy pilnie obejrzeć jej mieszkanie. Być może zachowały się jakieś ślady, które pozwolą ustalić co się stało.  Podszedł do dwu policjantów, z którymi przyjechał na miejsce wypadku.

- Sprawdziliście dokładnie teren i zabezpieczyliście ślady?

- Tak, panie inspektorze. To znaczy sprawdziliśmy ale nie było czego zabezpieczać. Oprócz ciała i krwi na chodniku niczego niezwykłego tu nie ma.

Inspektor polecił jednemu z aspirantów pilnować ogrodzonego parawanem terenu do przybycia prokuratora, a drugiemu kazał iść ze sobą. Udali się do wejścia do apartamentowca pilnowanego przez portiera. Wylegitymowali się i zapytali czy na portierni znajdują się zapasowe klucze do mieszkania na szczycie budynku.  Kiedy okazało się, że tak, polecili portierowi aby je zabrał i udał się z nimi na górę.  Wysiedli z windy. Na ostatnim piętrze znajdowało się tylko jedno mieszkanie, więc nie było wątpliwości do których drzwi się skierować. Inspektor Jankowski głośno zapukał i zawołał „Policja! Proszę otworzyć!”. Po chwili powtórzył pukanie i okrzyk. Ponieważ nie było odpowiedzi kazał portierowi otwierać.  Na wszelki wypadek wyjął i odbezpieczył służbowy pistolet. Jeśli pani Justyna nie postanowiła z własnej woli opuścić mieszkania nietypową drogą, to nie można było wykluczyć, że ktoś kto jej  w tym pomógł nadal znajduje się w środku. Po wejściu do holu pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się policjantom w oczy były otwarte drzwi na taras. Najpierw sprawdzili dokładnie czy kogoś nie ma w środku. Zaglądali do szaf, schowków i we wszystkie zakamarki, gdzie było dość miejsca aby ktoś mógł się ukryć  Apartament był jednak pusty. Dopiero po stwierdzeniu tego Jankowski wyszedł na taras. Tam również nikogo nie znalazł. Wychylił się przez balustradę i spojrzał na grupkę gapiów, którzy nadal, nie wiadomo na co licząc, stali w pobliżu rozłożonego na trotuarze parawanu. Przyjrzał się dokładniej balustradzie i podłodze tarasu szukając jakichś śladów ale gołym okiem niczego nie dostrzegł. Na odciski palców i całą pozostałą technikę przyjdzie czas. Inspektor wrócił do wnętrza. Dopiero teraz zauważył, że na eleganckim biureczku w przylegającym do sypialni gabinecie stoi laptop, na którym migały jakieś wzorki generowane przez ściemniacz ekranu.  Ocenił, że mieszkanie wraz z wyposażeniem musiało być warte ze dwa miliony. Z tego co słyszał, literaci rzadko byli milionerami, więc nasuwało się pytanie w jaki sposób pani Justyna dorobiła  się takiego lokum.  W każdym razie śmierć znanej, i najwyraźniej zamożnej, pisarki z pewnością wzbudzi zainteresowanie mediów, więc śledztwo będzie należało  prowadzić starannie. Trzeba będzie zacząć od zdjęcia odcisków palców, śladów DNA i tak dalej. Zamknięte drzwi wejściowe do pustego mieszkania i otwarte drzwi na taras  wskazywały na samobójstwo, tym bardziej, że klucze od drzwi zewnętrznych wisiały na haczyku w holu, najwyraźniej odwieszone tam przez Dębińską  po powrocie.  Wskazywało to, że nikt nie mógł wyjść z mieszkania i zamknąć go od zewnątrz  używając kluczy właścicielki.  Nie dało się jednak wykluczyć, że ktoś, kto posiadał drugi komplet opuścił mieszkanie po dokonaniu morderstwa. Jankowski zwrócił się do aspiranta:

- Chcę mieć na jutro wszystkie informacje o denatce. Rodzina, inne osoby, z  którymi  utrzymywała kontakty, zwłaszcza na tyle bliskie, że mogła im udostępnić klucze do mieszkania.

Zarówno aspirant jak i lekarze medycyny sądowej starannie i szybko wywiązali się z obowiązków. Protokół z sekcji zwłok stwierdzał, że obrażenia są typowe dla upadku z dużej wysokości. Na ciele denatki nie znaleziono śladów walki, pod jej paznokciami nie było żadnych fragmentów skóry ewentualnego napastnika. Badanie krwi wykazało jedynie niewielką zawartość alkoholu, daleko za małą aby kobieta mogła utracić kontrolę nad sobą. Nie znaleziono też żadnych innych substancji, którymi  mogłaby zostać odurzona. Wyniki te wzmacniały teorię o samobójstwie.  Pozostawało ustalenie motywu. 

Z informacji zgromadzonych przez aspiranta wynikało, że Justyna Dębińska pochodziła z Dolnego Śląska. Jej rodzice zmarli kilka lat wcześniej, rodzeństwa nie posiadała. Tyle wynikało z oficjalnych baz danych. Dalsze informacje można było z łatwością znaleźć w internecie.  Denatka była popularną pisarką. Jej powieści nie cieszyły się uznaniem krytyki lecz sprzedawały się w dużych nakładach. Nawet na plotkarskich portalach nie było wzmianki o żadnym mężczyźnie, który byłby uważany za partnera powieściopisarki. Przez kontakt z wydawnictwem udało się ustalić, że osobą, która utrzymywała najbliższy kontakt ze zmarłą była jej agentka Jolanta Sosnowicz. Inspektor Jankowski podjął decyzję o jej przesłuchaniu.  Po spełnieniu formalności w postaci zaprotokołowania  personaliów, wieku, zawodu i tym podobnych danych inspektor przeszedł do rzeczy.

- Mam przykry obowiązek ustalenia okoliczności śmierci pani Justyny Dębińskiej. W tej chwili wiele wskazuje na samobójstwo ale nie możemy jeszcze wykluczyć innych możliwości.  Mamy nadzieję, że pani wyjaśnienia nam pomogą. Co łączyło panią z Justyną Dębińską?

- Byłam jej agentką, to znaczy reprezentowałam ją wobec wydawnictw i w ogóle dbałam o jej interesy. Dzięki temu ona mogła się skoncentrować na pisaniu.

- Czy można powiedzieć, że panie się przyjaźniły? To znaczy czy Dębińska opowiadała pani o sprawach osobistych, zwierzała się ze swoich nastrojów i tak dalej?

- Łączyły nas przede wszystkim sprawy zawodowe. Ale oczywiście, po tylu latach współpracy nasza relacja była dość bliska. Chyba można to określić przyjaźnią.

- Czy miała pani klucze do jej mieszkania?

- Klucze? Nie, oczywiście że nie. Po co miałabym je mieć?

- Czasem udostępnia się klucze komuś zaufanemu na tak zwany wszelki wypadek. Jakieś zalanie pod nieobecność właściciela, te sprawy.

- Nie było takiej potrzeby. Zapasowe klucze  na takie okoliczności zawsze były na portierni apartamentowca.

- A czy był ktoś inny kto miał w posiadaniu klucze do jej mieszkania?

- Nic mi o tym nie wiadomo. A przypuszczam, że gdyby tak było to mogłabym się domyślić. Klucze od mieszkania powierza się raczej osobie bliskiej. A Justyna nie była z nikim na tyle blisko. W ogóle była osobą trudno nawiązującą relacje. Typ samotniczki skoncentrowanej na pisarstwie. Nie zabiegała o popularność. Była dość nieufna wobec ludzi usiłujących się do niej zbliżyć. Obawiała się, że komuś może chodzić o jej pieniądze.

- Właśnie. – powiedział inspektor. – Miałem zapytać o jej finanse. Apartament, w którym mieszkała musiał sporo kosztować. Czy tyle zarabiała na pisarstwie, czy może miała inne źródła dochodu?

- Nie wiem nic o innych dochodach, natomiast wiem, że z kontraktów jakie w jej imieniu negocjowałam miała dosyć pieniędzy aby kupić ten apartament. Nie chodzi tylko o dochody z wydawnictwa. Justyna miała wyjątkowy dar. Potrafiła pisać tak przekonująco, że czytelnicy nabierali ochoty na bliższe zapoznanie się z tym, o czym była mowa w jej książkach. W swojej debiutanckiej powieści opisywała jak bohaterka ugotowała pewną egzotyczną potrawę. Ta potrawa zrobiła się szalenie modna, ludzie wręcz oszaleli na jej punkcie. Akcja kolejnej książki toczyła się na jednej z greckich wysp. Ilość turystów z naszego kraju wybierających się tam na wakacje wzrosła po tym o kilkaset procent. Reklamodawcy szybko zorientowali się w talentach Justyny. Od tej pory zawierałam w jej imieniu kontrakty na opisywanie w kolejnych książkach określonych rzeczy. To się nazywa lokowanie produktu. Na przykład producent aut płacił jej za to żeby bohaterka kolejnej powieści jeździła samochodem określonego typu. I to działało. Od razu sprzedaż tego modelu   wystrzeliwała w kosmos. Justyna pisała tak sugestywnie, że czytelnicy masowo naśladowali bohaterów, których umieszczała w swoich książkach. To funkcjonowało do niedawna i przynosiło dobre pieniądze. Krytycy nie poważali Justyny ale czytelnicy ją uwielbiali i ulegali jej sugestiom.  Jednak ostatnio ona powiedziała, że ma tego dość. Oświadczyła, że ma dosyć wciskania ludziom kitu, i że teraz napisze prawdziwą powieść, taką, że krytyka wreszcie ją doceni.  I rzeczywiście, jak to się mówi, rzuciła się w wir pracy.

- Kiedy widziała ją pani po raz ostatni?

- Wieczorem przed jej śmiercią. Niemal zmusiłam ją do przyjścia na przyjęcie wydawane przez wydawnictwo, w którym mieli uczestniczyć też przedstawiciele firm zainteresowanych lokowaniem swoich produktów w jej książkach. Pojawiła się na chwilę, była tylko tyle ile musiała, wypiła jeden kieliszek wina i szybko wyszła, jak to się mówi , po angielsku. Na pożegnanie powiedziała mi, że tak się zaangażowała w nową powieść, że natychmiast musi wracać do domu i zabrać się do pisania.

- Jeszcze jedno pytanie. – zapytał inspektor.- Czy miała jakichś wrogów? Czy był ktoś kto jej źle życzył, lub mógł zyskać na jej śmierci?

- To w sumie trzy pytania. – stwierdziła agentka. – Ale odpowiedź jest jedna: nie. Czytelnicy ją uwielbiali, wydawcy na niej zarabiali,  a życia osobistego właściwie nie miała.

Po zakończeniu przesłuchania inspektor Jankowski  przez chwilę analizował uzyskane informacje. Fakty się zgadzały. Justyna Dębińska wyszła z przyjęcia w wydawnictwie i po powrocie do domu od razu wzięła się do pisania, nie przebierając się nawet z wieczorowej sukni. Zdjęła tylko buty, zapewne jakieś niezbyt wygodne szpilki. W pewnym momencie, już nad ranem, wstała od laptopa, otworzyła drzwi na taras i boso skoczyła w dół. Po pewnym czasie ekran na jej laptopie zgasł i pojawił się obrazki ze ściemniacza. Nic nie wskazywało na morderstwo.  Nie było nawet widać kogoś kto miałby jakiś motyw, czy chociaż klucze do mieszkania. Inspektor uznał, że pora przeczytać to, co Dębińska napisała w noc przed swoją śmiercią.

Otworzył mieszkanie pisarki kluczem z portierni.  Laptop nie był zabezpieczony hasłem.  Po naciśnięciu pierwszego z brzegu klawisza zniknął obraz ze ściemniacza i na ekranie pojawił się tekst napisany w popularnym edytorze.  Inspektor przewinął do początku i zaczął lekturę.  Nie był wielkim fanem literatury, a zwłaszcza takiej, jaką lubią kobiety. Jeśli już to czasem sięgał po jakąś powieść sensacyjną. Nie spodziewał się zatem, że dzieło zmarłej tragicznie pisarki go wciągnie. Mylił się. Agentka miała rację. Dzieło Justyny Dębińskiej wciągało.  Opowiadało historię kobiety w średnim wieku, która bezskutecznie poszukiwała sensu życia. Kolejni mężczyźni sprawiali jej zawód i ból. Ukojenia szukała w pracy twórczej ale małostkowi krytycy odmawiali jej satysfakcji.  Bohaterka coraz częściej myślała o samobójstwie. Opis był tak sugestywny, że Jankowski poczuł, że jest bliski zrozumienia motywu, jaki kierował autorką. Była tak utalentowana, opisała myśli samobójcze tak sugestywnie, że sama im uległa.

Jankowski wrócił do lektury. Po chwili podniósł wzrok znad laptopa, wstał  i w zamyśleniu spojrzał w kierunku otwartych drzwi na taras.