poniedziałek, 15 października 2018

Referendum


Referendum
                Ludzie przekonani, że Ziemia jest płaska istnieli zawsze ale na ogół nie afiszowali się ze swoimi poglądami. Każdy kto wątpił w kulistość naszej planety obawiał się, że zostanie wyśmiany i uznany za zacofanego nieuka. Do czasu.  
Irena i Jan Płaskowscy byli głęboko wierzący. Uważali, że ich wiara nie da się pogodzić z teoriami Kopernika, Galileusza oraz Newtona i byli zdecydowani dać temu świadectwo. Przez wiele lat głosili swoją prawdę jedynie pośród krewnych i znajomych, co z natury rzeczy nie umożliwiało szerszego propagowania ich przekonań. Przełom nastąpił wraz z upowszechnieniem się internetu. Państwo Płaskowscy najpierw założyli stronę www.zemiajestplaska.org, później forum dyskusyjne na popularnym portalu, a wreszcie konto na Facebooku.  Ilość wejść na ich strony gwałtownie rosła. W pierwszej kolejności ujawnili się ludzie podzielający ich poglądy, którzy dotychczas obawiali się do nich przyznawać. Kiedy jednak  zorientowali się, że wielu innych myśli podobnie, wyszli z ukrycia i zaczęli otwarcie pisać o swoich przekonaniach. Strony poświęcone płaskości Ziemi szybko stały się popularne wśród internautów, którzy udostępniali je znajomym dla żartu, opatrując linki ironicznymi komentarzami. Jednak ironia nie przeszkadzała wyznawcom państwa Płaskowskich, którzy organizowali im liczne spotkania w całym kraju. Na jednym ze spotkań spontanicznie pojawił się pomysł zorganizowania referendum w sprawie płaskości ziemi. Zawiązał się komitet zbierający podpisy pod wnioskiem skierowanym do parlamentu. Zwolennicy państwa Płaskowskich zaangażowali się w akcję z całą energią, a pozostali internauci dla zabawy. Nic dziwnego, że w tych warunkach szybko uzbierano ponad pół miliona podpisów. Paczki z listami poparcia trafiły do Senatu. Proponowane pytanie brzmiało: „Czy wbrew kłamliwym twierdzeniom elit  Ziemia jest płaska?”
Decyzja o dalszym postępowaniu zapadła w wąskim gronie czołowych polityków partii rządzącej Duma i Tradycja. Ktoś tam nieśmiało zasugerował, że to raczej niepoważne ale został szybko skarcony przez prezydium. Uznano, że nie można lekceważyć głosu kilkuset tysięcy ludzi, tym bardziej, że jak wskazywały badania, w płaskość Ziemi wierzył głównie twardy elektorat partii.
- A co będzie jak zagłosują na „tak”? – ktoś ośmielił się wyrazić wątpliwość. – W końcu mamy XXI wiek…
- Bez przesady, aż tak głupi ludzie nie są. A nawet jakby głosować poszli sami fanatycy to frekwencja będzie niska i wynik nie będzie wiążący.
- Ale gdyby jednak…?
- No to co z tego? Przecież nie obiecujemy, że spłaszczymy Ziemię. A w razie czego jakoś damy radę. Jak zawsze.
Przeważył pogląd, że referendum będzie pułapką dla opozycji, bo albo będzie można ją oskarżyć o lekceważenie zwykłych ludzi albo o brak powagi i konsekwencji.
Opozycyjna partia Wolnych Demokratów dostrzegała ten dylemat. Z jednej strony opowiedzenie się za odrzuceniem wniosku o referendum mogło być odebrane jako próba ograniczania praw i wolności gwarantowanych konstytucją. Z drugiej  strony  elektorat partii, w przeważającej mierze wykształcony,  mógł odebrać akceptację referendum jako kpinę ze zdrowego rozsądku.  Postanowiono głosować przeciw, co i tak niczego nie zmieniło wobec postawy partii rządzącej. Wniosek przeszedł. Nastąpiła zwyczajowa polemika pomiędzy politykami. Partia rządząca zarzuciła opozycji brak zrozumienia i pogardę dla zwykłych ludzi, a opozycja zarzuciła rządzącym populizm.
Po ogłoszeniu terminu referendum przez prezydenta zaczęła się kampania, która jednak przebiegała dość niemrawo. Politycy obu stron, za radą swoich doradców PR-owych, dystansowali się od sprawy gdyż, niezależnie od wyniku, grozić mogły  straty wizerunkowe. Kościół oficjalnie odciął się od tego tematu uznając, że zabierając głos znajdzie się w niewygodnej pozycji. Biskupi w listach pasterskich oznajmili, że religia i nauka to dwa różne porządki, których nie należy mieszać. Nie przeszkodziło to niektórym proboszczom podczas kazań sugerować w okrągłych słowach, że trzeba dawać świadectwo swojej wierze wbrew uznanym autorytetom.
W kampanię z całą energią zaangażowali się jedynie państwo Płaskowscy wspierani przez swoich fanatycznych zwolenników. Nie mieli wielkich środków na bilbordy ani, tym bardziej, na spoty i reklamy w mediach. Ruszyli wobec tego w objazd po kraju wygłaszając na spotkaniach płomienne przemówienia zawierającymi liczne cytaty z Pisma.
Internauci mieli świetną zabawę. Pojawiły się hasztagi #splaszczymy_ja, #niechcemyjuznaokraglo i wiele podobnych. Prześcigano się w publikowaniu szyderczych memów. Zabawa zaczęła się jednak wymykać spod kontroli. W postępie geometrycznym rosła liczba osób, które uznały, że tym razem politycy przesadzili i należy ich ukarać głosując za płaskością ziemi, aby wykazać absurd sytuacji. Ludzie organizowali się w grupy na mediach społecznościowych i mobilizowali do udziału w referendum.
W walkę o  okrągłość Ziemi nikt się specjalnie nie angażował. Dopiero na krótko przed terminem referendum na konferencji zebrali się rektorzy wyższych uczelni państwowych i wystosowali list wskazujący na powagę sytuacji, która zagraża kompromitacją polskiej nauki na forum międzynarodowym. Naprędce zorganizowano debatę telewizyjną, w której do pojedynku z panem Płaskowskim wytypowano profesora Okrąglewicza z Instytutu Geografii PAN.
Debata poszła nie po myśli naukowców. Na wstępie prowadzący debatę redaktor telewizji publicznej zwrócił się do profesora:
-Proszę przekonać telewidzów, że Ziemia jest okrągła. Mam pan czterdzieści pięć sekund.
Zanim profesor, przyzwyczajony do półtoragodzinnych wykładów, zdążył po kilku zdaniach wstępu przejść do rzeczy, odebrano mu głos. Natomiast Jan Płaskowski, patrząc natchnionym wzrokiem wprost w kamerę, oznajmił proroczym tonem, że Bóg po to dał nam oczy abyśmy oglądali otaczający nas świat i po to dał nam rozum abyśmy umieli ocenić sami co widzimy, nie ufając różnego rodzaju uczonym faryzeuszom.
Następnie uczestnicy debaty zadawali sobie nawzajem pytania.
- Jeśli, jak  pan twierdzi,  ziemia jest płaska to znaczy,  że na wschodzie i zachodzie powinna mieć swój kres.
-Panie profesorze – przerwał  mu redaktor – teraz jest pora na zadawanie pytań, a nie na formułowanie twierdzeń.
- Zmierzam do pytania – odrzekł nieco wyprowadzony z równowagi Okrąglewicz. –Wobec tego samolot lecący na zachód, na przykład z San Francisco, powinien dolecieć do końca świata. Jak pan zatem wytłumaczy, że ten samolot dolatuje do Tokio od wschodu?
- W Piśmie napisane jest, - odpowiedział Płaskowski z niezmąconą pewnością siebie – że twój koniec twym początkiem się stanie.
Okrąglewicz nie znał na tyle Pisma, aby zaprzeczyć, że faktycznie jest tam tak napisane. Napisano tam tyle rzeczy, że tego nie mógł wykluczyć, cokolwiek to miało znaczyć. Z rosnącą irytacją zadał kolejne pytanie:
- Jeśli płaska ziemia jest otoczona przez ocean to dlaczego nie przelewa się on przez jej krawędź? Przyzna pan, że morza powinny w tej sytuacji odpłynąć od lądów i zniknąć.
- Pan już zadał pytanie. – stwierdził prowadzący. – Teraz kolej pana Płaskowskiego.
- Kiedy znajdzie się pan poza miastem, na rozległym polu, i rozejrzy wokół siebie to co pan widzi? Ziemię płaską czy zakrzywioną?
- Płaską – przyznał profesor – Ale to jest kwestia skali. Ziemia ma tak duży promień, że człowiek odnosi wrażenie…
- Ale stwierdził pan, że widzi  płaską Ziemię.
Debata przebiegała przez cały czas w podobny sposób, co powodowało wzrastającą irytację profesora. Przyszła pora na wystąpienia końcowe. W wyniku uprzedniego losowania jako pierwszy przemawiał Jan Płaskowski.
- Nie wszyscy urodziliśmy się w bogatych rodzinach. – rozpoczął patrząc wprost w kamerę. – Wielu waszych rodziców ciężko pracowało aby zapewnić wam strawę, a na zakup książek już nie starczało. Mimo najlepszych chęci nie byli w stanie zapewnić wam wyższego wykształcenia. Ale dali wam najcenniejsze co mieli – swoją miłość. Przekazali wam też swoje zasady. Uczyli was aby nazywać rzeczy po imieniu. Nazywać białe białym, a czarne czarnym. Wielu innych miało w życiu łatwiej. Nierzadko dlatego, że ich rodzice współpracowali z władzami w poprzednim systemie. Później ci, którym łatwiej przyszło osiągnąć tytuły naukowe, zaczęli wam mącić w głowie. Zaczęli mówić, że czarne jest białe, lub że wszystko jest szare. Twierdzą, że ziemia jest okrągła, mimo że każdy na własne oczy może zobaczyć, że jest płaska. Dość już tego. Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście gorsi tylko dlatego, że nie było wam dane zdobyć wykształcenia. Ufajcie swoim zmysłom danym wam przez Pana, i wzywam was, powiedzcie co widzicie.
Profesor Okrąglewicz ze zdenerwowania zapomniał o przygotowanym uprzednio wystąpieniu końcowym i spontanicznie zareagował na mowę oponenta.
- Niech pan nie opowiada, że  poprzedni system uniemożliwiał zdobycie wykształcenia. Co jak co, ale akurat kształcić się było można. Jeśli ktoś nie zdobył wykształcenia to nie na skutek represji tylko z własnego wyboru, bo zamiast się uczyć wolał chodzić na wagary i popijać piwo w parku. Pan tu udaje proroka ale jest pan fałszywym prorokiem. Miesza pan w głowach ludziom, którzy mają już dostatecznie w głowach namieszane.  Pański pomysł z tym referendum jest poroniony, bo nie może być tak, że gromada nieuków będzie decydować o faktach naukowych, które odkryte zostały przez najwybitniejsze umysły ludzkości.
Późniejsze analizy wskazywały, że ta przemowa profesora miała decydujący wpływ na wynik referendum. Ponad 80% opowiedziało się za płaskością ziemi przy około 55% frekwencji. W poglądy państwa Płaskowskich wierzyło jedynie kilka procent. Kilkanaście procent zagłosowało dla żartu, a drugie tyle na złość politykom. W sumie to nie wystarczyłoby aby przekroczyć wymagany próg frekwencji. Jednak wystąpienie profesora spowodowało, że wielu ludzi z podstawowym wykształceniem poczuło się obrażonymi i głosując na tak postanowiło odegrać się na zarozumiałych elitach.
Wynik referendum wywołał polityczną burzę. Opozycja wystąpiła z wnioskiem o wotum nieufności dla ministrów edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego, motywując to tym, że są oni odpowiedzialni za katastrofalny stan wiedzy w społeczeństwie ujawniony w głosowaniu. Partię rządzącą wynik zaskoczył i w pierwszej chwili spowodował panikę. Gorączkowo szukano sposobu na unieważnienie referendum. Jednym z pomysłów było uznanie, że płaskość ziemi jest sprzeczna z prawem europejskim. Po szczegółowej analizie okazało się jednak, że ani traktaty unijne ani żadna z licznych dyrektyw nie wymagają aby Ziemia była okrągła. Zaczęto wobec tego zastanawiać się nad konsekwencjami głosowania i badać jakie zmiany w prawie należy w związku z tym wprowadzić. Większość konstytucjonalistów stała na stanowisku, że trzeba wprowadzić zmiany w programach nauczania geografii. Prawnicy spierali się jednak co do tego, czy należy całkowicie wykreślić twierdzenia o kulistości Ziemi i jasno stwierdzić w podręcznikach, że jest ona płaska, czy też należy prezentować obie teorie jako równoprawne. W pierwszej kolejności drogą rozporządzenia Ministerstwa Gospodarki wprowadzono zakaz produkcji oraz dystrybucji globusów.
Profesor Okrąglewicz znajdował się na skraju depresji, gdyż bardzo przejmował się artykułami prasowymi obarczającymi go winą za fatalny występ w debacie, a w konsekwencji za kompromitujący wynik referendum. Jeden z jego bliskich znajomych, ważny polityk opozycji, zaprosił go dla pocieszenia do swojego apartamentu na Helu. Obaj panowie stali ze szklaneczkami whisky na tarasie, z którego, ponad wydmami, roztaczał się wspaniały widok na morze.
- Widzisz jak to jest. – stwierdził polityk. – Wy, intelektualiści, zarzucacie nam często, że uprawiamy PR, że wypowiadamy się mało konkretnie, nie bacząc na fakty, tylko kierując się wynikami sondaży. No i proszę. Powiedziałeś szczerą prawdę i skutki są jakie są.
Profesor pociągnął łyk ze szklaneczki i pokręcił zrezygnowany głową.
- Nie obwiniaj się. – ciągnął działacz opozycji – Nie ty za to odpowiadasz. Problem jest generalny i dotyczy demokracji. Jak to zorganizować aby każdy głos liczył się tak samo podczas gdy nie każdy ma odpowiednią wiedzę i nie w pełni rozumie świat jaki go otacza? W tej sytuacji trzeba tak manipulować ludźmi, aby dokonywali racjonalnych wyborów, często dotkliwych dla nich na krótką metę, lecz korzystnych długofalowo. I co więcej, trzeba tak to zorganizować aby wierzyli, że to jest ich własny wybór. To wymaga porozumienia ponad partiami. Wszystkie liczące się siły polityczne powinny umówić się, że nie schodzą poniżej pewnego poziomy debaty i nie nadużywają populizmu, bo inaczej suweren uchwali, że ziemia jest płaska.
Dwaj mężczyźni zamyślili się spoglądając na morze. Nagle zaczęło dziać się coś dziwnego. Fale zmieniły kierunek, a na powierzchni wody pojawił się silny prąd skierowany od lądu. Morze uciekało ku horyzontowi ukazując coraz większe połacie mokrego piasku w miarę jak woda przelewała się w oddali przez krawędź Ziemi.

sobota, 15 września 2018

Sztuczna sztuka


Sztuczna sztuka
                W domu malarza Alaina Couberta panował nienaganny porządek, który nie pasował do potocznych wyobrażeń na temat artystycznej bohemy. Ślady tragedii znajdowały się jedynie w przylegającej do budynku pracowni, ulokowanej w dużej przybudówce z częściowo przeszklonym dachem.  W oczy rzucał się przede wszystkim leżący na środku posadzki spalony obraz.  Pozostały z niego jedynie zwęglone resztki ramy o wymiarach mniej więcej metr na półtorej i niewielkie fragmenty niedopalonego płótna. Resztki farby, jakie na nim pozostały, były kompletnie sczerniałe i wszystko wskazywało na to, że nawet badania laboratoryjne przy użyciu najnowszych technik nie będą w stanie ujawnić treści zniszczonego dzieła. Pod jedną ze ścian stała zdewastowana maszyna na pierwszy rzut oka przypominająca robota stosowanego na zautomatyzowanych liniach produkcyjnych aut lub telewizorów. Posiadała zakończone chwytakami manipulatory w postaci przegubowych ramion, a także jakąś niewielką instalację chemiczną składająca się z licznych zbiorniczków, mieszadeł i łączących je przewodów. Wszystko to było w sposób brutalny potłuczone i pogięte. Można było się domyślać, że dzieła zniszczenia dokonano przy użyciu ciężkiego młotka leżącego obok potłuczonego urządzenia. Maszyna była sterowana numerycznie poprzez podłączony do niej laptop. Nie było jednak szans na odzyskanie oprogramowania, co mogłoby pomóc w ustaleniu przeznaczenia całej instalacji. Ktoś, kto dokonał dzieła zniszczenia nie zadowolił się wykasowaniem ani  sformatowaniem twardego dysku. Widać słyszał o osiągnięciach firm wyspecjalizowanych w odzyskiwaniu danych. Dla pewności wyjął dysk i potraktował go młotkiem tak jak resztę sprzętu.
                Inspektor Gilbert miał złe przeczucia. W swojej karierze prowadził już wiele śledztw, ale zazwyczaj motywy przestępców były banalne: chciwość, zazdrość czasem nienawiść lub po prostu strach.  W tym przypadku intuicja podpowiadała mu, że w grę mogą wchodzić nie prymitywne namiętności, a bardziej wyrafinowane przesłanki trudne do uchwycenia w ramach policyjnych procedur. Wkrótce miało się jednak okazać, że się mylił, gdyż światło na sprawę rzuciły już wyjaśnienia pierwszego świadka.
                Policjant z miejscowego posterunku wprowadził właśnie do sali szczupłą kobietę. W pierwszej chwili  robiła wrażenie osoby młodej gdyż na głowie miała spięte w jeden ogon rude dredy, a w nosie, brwiach i uszach liczne kolczyki. Po dokładniejszym przyjrzeniu się można było jednak dojść do wniosku, że czterdzieste urodziny świętowała już jakiś czas temu.
                - Sophie Fournier, panie inspektorze – policjant przedstawił osobę, którą sprowadził przed oblicze zwierzchnika. – To ona znalazła pana Couberta.
                - Dziękuję. – inspektor odprawił posterunkowego. – Niech pani spocznie, madame. – wskazał kobiecie krzesło.
                - Mademoiselle, jeśli chodzi o ścisłość. – skorygowała – W obecnych czasach to bez znaczenia ale w kontaktach z policją trzeba być precyzyjnym. Nie chcę się narazić na zarzuty o składanie fałszywych zeznań. – dodała z kokieteryjnym uśmiechem.
                - Policji nie interesuje pani stan cywilny. – stwierdził Gilbert. – Chciałbym natomiast wiedzieć co łączyło panią z panem Coubert.
                - Byłam … - przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – jego przyjaciółką. Bardzo bliską przyjaciółką. Poznaliśmy się jeszcze na studiach w Akademii. Przez pewien czas byliśmy nawet parą ale nasz związek się rozpadł. Ani on ani ja nie należymy do, powiedzmy, domatorów. Wspólne życie nam nie wyszło ale na zawsze pozostał mi bliski. Czasem wydawało mi się, że jestem jedyną osobą, której leży na sercu jego dobro. Inni go tylko wykorzystywali.
                Kobieta była opanowana ale inspektor zauważył, że jej oczy są zaczerwienione jakby przed chwilą płakała. Widać sprawa dotknęła ją bardziej niż chciała to okazać. Musiał przyznać przed sobą samym, że jej oryginalna uroda i pełna uroku osobowość robią na nim wrażenie. Mimo woli traktował ją łagodniej niż świadków w innych sprawach.
                - Nie chciałbym zbyt brutalnie wchodzić w pani prywatne relacje ze zmarłym, ale powinienem wiedzieć o wszystkim co może pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy.
                - Oczywiście. – zgodziła się. – Poza tym, jak mi się wydaje, wyjaśnienie jest dość proste.
                - Wobec tego proszę mi je przedstawić. – powiedział nieco zaskoczony Gilbert.
                - Alain wybrał własną, oryginalną drogę artystyczną.- zaczęła opowieść Sophie. – Większość artystów malarzy, w tym ja, niezależnie od tego czy uprawiają malarstwo tradycyjne czy abstrakcyjne, stosuje tradycyjne techniki, to znaczy nakłada farby na płótno przy życiu pędzla. Natomiast Alain od początku zafascynowany był technikami komputerowymi, mimo że w okresie naszych studiów na Akademii były one jeszcze na prymitywnym poziomie. Graficy komputerowi tworzą dzieła całkowicie cyfrowe, to znaczy przy użyciu specjalnego oprogramowania kreują obraz zapisany w formie  pliku komputerowego, który może być wydrukowany przy użyciu metod poligraficznych. Alain znalazł trzecią, pośrednią drogę. Jego obsesją było zbudowanie sterowanej komputerem maszyny, która malowałaby pędzlem na płótnie. To jego ostatnie osiągnięcie w tej dziedzinie. – wskazała na zniszczoną maszynę. – Wczesne wersje były raczej nieudane. Bazgrały jak przedszkolaki. Jednak trzeba przyznać, że po latach wytrwałej pracy doszedł niemal do perfekcji. W pierwszej kolejności udało mu się zbudować doskonałą maszynę do kopiowania dzieł uznanych mistrzów. To urządzenie najpierw, milimetr po milimetrze, dokładnie skanowało obraz. Przede wszystkim badało spektrometrem skład chemiczny farby w danym punkcie. Oprócz tego przy pomocy laserowego dalmierza odtwarzało przestrzenną strukturę powierzchni, czyli mówiąc prosto, ślady po poszczególnych pociągnięciach pędzla. Alain, po wielu latach prób i błędów, opracował algorytm, który na podstawie skanu przygotowywał farbę o odpowiednim składzie i kolorze, a następnie przy pomocy mechanicznego pędzla nanosił ją na płótno ruchami dokładnie takimi jak zrobił to autor oryginału.  Kopie wychodziły identyczne, nie do odróżnienia nawet przez najlepszej klasy znawców malarstwa. Dzięki temu Alain doszedł do pierwszych poważniejszych pieniędzy.
                - Sprzedawał te kopie jako oryginały? – zaniepokoił się inspektor.
                - Nie, w żadnym wypadku. Chociaż mógłby. Ta maszyna była w stanie równie precyzyjnie skopiować podpis mistrza, jak resztę obrazu. Jednak Alain zawsze uczciwie sygnował je własnym nazwiskiem jako kopista.
                - Ludzie to kupowali? – zdziwił się Gilbert. – W jakim celu?
                - Na przykład liczne akademie sztuki korzystały z tych doskonałych kopii do zaznajamiania studentów z technikami uznanych mistrzów. Ale przede wszystkim jest wielu miłośników malarstwa, których nie stać aby płacić miliony za oryginalne arcydzieła.  Świadomość, że to kopia nie odbiera im przyjemności z cieszenia się ich pięknem we własnym domu  skoro poza podpisem nie widać różnicy.
                Inspektor Gilbert skinieniem głowy przyznał, że jest w stanie to zrozumieć. Stał od lat uczciwie na straży prawa, ale miał sceptyczny stosunek do ludzi, których stać na zapłacenie stu milionów za obraz formatu A4.
                - Alain wkrótce poszedł dalej. – podjęła opowieść Sophie. – Stworzył oprogramowanie, które po analizie licznych obrazów danego artysty potrafiło doskonale naśladować jego technikę i styl. Należało tylko zadać temat, kompozycję i dobór kolorów, a maszyna malowała całość jak dawny mistrz. W ten sposób powstało wiele obrazów nigdy nie namalowanych przez słynnych malarzy, namalowanych dokładnie tak, jakby je namalowali, gdyby je namalowali. Na przykład Claude Monet namalował, bodajże 20 razy, katedrę w Rouen w tym samym kształcie lecz w różnej kolorystyce.  Raz była w świetle letniego południa, innym razem w zimowy poranek i tak dalej. Dla maszyny Alaina nie było problemu z namalowaniem kolejnych zadanych przez niego wersji, na przykład widoku katedry w mgliste listopadowe popołudnie. Albo weźmy Van Gogha. Każdy wie jak namalował słoneczniki. A dzięki urządzeniu Alaina mogliśmy się dowiedzieć jak wyglądają namalowane przez mistrza Vincenta maki.
                Kobieta na chwilę zamyśliła się.
                - Uprzedzając pańskie kolejne pytanie, inspektorze, muszę przyznać że w tym wypadku nie mam całkowitej pewności czy któreś z tych dzieł nie zostało sprzedane jako sensacyjnie odkryte, nieznane dotychczas dzieło nieżyjącego artysty. Było ostatnio kilka podobnych przypadków. Weźmy takiego Renoira. On namalował kilka tysięcy obrazów i nie ma ich pełnego spisu. A w ostatnich   latach pojawiło się kilka nowych, podobno odkrytych na jakimś strychu, czy gdzieś. Eksperci potwierdzili ich autentyczność.
                - Przecież, poza oceną stylu i sposobu malowania, są jakieś techniczne metody sprawdzania autentyczności obrazów. – powiedział nieco zszokowany inspektor. – Badanie wieku drewna ramy, czy coś w tym rodzaju…
                - Jak na przedstawiciela prawa jest pan wzruszająco naiwny, inspektorze. – odrzekła malarka. – Jest mnóstwo bezwartościowych bohomazów z XIX wieku, które można kupić za grosze na pchlim targu. Wystarczy zdrapać farbę i namalować nowego Renoira, a wszystkie analizy wyjdą jak trzeba. I co w tym złego? Jeśli ludzkość czerpie radość z piękna kolejnego arcydzieła mistrza, a światowe dziedzictwo kulturalne się poszerza to ja nie widzę powodów aby to potępiać.
                Gilbert powstrzymał się od komentarza.
- W ostatnich latach Alainem zawładnęła nowa obsesja. - Sophie podjęła opowieść. – Postawił sobie za cel stworzenie sztucznej sztuki. To odpowiednik sztucznej inteligencji. Tam chodzi o napisanie oprogramowania myślącego logicznie i kreatywnie tak jak człowiek. Natomiast Alain chciał opracować program  zdolny do samodzielnego tworzenia obrazów. O ile poprzednio musiał sam wymyślić temat i kompozycję dzieła, a maszyna jedynie nanosiła jego pomysł na płótno w określonej technice, to teraz chodziło o to aby komputer samodzielnie wygenerował pomysł na obraz. I tu Alain natrafił na problem. Nawet u ludzi kreatywność trudno zaprogramować. Przebłysk geniuszu artysty przychodzi nie wiadomo skąd. Są tacy, którzy w życiu niczego oryginalnego nie stworzą, a u innych genialne pomysły pojawiają się nie wiadomo skąd. Alain w ostatnich latach odciął się od świata i zapamiętał w pracy.  Jednak długo nie osiągał efektów. Komputer malował same knoty. Dopiero w ostatnim czasie Alain pochwalił się, że osiągnął spory postęp. Był podekscytowany i oczekiwał, że jego praca wreszcie przyniesie efekt. Obraz będący owocem sztucznej sztuki miał powstać lada dzień. Niepokoiłam się o niego bo w ferworze pracy zaniedbywał się. Przyszłam dziś aby dopilnować żeby coś zjadł. Niestety, zastałam co zastałam.
- Rozumiem. – powiedział inspektor. – Myśli pani, że spotkał go kolejny zawód i w rezultacie spalił obraz, zniszczył maszynę, a na koniec się zabił?
- Nie – powiedziała kobieta. – Niepowodzenia spotykały go już wielokrotnie i nigdy tak nie reagował. Myślę, że tym razem się udało. Maszyna namalowała arcydzieło. Nie wiem co to było i nigdy się już nie dowiemy. Być może powstał portret kobiety tak pięknej, że Alain od razu się w niej zakochał i  popadł w rozpacz, że nie będzie mógł z nią spędzić reszty życia. Może namalowany został obraz genialny ale tak przerażający, że po zobaczeniu go żyć się już nie dało. Jednak osobiście myślę, że komputer stworzył arcydzieło tak doskonałe, że Alain doszedł do wniosku, że żaden ludzki twórca temu nie dorówna i wobec tego nie ma po co dłużej żyć.

środa, 15 sierpnia 2018

Kłopotliwy pacjent


Kłopotliwy pacjent.
                Doktor Wilkowicz uzyskał specjalizację z medycyny rodzinnej niedawno, lecz po kilku latach rezydentury miał już spore doświadczenie w postępowaniu z pacjentami. Zdecydowana większość z nich przychodziła z banalnymi przeziębieniami  i oczekiwała głównie zwolnienia lekarskiego. Sporo było też emerytów, którzy, bardziej z nudów niż z realnej potrzeby, przychodzili poskarżyć się na strzykanie w plecach.  Zdarzały się jednak pacjenci nietypowi. Tych doktor Wilkowicz potrafił wyczuć już na pierwszy rzut oka. Do gabinetu wszedł właśnie mężczyzna po pięćdziesiątce, szczupły i pedantycznie ubrany. Na nosie miał druciane okulary, a w ręku małą aktówkę na dokumenty.  Wyglądał na przedstawiciela nauk ścisłych, który przed przyjściem do lekarza wyczytał w Google wszystko na temat swoich dolegliwości oraz metod ich leczenia.  Pomimo złych przeczuć doktor zapytał z zawodową uprzejmością:
                - W czym mogę pomóc?
                - Nie wychodzę na zdjęciach. – odpowiedział pacjent.
                Doktor z trudem ukrył irytację. Fundusz wyznacza góra dziesięć minut na pacjenta, a ten przychodzi i marnuje mu cenny czas.
                - Co ja mam na to poradzić? – zapytał Wilkowicz głosem na tyle opanowanym, na ile się dało. – Niech pan znajdzie lepszego fotografa albo pójdzie do chirurga plastycznego.
                - Pan mnie nie zrozumiał, panie doktorze. – odrzekł sucho mężczyzna. – Ja nie powiedziałem, że źle wychodzę na zdjęciach, tylko że w ogóle nie wychodzę.
                - Jak to? – doktor był nieco skołowany.
                Pacjent sięgnął do aktówki i wyjął odbitkę pocztówkowego formatu.
                - Po prostu nie wychodzę. Niech pan spojrzy tutaj. – podał zdjęcie Wilkowiczowi. – Stałem o tu, obok Stefana, a na fotografii mnie nie ma. Albo tutaj – wyciągnął kolejne zdjęcie przedstawiające jakiś zabytek. – Żona podczas wycieczki sfotografowała mnie na tle tego zamku, a na odbitce widać tylko zamek.
                - Może się panu pomyliło? – doktor próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie. – Może żona chwilę przed tym zrobiła zdjęcie bez pana?
                - Niech pan nie żartuje, panie doktorze. Dla mnie to jest poważny problem. Niedługo kończy mi się ważność dowodu osobistego i paszportu, a wkrótce później prawa jazdy. Żeby wyrobić nowe dokumenty potrzeba aktualnego zdjęcia, a ja na żadnym nie wychodzę. Za chwilę zostanę urzędowo uznany za nieistniejącego, nie będę mógł wyjechać za granicę, wziąć kredytu ani prowadzić auta.  Sam początkowo myślałem, że mi się wydawało. Mogło się zdarzyć, że coś pomyliłem, i sądziłem, że powinienem być na zdjęciu, na którym mnie nie ma. Jednak mnie nie ma na żadnym. Mam co do tego sto procent pewności. Zresztą niech pan sam zobaczy.
                Pacjent wyjął komórkę i strzelił sobie selfie.
                - Proszę spojrzeć – podał telefon Wilkowiczowi. – Widzi pan? Nie ma mnie.
                - Chyba pan skierował telefon w złą stronę. – doktor wyraził powątpiewanie.
                - No co pan! Przecież widziałem siebie na ekranie.
                Wilkowicz miał ochotę sięgnąć po swoją komórkę i zrobić zdjęcie pacjentowi ale zrezygnował z tego zamiaru. Wszystko wskazywało, że jest to przypadek psychiatryczny. Były różne szkoły jak postępować z takimi ludźmi, ale przeważał pogląd, że przekonywanie ich na siłę, na gruncie powszechnej logiki, że nie mają racji mijało się z celem.  W takim przypadku oni z reguły się zacinali i jeszcze bardziej kurczowo trzymali swojej obsesji. Z drugiej strony przyznanie im racji też nie było dobrym rozwiązaniem.  Należało cierpliwie zyskiwać ich zaufanie i stopniowo skłonić do dobrowolnego podjęcia leczenia.
                - W jaki sposób mógłbym panu pomóc? – zapytał doktor. – Bo muszę, niestety, przyznać że dla współczesnej medycyny jest to sytuacja nieznana.
                - Oczywiście – zgodził się pacjent. – Wie pan, ja jestem inżynierem i potrafię myśleć metodycznie. Mnie też to dziwi ale staram się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie. Przyszedłem do pana głównie po to aby wykluczyć pewne możliwości. Na przykład, chciałem pana zapytać czy w medycynie znane jest schorzenie skóry polegające na tym, że ona w pełni pochłania promieniowanie widzialne i zupełnie go nie odbija?
                - Ma pan na myśli człowieka w technologii stealth, niewykrywalnego dla aparatów fotograficznych?
                Wilkowicz nie potrafił ukryć ironii zawartej w tym pytaniu, ale pacjent najwyraźniej jej nie wyczuł.
                - Dokładnie. – potwierdził.
                - Nie. – stwierdził doktor z całą powagą. – Taki zespół chorobowy nie jest medycynie znany.
                - Tak myślałem. – przyznał mężczyzna. – To by zresztą nie tłumaczyło braku mojej obecności na zdjęciach, bo gdybym całkowicie pochłaniał padające na mnie światło to na odbitce powinna być czarna plama, a nie widoczne za mną tło. Musiałem spytać dla porządku.  Wobec tego zapytam o inną możliwość. Czy znana jest choroba tkanek objawiająca się takim ich rozrzedzeniem, że całkowicie przepuszczają światło?  Coś na kształt osteoporozy, która polega na niskiej masie kostnej. Rozumie pan, chodzi mi o brak wszelkich innych substancji, na skutek czego człowiek staje się przeźroczysty?
                Doktor jęknął w duchu ale odpowiedział zachowując powagę:
                - Nie, o takim schorzeniu również nie słyszałem.
                - No tak. – skomentował pacjent. – Tego się spodziewałem. Bo gdyby nawet taka choroba istniała to przecież do tych zdjęć pozowałem w ubraniu i przynajmniej ono powinno wyjść, nawet gdybym ja był przeźroczysty. Poza tym, w takim przypadku nie tylko nie wychodziłbym na zdjęciach ale w ogóle byłbym niewidoczny. A przecież pan mnie widzi, prawda?
                - Widzę. – doktor nie mógł zarzucić temu rozumowaniu braku logiki.
                - No cóż. Dziękuję, panie doktorze. Przepraszam, że zabrałem panu czas. W gruncie rzeczy spodziewałem się usłyszeć to co usłyszałem ale musiałem mieć pewność, że to nie żadna choroba. Wygląda na to, że padłem ofiarą hackerów.
                - Jak to? – doktor nie potrafił ukryć zdziwienia.
                - Skoro ze mną wszystko jest w porządku, to stąd wniosek, że problem tkwi w cyfrowych  aparatach fotograficznych. Acha, bo zapomniałem dodać, że na tradycyjnych zdjęciach analogowych nie miałem tego problemu. Pan się orientuje jak  działa aparat cyfrowy? Światło przez obiektyw pada na matrycę, która digitalizuje obraz i zapisuje każdy piksel w formie cyfrowej. Zdjęcia, jakie później oglądamy to pliki zawierające zera i jedynki, najczęściej w formacie jpg lub podobnym. W dalszej kolejności, kiedy chcemy obejrzeć zdjęcia, korzystamy z oprogramowania, które zapis cyfrowy z powrotem przekształca na obraz pokazywany na ekranie. To są tak zwane przeglądarki fotografii. Wygląda na to, że jakiś hacker wprowadził gdzieś wirusa. Obecnie istnieją programy identyfikujące twarze. Najwidoczniej ktoś zainfekował oprogramowanie w taki sposób, że po rozpoznaniu mojej twarzy wirus mnie usuwa. Taki złośliwy photoshop. Zastanawiam się tylko na jakim to się odbywa etapie, bo są dwie możliwości. Pierwsza jest tak, że ma to miejsce w samym aparacie w momencie robienia zdjęcia. Czyli wirus musiałby zostać wprowadzony do oprogramowania każdej kamery. To mi się wydaje mało prawdopodobne, bo hackerzy musieliby uzyskać dostęp do każdego producenta aparatów fotograficznych. Poza tym, aparaty cyfrowe, poza tymi zainstalowanymi w telefonach nie łączą się z internetem, co utrudnia włamanie do nich. A zatem wygląda na to, że wirusa wprowadzono do przeglądarek fotografii. To by oznaczało, że ja jestem na zdjęciach w formie plików jpg, tylko przeglądarka mnie nie pokazuje na ekranie. W  tym celu wystarczyłoby się włamać do kilku głównych systemów operacyjnych jak Windows, Android i tym podobne. Tak, to musi być przyczyna. Zastanawiam się tylko dlaczego ja? Czym podpadłem tym hackerom? Przecież nie mam wrogów w tym środowisku.
                -No tak. – pomyślał doktor. – Mamy spisek hackerów. Pewnie ruskich.
                Coraz bardziej wyglądało to na przypadek zaburzeń urojeniowych o charakterze  prześladowczym. Wilkowicz zastanawiał się co z tym zrobić. Należało podjąć leczenie, ale ten pacjent raczej nie podda mu się dobrowolnie, bo uważa się za w pełni zdrowego. Z drugiej strony, nie kwalifikował się do leczenia przymusowego. Nie był w żadnym stopniu agresywny. Zachowywał się spokojnie, rozumował z pozoru logicznie i nie stwarzał żadnego zagrożenia dla siebie i otoczenia. Należało zdobyć jego zaufanie i z czasem przekonać go do wizyty u psychiatry.
                - Od kiedy właściwie ma pan te problemy? – zapytał Wilkowicz aby zyskać na czasie i nie wypuścić pacjenta z gabinetu w przekonaniu, że jest całkiem zdrowy.
                - Mniej więcej od miesiąca. Czyli od wypadku.
                - Jakiego wypadku?
                - Przed miesiącem potknąłem się i mocno uderzyłem głową w ścianę.
                To diametralnie zmieniało postać rzeczy. Doktor Wilkowicz wypowiedział w myślach kilka nieprzyjemnych słów pod swoim adresem.  O mało nie popełnił błędu w sztuce. Dał się wpuścić w rozmowy o spisku hackerów zamiast przeprowadzić porządny wywiad, który zawsze powinien być podstawą diagnozowania. Czym prędzej przystąpił do nadrabiania zaległości.
                - Stracił pan przytomność?
                - Chyba nie. A jeśli już to na bardzo krótko. Kiedy walnąłem głową w ten mur, to na chwilę pociemniało mi w oczach i wszystko na około jakoś tak przycichło. Ale to trwało krótko.
                - Niedobrze – pomyślał doktor. -Facet miał niemal na pewno silny wstrząs mózgu. Było wysoce prawdopodobne, że nabawił się jakiegoś krwiaka w czaszce i stąd te urojenia.
                - Miał pan mdłości? Źle się pan czuł?
                - Pewnie, że się źle czułem. Łeb mnie bolał jak cholera. Miałem guza jak śliwka. Co ja gadam. Jaka śliwka? Guz był jak pół gruszki. Ale już mi przeszło.
                - Był pan u lekarza?
                - Nie. Przecież nie będę zawracał głowy z powodu byle guza.
                - Źle pan postąpił. Niech pan zrozumie, że tego nie można lekceważyć. Istnieje niebezpieczeństwo, że od tego uderzenia pękło panu jakieś naczynie krwionośne w głowie i powstał krwiak. Coś takiego może się z czasem samo wchłonąć, ale jest też niebezpieczeństwo, że powstanie ucisk i część mózgu zostanie uszkodzona.
                - Mówi pan, że to było niebezpieczne? Mogłem zginąć w trakcie tego wypadku? To mi nasuwa pewną możliwość dla wytłumaczenia moich problemów. Załóżmy, że deterministyczny model świata jest prawdziwy. Wie pan na czym ten model polega? Mówiąc w uproszczeniu zakłada, że świat jest rodzajem mechanizmu o ściśle określonych zasadach działania. Jeśli znamy stan aktualny to jesteśmy w stanie precyzyjnie przewidzieć co nastąpi w przyszłości. Powiedzmy, że z okoliczności wypadku wynikało, że miałem zginąć. Ale coś poszło nie tak, przeżyłem i w modelu powstało rozdwojenie. Z jednej strony powinno mnie nie być, więc nie wychodzę na zdjęciach, ale z drugiej strony jednak żyję.
                Doktor westchnął w duchu.
- Niestety, nie znam się na deterministycznych modelach świata ale znam się na medycynie. Zrobimy tak: dam panu pilne skierowanie na tomografię komputerową głowy. To takie trójwymiarowe prześwietlenie.
                - Wiem co to jest tomografia. Mówiłem, że jestem inżynierem.
                - Tym lepiej. Więc pójdzie pan do pracowni tomograficznej, a później wróci tu do poczekalni i zaczeka na wynik. Jak tylko go dostanę to pana poproszę i zdecydujemy co dalej. Da pan radę dojść do pracowni czy może mam poprosić pielęgniarkę aby pana zaprowadziła?
                - No co pan? Chodzę bez niczyjej pomocy i czuję się dobrze.
                Doktor Wilkowicz uznał, że pacjent nie wymaga asysty. Od wypadku minęło już sporo czasu, dotarł tu o własnych siłach i nie wykazywał niepokojących objawów. A aparat TK znajdował się na tym samym piętrze, dosłownie za rogiem. Wypisał skierowanie i podał pacjentowi.
                - No to widzimy się za kilkadziesiąt minut. Proszę spokojnie zaczekać aż pana poproszę.
                Po wyjściu pacjenta doktor zrobił odpowiednie adnotacje  w jego dokumentacji medycznej.  Plan dalszego leczenia się układał. Tomografia powinna wykluczyć bezpośrednie niebezpieczeństwo związane z mechanicznym urazem. Następnie, w niedługim czasie zaprosi pacjenta na kontrolę i stopniowo przekona go do konsultacji z psychiatrą, tłumacząc że wstrząs mógł zakłócić funkcje mózgowe.
                Mniej więcej po pół godzinie, w trakcie rozmowy z  kolejnym pacjentem na biurku doktora Wilkowicza odezwał się telefon. Dzwonił jego kolega z pracowni tomograficznej.
                - Słuchaj, dzwonię w sprawie tego pacjenta, którego mi przed chwilą przysłałeś na TK i do opisu na cito. Będziesz go musiał przysłać jeszcze raz. Chyba nam sprzęt nawalił bo skan nie wyszedł. Nic na nim nie widać. Obraz jest zupełnie czarny.