niedziela, 14 lipca 2019

Okazyjny zakup


Okazyjny zakup
                                                                                                                                                                                                            Vjera Lovanovic nie kierowała się sentymentami w życiu ani, tym bardziej, w biznesie.  Zaczynała praktycznie od zera, a do obecnej pozycji doszła dzięki temu, że w interesach umiała być bezwzględna kiedy sytuacja tego wymagała. Dzięki temu uznała, że stać ją obecnie na odrobinę luksusu w postaci willi  nad morzem. Luksus luksusem, a swoją drogą w sferach, w których się obecnie obracała posiadanie rezydencji na dalmatyńskim wybrzeżu było niemal obowiązkowe, gdyż stanowiło dowód na sukces w biznesie. Większość ludzi zaczęłaby od przeglądania ofert biur nieruchomości aby znaleźć dom, który im się spodoba. Vjera zaczęła od poszukiwania domu w okazyjnej cenie.  Zasadniczo chciała kupić willę dla przyjemności ale zbyt długo tkwiła już w interesach aby nie zakładać, że kiedyś posiadłość jej się znudzi, a wtedy dobrze byłoby sprzedać ja z zyskiem. Oczywiście, nie należała do naiwnych, którzy dają się nabrać na zakup nieruchomości pozornie atrakcyjnej ale obarczonej jakąś wadą prawną.  Przeglądnęła oferty biur nieruchomości oraz strony internetowe zawierające ogłoszenia o sprzedaży domów i sporządziła listę posiadłości jakie według jej rozeznania były wystawione na sprzedaż w cenie dostrzegalnie niższej od średniej w danej okolicy. Weryfikację listy zleciła prawnikowi. Jak można było oczekiwać, w kilku przypadkach kwestie własności były nie do końca klarowne bo toczyły się sprawy spadkowe lub rozwodowe, niektóre domy nie miały czystej hipoteki, znalazł się nawet jeden przykład zagrożenia  przymusową rozbiórką bo willę zbudowano nielegalnie.  Dopiero gdy lista zawierała wyłącznie pozycje o klarownej sytuacji prawnej Vjera siadła w swojego Range Rovera, wpisała adresy w nawigację  i pojechała w objazd na oględziny. Jak zwykle większość domów wyglądała znacznie gorzej niż na zdjęciach. Interpretacja niektórych opisów też okazała się specyficzna. Na przykład wyszło na jaw , że „willa niebanalnie zlokalizowana” stoi  pomiędzy stacją benzynową a targowiskiem. Trafiła się tylko jedna perełka w postaci rezydencji, która sprawiała wrażenie lepsze niż można się było spodziewać na podstawie ogłoszenia.  Był to dom stojący na kilkunastometrowej, wapiennej skale, z której roztaczał się widok na położony u podnóża port oraz stare miasteczko. Dojazd wiódł drogą biegnącą pośród drzew figowych i oleandrów, które w miły sposób izolowały posiadłość od sąsiednich zabudowań.  Vjera zaparkowała samochód i przez dłuższy czas spacerowała wokół domu szukając jakichś niedogodności. Żadnego haczyka jednak nie znalazła. Doszła do wniosku, że to jest okazja, o jaką jej chodzi. Wybrała na smartfonie numer zamieszczony w ogłoszeniu. Po kilku sygnałach telefon odebrał mężczyzna o miłym głosie.
                - Dzwonię w sprawie ogłoszenia o sprzedaży domu. – powiedziała. – Czy to jeszcze aktualnie?
                -Tak, jeszcze aktualne, chociaż muszę powiedzieć, że zainteresowanie jest duże.
                To jej akurat nie zdziwiło. Każdy sprzedający tak twierdzi, ale w tym przypadku mogło to polegać na prawdzie.
                - Czy wobec tego możemy się spotkać?
                - Kiedy i gdzie? – mężczyzna był konkretny.
                - Jestem akurat pod tym domem. Wybrałam się aby obejrzeć  go od zewnątrz. Czy jest pan w pobliżu aby w niedługim czasie podjechać?
                - Będę za piętnaście minut. – facet wciąż był rzeczowy. – Przyjadę niebieskim Golfem.
                - W takim razie czekam pod bramą. – zakończyła rozmowę Vjera.
                - Golf? – pomyślała. – Raczej słabo jak na właściciela takiej willi. Ale to może znaczyć, że gość potrzebuje pieniędzy i wyprzedaje odziedziczony majątek.
                Niebieski Volkswagen pojawił się o zapowiedzianej porze. Wysiadł z niego mężczyzna około pięćdziesiątki, szpakowany i, jak oceniła Vjera, dość przystojny. W każdym razie miał ujmujący uśmiech. Zademonstrował go przedstawiając się:
                - Davor Bjelica – wyciągnął rękę i ścisnął jej dłoń, stanowczo, po męsku ale z wyczuciem, tak aby nie zmiażdżyć jej delikatnych palców.
                - Vjera Lovanovic. Miło pana poznać.
                - Zapraszam do środka.
                Wyjął z kieszeni klucze i otworzył furtkę.  Dom zbudowany był z miejscowego kamienia i nakryty spłowiałą, ceglastą dachówką. Obok okien  wisiały żaluzje ze spatynowanego drewna. Davor wprowadził Vjerę do holu, a następnie do salonu, z którego okien roztaczał się wspaniały widok na położony poniżej wzgórza port.  Zaproponował kawę i przygotował ją w ekspresie znajdującym się  w aneksie kuchennym przylegającym do salonu.  Pili na stojąco, trzymając filiżanki w ręku i podziwiając panoramę miasteczka.
                - Ten port istniał już w czasach rzymskich. – powiedział Davor. – A tę cytadelę na wzgórzu zawdzięczamy republice weneckiej.  Tamta bazylika została zbudowana pod panowaniem Bizancjum. – wskazywał kolejne budowle. – Można powiedzieć, że w tym małym miasteczku każde imperium zostawiło swój ślad.
                Przez chwilę opowiadał ze swadą o kolejnych zabytkach wskazując je przez szybę. Vjera przyznała w duchu, że słucha się go z przyjemnością. Była jednak doświadczoną negocjatorką i wiedziała, że nie należy ulegać urokowi partnera  przed ważnymi rozmowami biznesowymi.
                - Czy możemy obejrzeć dom? – przerwała mu w pewnym momencie.
                - Oczywiście – zgodził się Davor. – Przepraszam, znowu się zagadałem. To miejsce na ziemi mnie fascynuje. Opowiadając o nim zapominam o wszystkim innym.
                Poprowadził ją na piętro. Na górze znajdowały się cztery sypialnie  i dwie łazienki urządzone może nie według najnowszej mody ale gustownie i z zastosowaniem porządnych, ponadczasowych materiałów. Vjera wiedziała już, że ten dom jest tym,  którego szuka. Nie dawało jej jeszcze spokoju pytanie dlaczego właściciel sprzedaje go poniżej wartości. Nie zamierzała pytać  go wprost żeby nie uświadomić mu tego na wypadek gdyby po prostu nie do końca orientował się w cenach.
                - Nie żal panu sprzedawać tak pięknego domu? – zapytała dążąc do sedna okrężną drogą.
                - Żal, oczywiście. – odpowiedział. – Ale po prostu nie mam wyboru. Wiem, że podobne posesje oferowane są w tej okolicy za wyższą cenę, ale w takim wypadku zazwyczaj długo czekają na nabywcę. Zbyt długo jak dla mnie. Ja, niestety, potrzebuję pieniędzy pilnie.
                Powiedział to w sposób dający do zrozumienia, że nie zamierza zdradzać osobistych powodów jakie zmuszają go takiego kroku. W oczach Vjery dodało mu to wiarygodności. Pomyślała, że każdy oszust miałby gotową, ckliwą opowieść o umierającej na rzadką chorobę córce, którą uratować może jedynie pilna i kosztowna operacja w Ameryce.  Uznała, że to prawdziwa okazja i zdecydowała zamknąć transakcję zanim ubiegnie ją ktoś inny.
                - Myślę,  że się porozumiemy. – rzekła. – Ten dom spełnia moje oczekiwania. Jak rozumiem, o cenie możemy jeszcze podyskutować?
                - Przyznałem, że zależy mi na pilnej sprzedaży ale mam nadzieję, że nie zamierza pani tego wykorzystywać. Oboje wiemy, że cena już jest atrakcyjna. Aż tak mi się nie spieszy. Tym niemniej, chociaż nie jestem pośrednikiem w handlu nieruchomościami wiem, że w tego typu negocjacjach należy trochę ustąpić.  Mogę się zgodzić na pewien upust w stosunku do ceny podanej w ogłoszeniu. Niech będzie dwa procent.
                - Dziesięć?
                - Bez żartów. Mogę się zgodzić na cztery. Ale to jest moje ostatnie słowo.
                Ostatecznie zgodzili się na pięć procent. Uścisnęli sobie dłonie.
                - Jeśli jest pani zdecydowana, Vjero – powiedział Davor – to proponuję podpisać umowę przedwstępną. Następnie uzgodnimy termin u notariusza. Mam tu wzór umowy, który ściągnąłem z internetu.
                Vjera była doświadczona w interesach więc pomimo podekscytowania wynikającego z okazyjnego zakupu pięknej willi poprosiła o chwilę czasu na przejrzenie umowy. Zeszli do salonu. Davor przygotował kolejną kawę, a Vjera zasiadła z nią na sofie i starannie przeczytała dokument. Rzeczywiście, był to standardowy format umowy przedwstępnej. Identyfikował nieruchomość, określał strony umowy i stwierdzał, że wyrażają one intencję dokonania transakcji kupna-sprzedaży za określoną cenę.  Kupująca zobowiązuje się do zapłaty zadatku w wysokości 10% wartości domu, który to zadatek przepada na rzecz sprzedającego w wypadku gdyby wycofała się ona z transakcji. Natomiast gdyby sprzedający nie wywiązał się z obietnicy sprzedaży zobowiązany jest do zwrotu zadatku w podwójnej wysokości. Ostatnia klauzula stwierdzała, że umowa ulega rozwiązaniu jeśli zadatek nie zostanie wniesiony w ciągu trzech dni od jej podpisania.
                - Ten ostatni paragraf sam dopisałem. – przyznał Davor. – Jak mówiłem, zależy mi na szybkiej sprzedaży i chciałbym uniknąć sytuacji, że ktoś po podpisaniu umowy przedwstępnej  będzie zwlekał z jej realizacją i w ten sposób mnie zablokuje.
                - To nie wchodzi w grę w moim przypadku. – powiedziała Vjera. – Otrzyma pan przelew pięć minut po podpisaniu umowy. Mój bank dostarczył mi odpowiednią aplikację na smartfona. To jak, podpisujemy?
                Złożyli podpisy na dwu egzemplarzach. Zaraz po tym Vjera, zgodnie z zapowiedzią sięgnęła po telefon i zleciła przelew. Powtórnie uścisnęli dłonie dla potwierdzenia transakcji.
                - Nie obejrzeliśmy jeszcze ogrodu. – stwierdził Davor.
                - Widziałam co nieco przez płot. – odrzekła Vjera. – Ale chętnie obejrzę dokładniej moją, czy raczej niemal moją posiadłość.
                Przez taras wyszli do ogrodu. Z domem sąsiadował równy trawnik,  szmaragdowo-  zielony  pomimo panujących od kilkunastu dni upałów. Przy ogrodzeniu rosły oleandry, a poniżej nich kępy lawendy i krzewy rozmarynu. Od strony górującego nad morzem urwiska ogród zamknięty był solidnym parkanem zabezpieczającym nieostrożnych spacerowiczów przed upadkiem ze skarpy.
                - W ogłoszeniu była mowa o prywatnej plaży przynależnej do domu. – przypomniała Vjera.
                - Zgadza się. – potwierdził Davor. – Plaża leży tam, poniżej klifu. Jest żwirowa i dobrze położona, bo do południa pada na nią słońce, które następnie zachodzi za skały, więc w drugiej części dnia upał nie dokucza. Schodzi się przez tę furtkę – wskazał na przejście w parkanie. – Niestety, dzisiaj na plażę nie zejdziemy. Schodzi się schodami wykutymi w skale z poręczą od strony wody. Ta poręcz w jednym miejscu się obruszała. Nie chciałem mieć na sumieniu nowego właściciela domu więc w zeszłym tygodniu zleciłem miejscowemu fachowcowi naprawę.  Już zamocował poręcz jak należy ale jeszcze nie oddał mi kluczy do furtki. Pewnie jest pani ciekawa aby tę plażę zobaczyć. Wiem co zrobimy. Mój znajomy, Vladko,  posiada łódź i zarabia przewożeniem turystów po morzu. Ponieważ sezon jeszcze się nie zaczął na razie nie ma wiele do roboty i , jak go znam, siedzi w kafejce przy porcie i popija rakiję.
                Sięgnął po telefon i wybrał numer.
                - Vladko? Tu Davor.  Jesteś wolny? Chciałbym żebyś podwiózł łodzią pewną damę do mojej plaży. A raczej do jej plaży, bo właśnie podpisaliśmy umowę przedwstępną na sprzedaż domu.
                Przez chwilę słuchał w milczeniu. Na koniec rzekł:
                - OK. Ona zaraz będzie w porcie. Przyjedzie Range Roverem.
                Vjera była nieco zaszokowana faktem, że Davor organizuje jej przejażdżkę nie pytając jej o zdanie, ale nie protestowała. Uznała, że to  miłe z jego strony, a poza tym miała ochotę obejrzeć swoją prywatną plażę.
                - Proszę zjechać autem do portu. Vladko czeka tam na panią. Ma około pięćdziesiątki i szpakowatą brodę. Zresztą pozna panią po samochodzie.  Nikt z mieszkańców nie jeździ tu Range Roverem, a na turystów jeszcze nie pora.
                - Dziękuję. Miło z pana strony, że pan to zorganizował.
                - Nie ma za co.
                Przerwał na chwilę, a następnie dodał:
                - Miło robić z panią interesy. Będziemy w kontakcie. Umówię termin u notariusza i skontaktuję się. A na razie do zobaczenia.
                - Do zobaczenia.             
                Vjera wsiadła w samochód i zjechała do portu. Na skraju nabrzeża czekał człowiek odpowiadający rysopisowi właściciela łodzi.
                - Jestem Vladko. – przedstawił się. – To w pani sprawie dzwonił Davor?
                - Tak, to ja.
                - W takim razie zapraszam na pokład.
                Poprowadził ją wzdłuż mola do miejsca gdzie cumowała niewielka motorówka. Miała krytą sterówką z dużymi oknami, a na odkrytej rufie kilka ławeczek. Vladko pomógł Vjerze zejść na chybotliwy pokład. Odcumował i odepchnął łódź od brzegu. Następnie zajął miejsce za sterem i uruchomił silnik. Diesel kilka razy parsknął, a następnie równomiernie zabulgotał. Woda za rufą spieniła się i motorówka skierowała się ku wyjściu z portu. Vjera stanęła obok sternika trzymając się jedną ręką uchwytu aby zachować równowagę na kołyszącej się łodzi.
                - Nie zapytałam ile będzie kosztować ta przejażdżka? – Vjera z doświadczenia wiedziała, że lepiej ustalić cenę za usługę zanim zostanie ona wyświadczona, aby później nie znaleźć się w niezręcznej sytuacji. Wiedziała, że ją stać niezależnie od tego co powie Vladko, ale nie lubiła przepłacać.
                - Płyniemy na prośbę Davora ale jakby pani dała sto kuna na paliwo, to się nie obrażę. Przed sezonem z kasą u mnie krucho.
                Vjera uznała cenę za rozsądną i nie zamierzała się targować. Suma nie miała znaczenia wobec ceny domu, jaki nabywa.
                - Czyli kupuje pani willę od Davora? – zapytał Vladko dla zagajenia rozmowy. – To świetny wybór. W okolicy nie ma ładniej położonej posiadłości.
                Dom znajdował się wprost przed dziobem łodzi. U jego podnóża fale tworzyły przybój rozbijając się o klif.
                - Za tą skałą – wskazał sternik – jest mała zatoczka z plażą.
                - Da się tam wpłynąć? – zapytała nieco zaniepokojona widokiem spienionych fal.
                - Zależy od pogody. Podczas sztormu byłby kłopot ale zazwyczaj nie ma problemu. Od tej strony, szczególnie przy zachodnim wietrze, wygląda to niebezpiecznie. – zrozumiał powód jej pytania. – Ale kiedy opłyniemy skałę będzie to wyglądało inaczej, zobaczy pani.
                Istotnie, kiedy okrążyli przylądek znaleźli się na znacznie spokojniejszych wodach. Fale niemal zamarły.
                - Czy przy plaży jest przystań? – zadała kolejne pytanie Vjera.
                - Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. – odpowiedział Vladko. – Jest tam tylko pachołek do cumowania. Można jednak podpłynąć pod sam brzeg, o ile ktoś zna te wody. Jest dostatecznie głęboko i nie ma żadnych podwodnych przeszkód.
                Sternik zmniejszył obroty. Łódka cicho zbliżała się do brzegu. Przed dziobem było teraz widać wejście do zatoczki, nad którym widniała willa. Nagle od tamtej strony rozległo się szczekanie psa, które przeszło w zawodzenie przypominające wycie wilka. Vladko drgnął i zbladł. Gwałtownie zakręcił kołem sterowym. Motorówka zatoczyła ciasny luk i zaczęła oddalać się od zatoczki.
                - Co się stało? – zapytała Vjera. – Nie dobijamy?
                - Nie. To zbyt niebezpieczne.
                - Przed chwilą mówił pan co innego. Przecież pogoda się nie zmieniła. Wiatr i fale są wciąż takie same.
                - To moja łódź, ja jestem na niej kapitanem i ja wiem najlepiej co jest bezpieczne, a co nie.
                - Wystraszył się pan psa, czy jak? Byłam w tym domu przed chwilą i wiem, że żadnego psa tam nie ma.
                - No właśnie. – mruknął Vladko.
                - Umawialiśmy się, że dowiezie mnie pan do plaży. – nie ustępowała Vjera. – W przeciwnym razie nie zapłacę tych stu kuna.
                - Niech je sobie pani zachowa.
                Vladko stał się nagle milczący. Bez słowa doprowadził łódź do portu, pomógł kobiecie wysiąść na brzeg, a następnie oddalił się kręcąc głową i mamrotając coś pod nosem. Nieco oszołomiona Vjera skierowała się do parkingu, na którym zostawiła auto. Po drodze mijała niewielką kafejkę stojącą naprzeciw nabrzeża, niemal pustą o tej porze dnia i roku. Wśród rozwiniętych parasoli stał mężczyzna w ciemnych spodniach i białej koszuli. Widząc nadchodzącą kobietę wykonał gest zapraszający do wnętrza. Vjera doszło do wniosku, że przed drogą powrotną nie zaszkodzi coś zjeść. Zatrzymała się u wejścia do lokalu.
                - Można u pana coś przekąsić?
                - Cokolwiek pani sobie zażyczy. Mamy najlepsze ryby w całej Dalmacji. Może pani coś wybrać z karty. Ale tak miły gość może zamówić coś specjalnego. Jestem właścicielem tej restauracji i polecę kucharzowi aby spełnił każde pani życzenie.
                Vjera zasadniczo nie lubiła nadmiernie namolnych sprzedawców i  oferentów usług ale ten człowiek sprawiał miłe wrażenie. Była głodna, a nic nie wskazywało na to, że można lepiej zjeść w innym lokalu w tym miasteczku.
                Właściciel wskazał jej stolik, a następnie pomógł wybrać danie z karty. Na chwilę zniknął aby przekazać zamówienie do kuchni, ale wkrótce pojawił się z kieliszkiem na tacy.
                - Poczęstunek na koszt firmy w oczekiwaniu na danie główne. – powiedział stawiając kieliszek na stole. – Miejscowe białe wino. Dobre na apetyt.
                Gości w lokalu było niewielu i właściciel wyraźnie się nudził. Zapytał czy może się  na chwilę przysiąść. Vjera nie miała nic przeciwko temu aby z kimś porozmawiać czekając na posiłek.
                - Widzę, że była pani na przejażdżce po morzu z Vladkiem. – zagaił. – Mam jednak wrażenie, że coś poszło nie tak. Vladko odszedł z dziwną miną.
                - Sama nie rozumiem co się stało. Miał mnie zawieźć do plaży należącej do willi, którą kupuję.  Byliśmy już blisko kiedy nagle zawrócił. To brzmi śmiesznie, ale mam wrażenie, że przestraszył się szczekania psa, które usłyszeliśmy od strony domu.
                Wyraz twarzy restauratora uległ zmianie co nie uszło uwagi Vjery.
                - O co chodzi z tym psem? – zapytała gwałtownie. – Sama jestem zdziwiona, bo byłam chwilę przedtem w willi i wiem, że psa tam nie było.  Tymczasem szczekanie dobiegało wyraźnie od tej strony.  Pan coś wie na ten temat. Widzę po pańskiej minie. Proszę mi wyjaśnić o co chodzi.
                - Takie tam ludzkie gadanie. – wymamrotał – To mała miejscowość, poza sezonem ludzie się nudzą, to opowiadają głupoty.
                - Co takiego opowiadają?
                - To taka miejscowa, miejska legenda. Pani kupuje willę od Davora, prawda? Ten dom został zbudowany przed wojną przez bogatą rodzinę. Zamieszkało tam  małżeństwo  z dzieckiem i psem.  Pewnego dnia u doszło do tragedii. Dziecko spadło z klifu i zabiło się. Ojciec podejrzewał, że uciekało przed psem, który się na nie rzucił, więc zastrzelił psa. Nikt nie wie jak było naprawdę. Po tej tragedii małżeństwo sprzedało dom rodzinie Davora i wyprowadziło się. Nikt tam od tej pory nie mieszkał na stale. Davor wynajmuje dom turystom na sezon. A ludzie, jak to ludzie. Zaczęli gadać, że od czasu do czasu z tego domu słychać szczekanie psa. Niech się pani nie przejmuje, to takie plotki.
                - Sama słyszałam…-z namysłem powiedziała Vjera.
                - Nikomu to gadanie nie przeszkadzało. Taka legenda nawet przyciąga turystów. Wiadomo, że zamki posiadające ducha cieszą się większym zainteresowaniem. Więc wszystko było w porządku aż do zeszłego roku.
                - Co się stało w zeszłym roku? – zapytała z napięciem kobieta.
                - Nikt tu tego pani nie powie. – odrzekł właściciel lokalu. – Rozumie pani, miasteczko żyje z turystów. Nikomu nie zależy aby takie historie zyskiwały rozgłos, bo ludzie zaczęliby omijać to miejsce.
                - Jakie historie? – zapytała Vjera z napięciem.
                Mężczyzna pokręcił głową. W tym momencie podano zamówione danie. Vjera jadła rybę nie czując smaku. Myślami była przy domu, na zakup którego wpłaciła zadatek. Na koniec, regulując rachunek, zwróciła się do restauratora:
                - Musi mi pan wyjaśnić o co chodzi.
                - Proszę zrozumieć, nie mogę. Byłbym tutaj skończony. Miejscowe władze i mieszkańcy  doprowadzili nawet do tego, że nic nie trafiło do mediów. Wchodzi w grę reputacja tego miejsca jako wakacyjnego kurortu. Idzie o duże pieniądze.
                - Niech pan zrozumie mnie. Zamierzam kupić ten dom. Muszę wiedzieć o co chodzi.
                Restaurator rozejrzał się wokół jakby chciał sprawdzić czy ktoś nie podsłuchuje.
                - Jak mówiłem, nic nie trafiło do mediów, przynajmniej do tych z głównego nurtu. Podobno było coś na jakimś lokalnym portalu internetowym. Ale nie dowiedziała się pani tego ode mnie. Byłbym skończony.
                Vjera weszła do samochodu.  Uruchomiła przeglądarkę na smartfonie.  Zaczęła wpisywać słowa kluczowe. Podała nazwę miasteczka, dodała słowo „pies”, po namyśle dopisała „tragedia”.  Właściwej strony nie znalazła od razu, ale po pół godzinie i kilku próbach natrafiła na właściwy lokalny portal, na którym w sierpniu ubiegłego roku zamieszczono krótką informację:
                                Tragedia w nadmorskiej willi.
                Wczoraj w godzinach porannych w  jednej z nadmorskich willi znaleziono martwą kobietę, która wraz z mężem wynajęła ten dom na sezon letni. Obrażenia na jej ciele wskazywały, że została zagryziona przez duże zwierzę, prawdopodobnie psa. Mąż ofiary znajduje się pod opieką psychologiczną. Zeznał, że w domu nie było żadnego psa, a krytycznej nocy niczego nie słyszał.
                Nad portem zapadła już ciemność. W falującym morzu odbijał się sierp księżyca. Wstrząśnięta Vjera wyłączyła internet. Jakiś impuls kazał jej podjechać samochodem pod bramę willi, która miała być domem jej marzeń, a stała się domem jej koszmarów.  Zaparkowała auto, zgasiła silnik i światła. Nagle, od strony cichego i ciemnego budynku dobiegło szczekanie, które przerodziło się w ponure wilcze wycie.
                Następnego ranka Vjera wymogła spotkanie na Davorze, który udawał zdziwionego.
                - Proszę o zwrot zadatku. – zażądała stanowczo. – Willa posiada wady, o jakich nie byłam poinformowana.
                - O jakich wadach pani mówi? Nic mi o tym nie wiadomo.
                - Proszę nie udawać głupiego. Doskonale pan wie, że chodzi o tę historię z psem. Kiedy wczoraj oglądałam dom psa tu nie było, a później sama słyszałam szczekanie.
                - Proszę sobie nie robić żartów. Mówiłem, że sprzedaję dom poniżej wartości bo szybko potrzebuję pieniędzy. Jeśli zrywa pani umowę przedwstępną, to zadatek musi zrekompensować moją stratę czasu.
                - Wystąpię o sądowne unieważnienie tej umowy!
                - Tak? I co pani powie sądowi? Że słyszała pani szczekanie psa, którego, jak sama pani twierdzi, w tym domu nie było?
                Vjera miała na tyle duże doświadczenie w biznesie, że potrafiła ocenić kiedy należy odpuścić. Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Ze złością podarła umowę i odjechała.
                Wieczorem tego samego dnia Davor spotkał się w restauracji przy porcie z jej właścicielem i Vladkiem.  Przekazał obu po kopercie.
                - Wasze udziały. – powiedział. – Dobra robota, jak zwykle. A ten twój pies pięknie daje głos na komendę – zwrócił się do restauratora. – Wyje jak potępieniec. Sam bym się wystraszył. A pamiętałeś aby jak zwykle usunąć tę stronę internetową?
                - Jasne. – potwierdził mężczyzna. – Nikomu tu nie zależy aby turyści szukający miejsca na wakacyjny wyjazd natrafiali na wymyślone przez nas koszmarne historie. Swoją drogą, Davor, co będzie jeśli za którymś razem kupujący się nie wystraszy? Będziesz musiał oddać podwójny zadatek.
                - Nie ma obawy. – stwierdził Davor. – Każdy się  wystraszy.  A nawet jeśli nie to już tyle razy nam się udało, że stać nas na jedną wpadkę. Zresztą bez obaw. Zanim podpiszę umowę przedwstępną zawsze rozmawiam z kontrahentem. Znam się na ludziach. Nie naciągnąłbym kogoś kto całe życie oszczędzał na wymarzony dom.  A o tę ostatnią nie ma się co martwić. Chciała bezwzględnie wykorzystać trudną sytuację sprzedającego, a zresztą jestem pewien że szybko się odkuje.

piątek, 14 czerwca 2019

Wieża


Wieża
                Wieża widokowa na szczycie Sokolej Góry fascynowała nas od dzieciństwa. Została zbudowana na początku XX wieku, kiedy tego rodzaju obiekty powstawały w wielu górskich  kurortach jako popularne, lokalne  atrakcje turystyczne.  W tamtych czasach potrafiono budować solidnie. Wieża na Sokolej Górze wzniesiona została z miejscowego granitu. Miała kształt lekko zwężający się  ku górze. Na szczycie posiadała szersze od podstawy, wsparte na kamiennych przyporach koliste pomieszczenie, z którego przez liczne okienka rozmieszczone po obwodzie dało się, niezależnie od pogody, podziwiać panoramę okolicznych gór. Zwieńczeniem budowli był stożkowy dach pokryty bazaltowym łupkiem. Całość przywodziła na myśl trzydziestometrową basztę średniowiecznego zamku.
                Przed drugą wojną światową wieża przeżywała okres świetności. Do leżącej u podnóża góry wioski z położonych w okolicy miast zjeżdżali liczni turyści, aby wspiąć się na szczyt i delektować widokiem. Szlak prowadzący do wieży był starannie utrzymywany i wyraźnie oznaczony. Dobre czasy skończyły się z nadejściem wojny, a wraz z jej zakończeniem nastąpił zupełny upadek.  Kiedy przez miejscowe góry przechodził front w kurorcie stanowiącym bazę wypadową do wycieczek na wieżę wybuchł pożar. Zabudowa składała się w większości z drewnianych willi i pensjonatów, które płonęły niczym zapałki.  Ogień był nie do opanowania, zresztą podczas walk nie było nawet komu gasić. Po wojnie  w kolejce do odbudowy było wiele pilniejszych obiektów.  Ruiny spalonego kurortu stopniowo zarastały, najpierw trawą, później krzewami, a wreszcie młodymi drzewkami. Po kilkunastu latach jedynym śladem po kwitnącej niegdyś miejscowości były nieliczne kamienne fundamenty pośród młodego lasu.  Jedynie  wieża widokowa majestatycznie trwała na szczycie Sokolej Góry.  Chętnych do wspinaczki i podziwiania panoramy z roku na rok jednak ubywało. Swoje zrobił brak bazy wypadowej u podnóża góry. Ponadto, w miarę jak coraz bardzie dostępne i modne stawały się wyjazdy nad morze i za granicę, amatorów wędrówek po okolicznych górach było coraz mniej.  Zaprzestano oznaczania szlaku wiodącego do wieży, aż  wreszcie ją zamknięto podając jako powód zły stan techniczny, zagrażający zdrowiu i życiu nielicznych chętnych do wspinaczki na jej szczyt.
                My w ten oficjalny powód nie wierzyliśmy. My, czyli dzieciaki dorastające w najbliższym miasteczku.  Cała nasza paczka chodziła do jednego liceum bo w naszej mieścinie był to jedyny ogólniak.  Powtarzaliśmy sobie miejską legendę, według której prawdziwym powodem zamknięcia wieży było to, że ludzie z niej nie wracali.  Po prostu wyruszali na szczyt, wspinali się na wieżę aby podziwiać widok i więcej nikt ich już nie spotkał. Z ust do ust podawano nazwiska rzekomo zaginionych turystów. Podczas prywatek w jesienne wieczory straszyliśmy się nawzajem opowiadaniami o tym, że jeśli ktoś wyspina się na szczyt wieży to zobaczy tam liczne szkielety wyglądające przez okna i pozostanie tam z nimi już na zawsze, stając się z czasem kolejnym kościotrupem.  To, że dorośli stanowczo zakazywali wypraw na szczyt Sokolej Góry uważaliśmy za dowód na prawdziwość legendy. Wierzyliśmy w spisek dorosłych, którzy chcą ukryć przed nami prawdę.  Planowaliśmy, oczywiście, wyprawę na wieżę, najlepiej o północy, aby na własne oczy stwierdzić jak się sprawy mają. Jakoś jednak nigdy tych planów nie zrealizowaliśmy. Niektórzy po prostu rzeczywiście się bali. W końcu mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Decydujące było jednak poczucie dyscypliny bo dorośli zabraniali wypraw z całą stanowczością. Być może część z nich też po cichu obawiała się klątwy ciążącej nad tym miejscem. Z całą pewnością uważali jednak, że wspinaczka przez zdziczałe góry na zrujnowaną, wysoką wieżę jest niebezpieczna.
Żegnając się po maturze obiecywaliśmy sobie, że kiedyś na Sokolą Górę wspólnie się wybierzemy.  Nigdy tych obietnic nie spełniliśmy, jak to bywa z większością młodzieńczych zamiarów i marzeń. Część z nas wyjechała na studia, inni w poszukiwaniu lepszej pracy do większych miast. Dziewczyny powychodziły za mąż, urodziły dzieci, nabrały ciała oraz poczucia odpowiedzialności i realizmu. Chłopcy dali się zaprząc do wyścigu szczurów i walczyli o to aby utrzymać siebie oraz rodzinę na powierzchni bystrego nurtu życia.  Ja skończyłem studia i podjąłem pracę w mieście wojewódzkim. Tajemnica wieży na Sokolej Górze wyleciała mi z pamięci.
Któregoś roku przyjechałem do rodzinnego miasteczka na wydłużony, czerwcowy weekend aby odwiedzić rodziców. Przy okazji postanowiłem odszukać dawnych licealnych przyjaciół. Wkrótce okazało się, że właściwie nie ma już kogo szukać. Klasa rozjechała się po Polsce i po świecie. Spośród tej garstki, która pozostała na miejscu z większością  nie miałem o czym rozmawiać.  Naprawdę nie  jestem zarozumialcem okazującym  brak szacunku dla tych, którym się słabiej powiodło ale jeśli kolega zdążył już popaść w nałóg i obecnie zajmował się głównie przepijaniem renty swojej mamy to po zwyczajowym pytaniu „A co u ciebie?” trudno było znaleźć jakiś wspólny temat. Pozostał tylko Paweł. Po studiach wrócił do rodzinnego miasteczka i z małego warsztatu ojca stworzył nowoczesną  firmę.  Nic wielkiego, jakieś ogrodzenia, płoty, bramy i takie tam, ale miał ambicje, szerokie horyzonty oraz środki finansowe, na których mógł budować dalsze plany na ciekawe życie. Przegadaliśmy wieczór przy kilku piwkach w jednym z nielicznych miejscowych lokali, w którym nie groziło nagabywanie zachrypłych panów w rodzaju: ”Kierowniku,  mam pytanie: nie dałbyś na kielicha bo mnie strasznie suszy”.  Kiedy opowiedzieliśmy już sobie nawzajem o tym, co nam się przydarzyło od czasu matury, Paweł niespodziewanie zapytał:
- To jak? Wybierzemy się na Sokolą Górę żeby sprawdzić jak jest z tą wieżą? Pamiętasz jak to sobie obiecywaliśmy?
Szczerze mówiąc zdążyłem już zapomnieć, ale pytanie Pawła przywołało wspomnienia.
- Inaczej to miało wyglądać. – powiedziałem – Mieliśmy iść całą paczką…
- Sam widzisz jak jest. Większość się rozjechała, a z tymi co zostali nie mam ochoty nigdzie  chodzić. A tym bardziej  biwakować z nimi w górach.
- Myślisz o tym, żeby tam nocować?
- Pomyślałem, że to mogłoby być fajne.  Oderwalibyśmy się na chwilę od codziennych problemów, zrobili po piwku, pogadali.
Propozycja nieco mnie zaskoczyła ale brzmiała kusząco.  Przyjechałem co prawda głównie po to aby pobyć z rodzicami, ale oni zrozumieją, że mogę mieć też ochotę spędzić trochę czasu ze szkolnymi przyjaciółmi.  Zgodziłem się. Ustaliliśmy, że wyruszamy pojutrze.  Ponieważ noce były ciepłe, Paweł uważał, że wystarczy wziąć ze sobą śpiwory.  Ja się naczytałem o nierozważnych turystach wyruszających w góry bez odpowiedniego ekwipunku, więc uparłem się, że wezmę namiot, który od czasów szkolnych leżał na strychu u rodziców. Później miało się okazać, że nie był to dobry pomysł. 
W kierunku podnóża Sokolej Góry wyruszyliśmy SUV-em Pawła.  Z głównej szosy skręciliśmy w drogę prowadzącą do górskiej doliny. Stojący za skrzyżowaniem znak informował, że jest to ślepa odnoga.  Po kilku kilometrach skończył się asfalt.  Jeszcze przez jakiś czas dało się jechać gruntową dróżką, używaną głównie przez terenowe ciężarówki służące do wywozu ściętych drzew z lasu.  Jechaliśmy na niskim biegu tak długo, aż koleiny zrobiły się na tyle głębokie, że groziło to tym, że nasze auto w nich utknie. Paweł  znalazł miejsce, gdzie do drogi przylegała łąka wyglądająca na dostatecznie twardą i zaparkował tam wóz.
- Dalej nie da rady. – oświadczył.
Ruszyliśmy dawnym szlakiem prowadzącym na Sokolą Górę.  Jeszcze gdzieniegdzie, na pniach starych drzew, można było zauważyć pozostałości namalowanych znaków wyznaczających trasę.  Przebieg ścieżki wyciętej w zboczu góry dało się jeszcze miejscami odczytać po uksztaltowaniu terenu, gdyż stanowiła ona wąski, płaski taras w opadającym stoku.  Przyroda jednak upominała się o swoje. Na dawnym szlaku wyrastały krzewy i młode drzewka miejscami zupełnie zacierając jego przebieg. Im wyżej się wspinaliśmy, tym trudniej było odnaleźć ścieżkę. Wreszcie stało się to zupełnie niemożliwe, gdyż całe zbocze góry porastał gęsty młodniak. Zatrzymaliśmy się na chwilę aby się naradzić. Dalsza wędrówka przez zalesione zbocze groziła tym, że możemy minąć wieżę  obchodząc górę naokoło poniżej szczytu. Doszliśmy do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej będzie skierować się  ostro w .górę, wspiąć się na grań wieńczącą zbocze i wzdłuż niej dojść do stojącej na szczycie wieży.  Wspinaczka była trudna. Trzeba było przedzierać się przez gęste zarośla, buty ślizgały się na warstwie zbutwiałych, zeszłorocznych liści, a co najgorsze w lesie pod wysokimi drzewami powietrze było nieruchome i duszne. Zacząłem odczuwać ciężar plecaka. Niosłem nie tylko stary namiot z solidnymi, metalowymi słupkami, materac dmuchany z ciężkiej gumy i śpiwór ale również sześciopak piwa oraz zapas prowiantu. Miesiące i lata pracy dla korporacji dawały o sobie znać. Godziny spędzone przed komputerem i za kierownicą nie poprawiały mojej kondycji.  Już po kilkudziesięciu metrach wspinaczki z trudem łapałem oddech. Później  było już tylko gorzej. Ogarnęła mnie jakaś słabość, jakieś niemiłe poczucie niemocy. W oczach miałem mroczki, a w głowie mi się kręciło. Na to wszystko nakładało się  dziwne poczucie strachu. Czułem, że jeśli będę się dalej wspinał, spotka mnie coś złego. Poprosiłem Pawła o chwilę odpoczynku. Spojrzał na mnie nieco zdziwiony, bo przecież uszliśmy niewiele, ale zgodził się. Zdjąłem plecak i postawiłem obok siebie. Po kilku minutach oddech i tętno wróciły na tyle do normy, że podjąłem wspinaczkę. Zwolniłem jednak tempo. Pomimo tego nadal nie wszystko było jak należy. Kontrolując szybkość marszu mogłem uniknąć zadyszki, ale nie byłem w stanie pozbyć się tego uczucia niepokoju, tego wewnętrznego głosu, który nakazywał mi zawrócić.  Było mi jednak głupio wobec Pawła, więc pomimo dyskomfortu kontynuowałem wspinaczkę.
Osiągnęliśmy szczyt grani. Miałem nadzieję, że napotkamy tam jakiś idący od przeciwległego zbocza powiew wiatru, który odświeży nieruchome powietrze, ale nic takiego nie nastąpiło. Grań porośnięta była wysokim, liściastym lasem. Pod drzewami panowała duchota.  Nie prowadziła tędy żadna ścieżka, więc szło się ciężko. Trzeba było uważnie stawiać nogi aby nie poślizgnąć się na warstwie zeszłorocznych liści, pod którymi czaiły się korzenie i zdradliwe szczeliny między kamieniami.  Pot ściekał mi po czole, a serce kołatało  w piersi ze zmęczenia i wciąż utrzymującego się poczucia niepokoju. Sił dodawała mi tylko świadomość, że ta przeklęta wspinaczka musi się wreszcie skończyć, bo na krańcu tej grani jest szczyt, na którym stoi nasz cel – opuszczona wieża. Istotnie, po pewnym czasie pomiędzy pniami drzew zaczęło prześwitywać niebo, co wskazywało że zbliżamy się do wierzchołka. Jeszcze kilka kroków i wyszliśmy na niewielką polanę otoczoną drewnianym płotem, który dawno temu zbutwiał, pochylił się i częściowo zawalił. Pomimo tego las uszanował wyznaczoną dawno temu granicę i nie zarósł polanki. Weszliśmy w sięgającą kolan trawę i jednocześnie zadarliśmy głowy aby spojrzeć na wieżę stojącą pośrodku polany. Widziana z tej perspektywy  zdawała się sięgać nieba. Górowała nad wysokimi drzewami jak smukły grzyb wyrastający ponad mech. Po raz pierwszy oglądałem  z bliska tę budowlę, o której tyle rozmawialiśmy za młodu. Robiła przygnębiające i raczej odpychające wrażenie.  Granitowe ściany były pociemniałe i omszałe, niewielkie okienka miały brudne i powybijane szyby.  Czułem instynktowną niechęć przed zbliżaniem się do tej rudery, ale Paweł nie miał takich oporów. Brodząc w wysokiej trawie podszedł do wieży. Chcąc, nie chcąc podążyłem za nim. Z ulgą zrzuciłem z pleców ciężki plecak.
W kamiennej ścianie znajdował się łukowaty portal, w którym osadzone były drzwi wejściowe. Były solidne, wykonane z dębowych desek ale od dawna nie konserwowane, wypaczone i rozeschnięte. Poniżej klamki przykręcony był zardzewiały skobel zamknięty na jeszcze bardziej skorodowaną kłódkę.  Powyżej do odrzwi przybita była tabliczka z napisem: „Wstęp wzbroniony. Budynek grozi zawaleniem”. Litery były zatarte i słabo czytelne, ale treść komunikatu mi odpowiadała, gdyż wewnętrzny głos odradzający mi wejście do wieży był coraz mocniejszy.
- Chyba faktycznie nie ma co ryzykować. – powiedziałem. – Rzeczywiście wygląda to tak, jakby w każdej chwili coś nam miało spaść na łeb.
- No co ty!- zaoponował Paweł. – Nie po to wspinaliśmy się w takim upale żeby teraz zrezygnować.
- Drzwi są zamknięte. – nie ustępowałem. – Jeszcze nas oskarżą o włamanie, dewastację mienia albo o coś w tym rodzaju.
- Kto nas tu ma oskarżyć? – upierał się mój towarzysz. – Zresztą zobaczmy…
Złapał za klamkę i mocno pociągnął. Zardzewiałe śruby mocujące skobel wysunęły się z nadpróchniałego drewna i drzwi stanęły otworem.
                - Widzisz? – powiedział z triumfem. – Nie musimy się włamywać ani niczego dewastować. Możemy powiedzieć, że było otwarte. To jak, wchodzimy?
                - Chwila. – powiedziałem zrezygnowany. – Jestem wykończony po tej wspinaczce. W ogóle coś słabo się czuję. Napijmy się i odpocznijmy.
                Paweł uznał tę propozycję za rozsądną. Wyjąłem z sześciopaku po puszce piwa dla każdego. Napój był ciepły. Po otwarciu z puszek poleciała piana. Byłem mocno spragniony ale piwo nie smakowało mi. W tej temperaturze było gorzkie, miało nieprzyjemny posmak. Pomimo tego po opróżnieniu pierwszej puszki sięgnąłem po drugą, a później trzecią. Piłem raczej przez rozum niż dla smaku, licząc, że po uzupełnieniu płynów w organizmie minie mi uczucie nieprzyjemnej słabości. Niestety wyszło wręcz przeciwnie. Alkohol zamiast mnie pobudzić sprawił, że poczułem się jeszcze gorzej. Działo się ze mną coś dziwnego, coś czego nie dało się wytłumaczyć wypiciem trzech piw, bo zdarzało mi się wypijać więcej bez negatywnych konsekwencji. Tym razem zaczęło mi się od razu kręcić w głowie, siły nadwątlone wspinaniem odeszły mnie do reszty.
                - To co, idziemy? - nalegał Paweł.
                - Chwila. – odrzekłem. – Muszę się zdrzemnąć. Jestem całkiem padnięty.
                Nie zważając na jego reakcję sięgnąłem po zwinięty śpiwór, położyłem na nim głowę i rozciągnąłem się na trawie. Kiedy tylko znalazłem się w pozycji horyzontalnej zakręciło mi się w głowie i zapadłem w dziwny, nerwowy półsen. Wspinałem się po schodach wewnątrz wieży. Mijały mnie jakieś ciemne, niewyraźnie postacie. Podczas tej drzemki cały czas miałem uczucie silnego niepokoju. Kiedy się ocknąłem obok mnie na trawie leżały jedynie puszki po piwie. Pawła nigdzie nie było widać, natomiast drzwi do wieży były uchylone. Wszystko wskazywało na to, że nie czekając na mnie wybrał się na szczyt.  Zastanawiałam się ile czasu tkwiłem w tym półśnie. Zauważyłem, że cień wieży znacznie się przesunął od czasu kiedy doszliśmy do polany więc musiałem przedrzemać sporo czasu. Nie byłem w stanie zorientować się dokładnie według zegarka, bo po zakończeniu wspinaczki nie sprawdziłem która godzina. Coś jednak mówiło mi, że Pawłowi grozi j niebezpieczeństwo.
                Kiedy tylko wstałem od razu zakręciło mi się w głowie. Musiałem podeprzeć się ręką o framugę drzwi do wieży.
                - Co się ze mną dzieje? – pomyślałem.- Przecież to niemożliwe żeby kilka godzin wspinaczki i kilka piw tak mnie rozłożyło.
                Po upalnym dniu zbierało się na burzę. Słońce zaczynała przesłaniać mgiełka. Powietrze było nieruchome i duszne. W tych warunkach miałam największą ochotę usiąść gdzieś w cieniu  i poczekać aż dojdę do siebie, ale poczucie obawy o Pawła wzięło górę. Zebrałem się w sobie i wszedłem w drzwi wieży. Cały parter zajmowała okrągła sala przykryta półkolistym, kamiennym sklepieniem. Światło do środka wpadało tylko przez kilka wąskich okienek przypominających strzelnice, więc musiałem odczekać chwilę aż oczy przyzwyczają mi się do mroku po wejściu z pełnego, aczkolwiek przymglonego słońca. Zauważyłem schody biegnące łukiem wzdłuż ściany i znikające w ciemnym otworze w stropie. Wszedłem na nie ostrożnie, stawiając nogi stopień po stopniu. Powyżej sklepienia nad parterem wieża nie była już podzielona na kondygnacje. Wyglądała jak rura wewnątrz której spiralnie wzdłuż ścian wiły się schody. Ponad nimi, z rzadka, okienka-strzelnice dostarczały nieco światła.
                - Paweł! – zawołałem zadzierając głowę.
                Odpowiedział mi tylko dziwny pogłos, jakby dobiegający ze studni. Uprzednio najbardziej niepokoiłem się o to, że Paweł spadł ze schodów. Uspokoiłem się nieco, kiedy stwierdziłem, że nie leży nigdzie u ich podnóża. To oznaczało, że musi się znajdować w pomieszczeniu na szczycie wieży. Dlaczego jednak nie odpowiadał na moje wołanie? Wciąż byłem pełen złych przeczuć, a wewnętrzny instynkt ostrzegał mnie przed wieżą, jak gdyby ona była jakąś pułapką czyhającą na pechowców, którzy wejdą do jej wnętrza. Ponownie spojrzałem w górę. Zdawało mi się, że tam, u szczytu schodów tańczą jakieś czarne cienie. Zawołałem ponownie w nadziei, że Paweł odpowie i uwolni mnie od obowiązku wspinania się na szczyt tej przerażającej budowli. Ponieważ nadal nie było odpowiedzi nie miałem wyboru. Musiałem wejść na górę. Jeśli Pawłowi coś tam się stało, to nikt inny nie mógł mu pomóc. Schody były kamienne, więc można było liczyć na to, że nie uległy osłabieniu i nie runą pod moim ciężarem. Gorzej było z drewnianą poręczą. Co prawda na razie jakoś się trzymała ale wolałem nie sprawdzać co by się stało gdybym się o nią oparł. Wciąż kręciło mi się w głowie, więc zacząłem się wspinać na schody trzymając się ściany, obrócony przodem do niej. W ten sposób nie patrzyłem w głąb studni utworzonej wewnątrz spirali schodów, od której oddzielała mnie tylko spróchniała poręcz. Miałem nadzieję, że wewnątrz wieży, jak w kominie będzie jakiś przewiew i chłód, który pozwoli mi poczuć się lepiej. Niestety, było wręcz przeciwnie. Powietrze było nieruchome, nagrzane,  jeszcze bardziej duszne  niż na zewnątrz i do tego przepełnione zapachem butwiejącego drewna i wilgoci. Czułem, że powoli tracę świadomość. W głowie wszystko mi wirowało. Tylko poczucie obowiązku kazało mi się wspinać. Trzymałem się ściany z zamkniętymi oczami i stopień po stopniu pokonywałam kolejne schody. Nagle owionął mnie jakiś zimny powiew jakby coś obok mnie przeleciało. Otwarłem oczy ale niczego nie dostrzegłem. Wspinałem się dalej powoli tracąc poczucie rzeczywistości. Tylko światło z mijanych kolejno małych okienek dawało mi poczucie, że zbliżam się do szczytu. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie schody znikały w otworze sklepienia pod najwyższą, widokową kondygnacją wieży. Było tam wiele okien przeznaczonych do podziwiania panoramy, które wpuszczały blask słońca. Patrząc od strony ciemnych schodów byłym niemal oślepiony jasnym światłem.  Pośród tych promieni dostrzegłam jakąś ciemną, wyniosłą postać.
                - Paweł? – zapytałem z nadzieją.
                Od razu jednak zrozumiałem, że to nie on. Postać była odziana w dziwną szatę z kapturem okrywającym głowę. Mimo że to odzienie maskowało sylwetkę miałem wrażenie, że postać jest kobieca.
                - Gdzie jest Paweł? – zapytałem z trudem panując nad głosem aby nie brzmiał histerycznie.
                - Tu nikogo nie ma. – głos rzeczywiście był kobiecy ale głuchy, brzmiący jakby dobiegał z głębi jakichś katakumb. – W ogóle tu nie ma niczego, ani tu, ani na zewnątrz.
                Czułem, że jeśli zacznę uciekać w dół po schodach to spadnę. Nie mając wyboru, zataczając się wszedłem do sali widokowej i ciężko opadłem na podłogę pod ścianą. Postać znikła. W jasnych promieniach wpadających przez okna wirowały jakieś niekształtne cienie. Być może zresztą wirowały w mojej głowie. Zebrałem siły aby wstać, podejść do okna i wyjrzeć.
                Na zewnątrz nie było niczego.
***
                Siedzieliśmy z Pawłem w blasku słońca na trawie u podnóża wieży. Postanowiłem przerwać trwające od dłuższej chwili milczenie.
                - Słuchaj, to wszystko wczoraj, te dziwne historie, czy to się naprawdę zdarzyło, czy tylko nam się przywidziało po męczącej wspinaczce i po kilku piwach?
                Paweł siedział zamyślony i jakby nieobecny.
                - Myślę, że lepiej o to nie pytać. – odpowiedział. – I lepiej się nad tym nie zastanawiać.