Wieża
Wieża
widokowa na szczycie Sokolej Góry fascynowała nas od dzieciństwa. Została
zbudowana na początku XX wieku, kiedy tego rodzaju obiekty powstawały w wielu
górskich kurortach jako popularne,
lokalne atrakcje turystyczne. W tamtych czasach potrafiono budować
solidnie. Wieża na Sokolej Górze wzniesiona została z miejscowego granitu.
Miała kształt lekko zwężający się ku
górze. Na szczycie posiadała szersze od podstawy, wsparte na kamiennych
przyporach koliste pomieszczenie, z którego przez liczne okienka rozmieszczone
po obwodzie dało się, niezależnie od pogody, podziwiać panoramę okolicznych
gór. Zwieńczeniem budowli był stożkowy dach pokryty bazaltowym łupkiem. Całość
przywodziła na myśl trzydziestometrową basztę średniowiecznego zamku.
Przed
drugą wojną światową wieża przeżywała okres świetności. Do leżącej u podnóża
góry wioski z położonych w okolicy miast zjeżdżali liczni turyści, aby wspiąć się
na szczyt i delektować widokiem. Szlak prowadzący do wieży był starannie
utrzymywany i wyraźnie oznaczony. Dobre czasy skończyły się z nadejściem wojny,
a wraz z jej zakończeniem nastąpił zupełny upadek. Kiedy przez miejscowe góry przechodził front w
kurorcie stanowiącym bazę wypadową do wycieczek na wieżę wybuchł pożar.
Zabudowa składała się w większości z drewnianych willi i pensjonatów, które
płonęły niczym zapałki. Ogień był nie do
opanowania, zresztą podczas walk nie było nawet komu gasić. Po wojnie w kolejce do odbudowy było wiele pilniejszych
obiektów. Ruiny spalonego kurortu
stopniowo zarastały, najpierw trawą, później krzewami, a wreszcie młodymi
drzewkami. Po kilkunastu latach jedynym śladem po kwitnącej niegdyś
miejscowości były nieliczne kamienne fundamenty pośród młodego lasu. Jedynie
wieża widokowa majestatycznie trwała na szczycie Sokolej Góry. Chętnych do wspinaczki i podziwiania panoramy
z roku na rok jednak ubywało. Swoje zrobił brak bazy wypadowej u podnóża góry.
Ponadto, w miarę jak coraz bardzie dostępne i modne stawały się wyjazdy nad
morze i za granicę, amatorów wędrówek po okolicznych górach było coraz
mniej. Zaprzestano oznaczania szlaku
wiodącego do wieży, aż wreszcie ją
zamknięto podając jako powód zły stan techniczny, zagrażający zdrowiu i życiu
nielicznych chętnych do wspinaczki na jej szczyt.
My
w ten oficjalny powód nie wierzyliśmy. My, czyli dzieciaki dorastające w
najbliższym miasteczku. Cała nasza
paczka chodziła do jednego liceum bo w naszej mieścinie był to jedyny ogólniak.
Powtarzaliśmy sobie miejską legendę,
według której prawdziwym powodem zamknięcia wieży było to, że ludzie z niej nie
wracali. Po prostu wyruszali na szczyt,
wspinali się na wieżę aby podziwiać widok i więcej nikt ich już nie spotkał. Z
ust do ust podawano nazwiska rzekomo zaginionych turystów. Podczas prywatek w
jesienne wieczory straszyliśmy się nawzajem opowiadaniami o tym, że jeśli ktoś
wyspina się na szczyt wieży to zobaczy tam liczne szkielety wyglądające przez
okna i pozostanie tam z nimi już na zawsze, stając się z czasem kolejnym
kościotrupem. To, że dorośli stanowczo
zakazywali wypraw na szczyt Sokolej Góry uważaliśmy za dowód na prawdziwość
legendy. Wierzyliśmy w spisek dorosłych, którzy chcą ukryć przed nami
prawdę. Planowaliśmy, oczywiście,
wyprawę na wieżę, najlepiej o północy, aby na własne oczy stwierdzić jak się
sprawy mają. Jakoś jednak nigdy tych planów nie zrealizowaliśmy. Niektórzy po
prostu rzeczywiście się bali. W końcu mieliśmy wtedy po kilkanaście lat.
Decydujące było jednak poczucie dyscypliny bo dorośli zabraniali wypraw z całą
stanowczością. Być może część z nich też po cichu obawiała się klątwy ciążącej
nad tym miejscem. Z całą pewnością uważali jednak, że wspinaczka przez zdziczałe
góry na zrujnowaną, wysoką wieżę jest niebezpieczna.
Żegnając się
po maturze obiecywaliśmy sobie, że kiedyś na Sokolą Górę wspólnie się wybierzemy. Nigdy tych obietnic nie spełniliśmy, jak to
bywa z większością młodzieńczych zamiarów i marzeń. Część z nas wyjechała na
studia, inni w poszukiwaniu lepszej pracy do większych miast. Dziewczyny
powychodziły za mąż, urodziły dzieci, nabrały ciała oraz poczucia
odpowiedzialności i realizmu. Chłopcy dali się zaprząc do wyścigu szczurów i
walczyli o to aby utrzymać siebie oraz rodzinę na powierzchni bystrego nurtu
życia. Ja skończyłem studia i podjąłem
pracę w mieście wojewódzkim. Tajemnica wieży na Sokolej Górze wyleciała mi z
pamięci.
Któregoś roku
przyjechałem do rodzinnego miasteczka na wydłużony, czerwcowy weekend aby
odwiedzić rodziców. Przy okazji postanowiłem odszukać dawnych licealnych
przyjaciół. Wkrótce okazało się, że właściwie nie ma już kogo szukać. Klasa
rozjechała się po Polsce i po świecie. Spośród tej garstki, która pozostała na
miejscu z większością nie miałem o czym
rozmawiać. Naprawdę nie jestem zarozumialcem okazującym brak szacunku dla tych, którym się słabiej
powiodło ale jeśli kolega zdążył już popaść w nałóg i obecnie zajmował się
głównie przepijaniem renty swojej mamy to po zwyczajowym pytaniu „A co u
ciebie?” trudno było znaleźć jakiś wspólny temat. Pozostał tylko Paweł. Po
studiach wrócił do rodzinnego miasteczka i z małego warsztatu ojca stworzył
nowoczesną firmę. Nic wielkiego, jakieś ogrodzenia, płoty, bramy
i takie tam, ale miał ambicje, szerokie horyzonty oraz środki finansowe, na
których mógł budować dalsze plany na ciekawe życie. Przegadaliśmy wieczór przy
kilku piwkach w jednym z nielicznych miejscowych lokali, w którym nie groziło
nagabywanie zachrypłych panów w rodzaju: ”Kierowniku, mam pytanie: nie dałbyś na kielicha bo mnie
strasznie suszy”. Kiedy opowiedzieliśmy już
sobie nawzajem o tym, co nam się przydarzyło od czasu matury, Paweł
niespodziewanie zapytał:
- To jak?
Wybierzemy się na Sokolą Górę żeby sprawdzić jak jest z tą wieżą? Pamiętasz jak
to sobie obiecywaliśmy?
Szczerze
mówiąc zdążyłem już zapomnieć, ale pytanie Pawła przywołało wspomnienia.
- Inaczej to
miało wyglądać. – powiedziałem – Mieliśmy iść całą paczką…
- Sam widzisz
jak jest. Większość się rozjechała, a z tymi co zostali nie mam ochoty
nigdzie chodzić. A tym bardziej biwakować z nimi w górach.
- Myślisz o
tym, żeby tam nocować?
- Pomyślałem,
że to mogłoby być fajne. Oderwalibyśmy
się na chwilę od codziennych problemów, zrobili po piwku, pogadali.
Propozycja
nieco mnie zaskoczyła ale brzmiała kusząco. Przyjechałem co prawda głównie po to aby pobyć
z rodzicami, ale oni zrozumieją, że mogę mieć też ochotę spędzić trochę czasu
ze szkolnymi przyjaciółmi. Zgodziłem
się. Ustaliliśmy, że wyruszamy pojutrze.
Ponieważ noce były ciepłe, Paweł uważał, że wystarczy wziąć ze sobą
śpiwory. Ja się naczytałem o
nierozważnych turystach wyruszających w góry bez odpowiedniego ekwipunku, więc
uparłem się, że wezmę namiot, który od czasów szkolnych leżał na strychu u
rodziców. Później miało się okazać, że nie był to dobry pomysł.
W kierunku
podnóża Sokolej Góry wyruszyliśmy SUV-em Pawła.
Z głównej szosy skręciliśmy w drogę prowadzącą do górskiej doliny.
Stojący za skrzyżowaniem znak informował, że jest to ślepa odnoga. Po kilku kilometrach skończył się
asfalt. Jeszcze przez jakiś czas dało
się jechać gruntową dróżką, używaną głównie przez terenowe ciężarówki służące do
wywozu ściętych drzew z lasu. Jechaliśmy
na niskim biegu tak długo, aż koleiny zrobiły się na tyle głębokie, że groziło
to tym, że nasze auto w nich utknie. Paweł
znalazł miejsce, gdzie do drogi przylegała łąka wyglądająca na
dostatecznie twardą i zaparkował tam wóz.
- Dalej nie da
rady. – oświadczył.
Ruszyliśmy
dawnym szlakiem prowadzącym na Sokolą Górę.
Jeszcze gdzieniegdzie, na pniach starych drzew, można było zauważyć
pozostałości namalowanych znaków wyznaczających trasę. Przebieg ścieżki wyciętej w zboczu góry dało
się jeszcze miejscami odczytać po uksztaltowaniu terenu, gdyż stanowiła ona
wąski, płaski taras w opadającym stoku. Przyroda jednak upominała się o swoje. Na
dawnym szlaku wyrastały krzewy i młode drzewka miejscami zupełnie zacierając
jego przebieg. Im wyżej się wspinaliśmy, tym trudniej było odnaleźć ścieżkę.
Wreszcie stało się to zupełnie niemożliwe, gdyż całe zbocze góry porastał gęsty
młodniak. Zatrzymaliśmy się na chwilę aby się naradzić. Dalsza wędrówka przez
zalesione zbocze groziła tym, że możemy minąć wieżę obchodząc górę naokoło poniżej szczytu.
Doszliśmy do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej będzie skierować się ostro w .górę, wspiąć się na grań wieńczącą
zbocze i wzdłuż niej dojść do stojącej na szczycie wieży. Wspinaczka była trudna. Trzeba było
przedzierać się przez gęste zarośla, buty ślizgały się na warstwie zbutwiałych,
zeszłorocznych liści, a co najgorsze w lesie pod wysokimi drzewami powietrze
było nieruchome i duszne. Zacząłem odczuwać ciężar plecaka. Niosłem nie tylko
stary namiot z solidnymi, metalowymi słupkami, materac dmuchany z ciężkiej gumy
i śpiwór ale również sześciopak piwa oraz zapas prowiantu. Miesiące i lata
pracy dla korporacji dawały o sobie znać. Godziny spędzone przed komputerem i
za kierownicą nie poprawiały mojej kondycji. Już po kilkudziesięciu metrach wspinaczki z
trudem łapałem oddech. Później było już
tylko gorzej. Ogarnęła mnie jakaś słabość, jakieś niemiłe poczucie niemocy. W
oczach miałem mroczki, a w głowie mi się kręciło. Na to wszystko nakładało się dziwne poczucie strachu. Czułem, że jeśli będę
się dalej wspinał, spotka mnie coś złego. Poprosiłem Pawła o chwilę odpoczynku.
Spojrzał na mnie nieco zdziwiony, bo przecież uszliśmy niewiele, ale zgodził
się. Zdjąłem plecak i postawiłem obok siebie. Po kilku minutach oddech i tętno
wróciły na tyle do normy, że podjąłem wspinaczkę. Zwolniłem jednak tempo.
Pomimo tego nadal nie wszystko było jak należy. Kontrolując szybkość marszu
mogłem uniknąć zadyszki, ale nie byłem w stanie pozbyć się tego uczucia
niepokoju, tego wewnętrznego głosu, który nakazywał mi zawrócić. Było mi jednak głupio wobec Pawła, więc pomimo
dyskomfortu kontynuowałem wspinaczkę.
Osiągnęliśmy
szczyt grani. Miałem nadzieję, że napotkamy tam jakiś idący od przeciwległego
zbocza powiew wiatru, który odświeży nieruchome powietrze, ale nic takiego nie
nastąpiło. Grań porośnięta była wysokim, liściastym lasem. Pod drzewami
panowała duchota. Nie prowadziła tędy
żadna ścieżka, więc szło się ciężko. Trzeba było uważnie stawiać nogi aby nie
poślizgnąć się na warstwie zeszłorocznych liści, pod którymi czaiły się
korzenie i zdradliwe szczeliny między kamieniami. Pot ściekał mi po czole, a serce kołatało w piersi ze zmęczenia i wciąż utrzymującego
się poczucia niepokoju. Sił dodawała mi tylko świadomość, że ta przeklęta
wspinaczka musi się wreszcie skończyć, bo na krańcu tej grani jest szczyt, na
którym stoi nasz cel – opuszczona wieża. Istotnie, po pewnym czasie pomiędzy
pniami drzew zaczęło prześwitywać niebo, co wskazywało że zbliżamy się do
wierzchołka. Jeszcze kilka kroków i wyszliśmy na niewielką polanę otoczoną
drewnianym płotem, który dawno temu zbutwiał, pochylił się i częściowo zawalił.
Pomimo tego las uszanował wyznaczoną dawno temu granicę i nie zarósł polanki. Weszliśmy
w sięgającą kolan trawę i jednocześnie zadarliśmy głowy aby spojrzeć na wieżę
stojącą pośrodku polany. Widziana z tej perspektywy zdawała się sięgać nieba. Górowała nad
wysokimi drzewami jak smukły grzyb wyrastający ponad mech. Po raz pierwszy
oglądałem z bliska tę budowlę, o której
tyle rozmawialiśmy za młodu. Robiła przygnębiające i raczej odpychające
wrażenie. Granitowe ściany były pociemniałe
i omszałe, niewielkie okienka miały brudne i powybijane szyby. Czułem instynktowną niechęć przed zbliżaniem
się do tej rudery, ale Paweł nie miał takich oporów. Brodząc w wysokiej trawie
podszedł do wieży. Chcąc, nie chcąc podążyłem za nim. Z ulgą zrzuciłem z pleców
ciężki plecak.
W kamiennej
ścianie znajdował się łukowaty portal, w którym osadzone były drzwi wejściowe.
Były solidne, wykonane z dębowych desek ale od dawna nie konserwowane,
wypaczone i rozeschnięte. Poniżej klamki przykręcony był zardzewiały skobel
zamknięty na jeszcze bardziej skorodowaną kłódkę. Powyżej do odrzwi przybita była tabliczka z
napisem: „Wstęp wzbroniony. Budynek grozi zawaleniem”. Litery były zatarte i
słabo czytelne, ale treść komunikatu mi odpowiadała, gdyż wewnętrzny głos
odradzający mi wejście do wieży był coraz mocniejszy.
- Chyba
faktycznie nie ma co ryzykować. – powiedziałem. – Rzeczywiście wygląda to tak,
jakby w każdej chwili coś nam miało spaść na łeb.
- No co ty!-
zaoponował Paweł. – Nie po to wspinaliśmy się w takim upale żeby teraz
zrezygnować.
- Drzwi są
zamknięte. – nie ustępowałem. – Jeszcze nas oskarżą o włamanie, dewastację
mienia albo o coś w tym rodzaju.
- Kto nas tu
ma oskarżyć? – upierał się mój towarzysz. – Zresztą zobaczmy…
Złapał za
klamkę i mocno pociągnął. Zardzewiałe śruby mocujące skobel wysunęły się z
nadpróchniałego drewna i drzwi stanęły otworem.
-
Widzisz? – powiedział z triumfem. – Nie musimy się włamywać ani niczego
dewastować. Możemy powiedzieć, że było otwarte. To jak, wchodzimy?
-
Chwila. – powiedziałem zrezygnowany. – Jestem wykończony po tej wspinaczce. W
ogóle coś słabo się czuję. Napijmy się i odpocznijmy.
Paweł
uznał tę propozycję za rozsądną. Wyjąłem z sześciopaku po puszce piwa dla
każdego. Napój był ciepły. Po otwarciu z puszek poleciała piana. Byłem mocno
spragniony ale piwo nie smakowało mi. W tej temperaturze było gorzkie, miało
nieprzyjemny posmak. Pomimo tego po opróżnieniu pierwszej puszki sięgnąłem po
drugą, a później trzecią. Piłem raczej przez rozum niż dla smaku, licząc, że po
uzupełnieniu płynów w organizmie minie mi uczucie nieprzyjemnej słabości.
Niestety wyszło wręcz przeciwnie. Alkohol zamiast mnie pobudzić sprawił, że
poczułem się jeszcze gorzej. Działo się ze mną coś dziwnego, coś czego nie dało
się wytłumaczyć wypiciem trzech piw, bo zdarzało mi się wypijać więcej bez
negatywnych konsekwencji. Tym razem zaczęło mi się od razu kręcić w głowie,
siły nadwątlone wspinaniem odeszły mnie do reszty.
-
To co, idziemy? - nalegał Paweł.
-
Chwila. – odrzekłem. – Muszę się zdrzemnąć. Jestem całkiem padnięty.
Nie
zważając na jego reakcję sięgnąłem po zwinięty śpiwór, położyłem na nim głowę i
rozciągnąłem się na trawie. Kiedy tylko znalazłem się w pozycji horyzontalnej zakręciło
mi się w głowie i zapadłem w dziwny, nerwowy półsen. Wspinałem się po schodach
wewnątrz wieży. Mijały mnie jakieś ciemne, niewyraźnie postacie. Podczas tej
drzemki cały czas miałem uczucie silnego niepokoju. Kiedy się ocknąłem obok
mnie na trawie leżały jedynie puszki po piwie. Pawła nigdzie nie było widać,
natomiast drzwi do wieży były uchylone. Wszystko wskazywało na to, że nie
czekając na mnie wybrał się na szczyt. Zastanawiałam się ile czasu tkwiłem w tym
półśnie. Zauważyłem, że cień wieży znacznie się przesunął od czasu kiedy
doszliśmy do polany więc musiałem przedrzemać sporo czasu. Nie byłem w stanie
zorientować się dokładnie według zegarka, bo po zakończeniu wspinaczki nie
sprawdziłem która godzina. Coś jednak mówiło mi, że Pawłowi grozi j
niebezpieczeństwo.
Kiedy
tylko wstałem od razu zakręciło mi się w głowie. Musiałem podeprzeć się ręką o
framugę drzwi do wieży.
-
Co się ze mną dzieje? – pomyślałem.- Przecież to niemożliwe żeby kilka godzin
wspinaczki i kilka piw tak mnie rozłożyło.
Po
upalnym dniu zbierało się na burzę. Słońce zaczynała przesłaniać mgiełka.
Powietrze było nieruchome i duszne. W tych warunkach miałam największą ochotę
usiąść gdzieś w cieniu i poczekać aż
dojdę do siebie, ale poczucie obawy o Pawła wzięło górę. Zebrałem się w sobie i
wszedłem w drzwi wieży. Cały parter zajmowała okrągła sala przykryta
półkolistym, kamiennym sklepieniem. Światło do środka wpadało tylko przez kilka
wąskich okienek przypominających strzelnice, więc musiałem odczekać chwilę aż
oczy przyzwyczają mi się do mroku po wejściu z pełnego, aczkolwiek przymglonego
słońca. Zauważyłem schody biegnące łukiem wzdłuż ściany i znikające w ciemnym
otworze w stropie. Wszedłem na nie ostrożnie, stawiając nogi stopień po
stopniu. Powyżej sklepienia nad parterem wieża nie była już podzielona na
kondygnacje. Wyglądała jak rura wewnątrz której spiralnie wzdłuż ścian wiły się
schody. Ponad nimi, z rzadka, okienka-strzelnice dostarczały nieco światła.
-
Paweł! – zawołałem zadzierając głowę.
Odpowiedział
mi tylko dziwny pogłos, jakby dobiegający ze studni. Uprzednio najbardziej
niepokoiłem się o to, że Paweł spadł ze schodów. Uspokoiłem się nieco, kiedy
stwierdziłem, że nie leży nigdzie u ich podnóża. To oznaczało, że musi się
znajdować w pomieszczeniu na szczycie wieży. Dlaczego jednak nie odpowiadał na
moje wołanie? Wciąż byłem pełen złych przeczuć, a wewnętrzny instynkt ostrzegał
mnie przed wieżą, jak gdyby ona była jakąś pułapką czyhającą na pechowców,
którzy wejdą do jej wnętrza. Ponownie spojrzałem w górę. Zdawało mi się, że tam,
u szczytu schodów tańczą jakieś czarne cienie. Zawołałem ponownie w nadziei, że
Paweł odpowie i uwolni mnie od obowiązku wspinania się na szczyt tej
przerażającej budowli. Ponieważ nadal nie było odpowiedzi nie miałem wyboru.
Musiałem wejść na górę. Jeśli Pawłowi coś tam się stało, to nikt inny nie mógł
mu pomóc. Schody były kamienne, więc można było liczyć na to, że nie uległy
osłabieniu i nie runą pod moim ciężarem. Gorzej było z drewnianą poręczą. Co
prawda na razie jakoś się trzymała ale wolałem nie sprawdzać co by się stało
gdybym się o nią oparł. Wciąż kręciło mi się w głowie, więc zacząłem się
wspinać na schody trzymając się ściany, obrócony przodem do niej. W ten sposób
nie patrzyłem w głąb studni utworzonej wewnątrz spirali schodów, od której
oddzielała mnie tylko spróchniała poręcz. Miałem nadzieję, że wewnątrz wieży,
jak w kominie będzie jakiś przewiew i chłód, który pozwoli mi poczuć się
lepiej. Niestety, było wręcz przeciwnie. Powietrze było nieruchome,
nagrzane, jeszcze bardziej duszne niż na zewnątrz i do tego przepełnione
zapachem butwiejącego drewna i wilgoci. Czułem, że powoli tracę świadomość. W
głowie wszystko mi wirowało. Tylko poczucie obowiązku kazało mi się wspinać. Trzymałem
się ściany z zamkniętymi oczami i stopień po stopniu pokonywałam kolejne
schody. Nagle owionął mnie jakiś zimny powiew jakby coś obok mnie przeleciało.
Otwarłem oczy ale niczego nie dostrzegłem. Wspinałem się dalej powoli tracąc
poczucie rzeczywistości. Tylko światło z mijanych kolejno małych okienek dawało
mi poczucie, że zbliżam się do szczytu. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie
schody znikały w otworze sklepienia pod najwyższą, widokową kondygnacją wieży.
Było tam wiele okien przeznaczonych do podziwiania panoramy, które wpuszczały
blask słońca. Patrząc od strony ciemnych schodów byłym niemal oślepiony jasnym
światłem. Pośród tych promieni
dostrzegłam jakąś ciemną, wyniosłą postać.
-
Paweł? – zapytałem z nadzieją.
Od
razu jednak zrozumiałem, że to nie on. Postać była odziana w dziwną szatę z
kapturem okrywającym głowę. Mimo że to odzienie maskowało sylwetkę miałem
wrażenie, że postać jest kobieca.
-
Gdzie jest Paweł? – zapytałem z trudem panując nad głosem aby nie brzmiał
histerycznie.
-
Tu nikogo nie ma. – głos rzeczywiście był kobiecy ale głuchy, brzmiący jakby
dobiegał z głębi jakichś katakumb. – W ogóle tu nie ma niczego, ani tu, ani na
zewnątrz.
Czułem,
że jeśli zacznę uciekać w dół po schodach to spadnę. Nie mając wyboru,
zataczając się wszedłem do sali widokowej i ciężko opadłem na podłogę pod
ścianą. Postać znikła. W jasnych promieniach wpadających przez okna wirowały
jakieś niekształtne cienie. Być może zresztą wirowały w mojej głowie. Zebrałem
siły aby wstać, podejść do okna i wyjrzeć.
Na
zewnątrz nie było niczego.
***
Siedzieliśmy
z Pawłem w blasku słońca na trawie u podnóża wieży. Postanowiłem przerwać
trwające od dłuższej chwili milczenie.
-
Słuchaj, to wszystko wczoraj, te dziwne historie, czy to się naprawdę zdarzyło,
czy tylko nam się przywidziało po męczącej wspinaczce i po kilku piwach?
Paweł
siedział zamyślony i jakby nieobecny.
-
Myślę, że lepiej o to nie pytać. – odpowiedział. – I lepiej się nad tym nie zastanawiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz