sobota, 15 czerwca 2024

Krąg

 

Krąg

              Odwiert ulokowany był w dolinie niewielkiej rzeki. Prace wiertnicze, przy których miałem pełnić rolę kierownika projektu, zapowiadały się łatwo. Chodziło o pobranie próbek skał z głębokości około dwu kilometrów w celu zweryfikowania danych pochodzących z badań sejsmicznych.  Nie należało się spodziewać żadnych problemów. Pod warstwą rzecznych namułów leżały złożą piasku i piaskowca. Nie będzie trzeba przegryzać się przez żadne twarde granity czy bazalty.

Przed przystąpieniem do wiercenia byłem odpowiedzialny za uzyskanie wszystkich niezbędnych pozwoleń. To też poszło w miarę szybko, bez komplikacji, jakie zazwyczaj występują w podobnych sytuacjach.  W styczniu, kiedy odbierałem zezwolenie od kierownika wydziału środowiska usłyszałem jednak od niego dziwne zdanie:

- Radziłbym panu skończyć te wiercenia przed dwudziestym pierwszym czerwca.

- Ale dlaczego? – zaniepokoiłem się. – To niemożliwe. Prace są zaplanowane na ponad rok.

Szybko przebiegłem wzrokiem treść zezwolenia poszukując klauzuli określającej termin ukończenia prac.

- Tam nic na ten temat nie ma. – uspokoił mnie kierownik. – Tak mi się tylko powiedziało.

-  Nie rozumiem co pan miał na myśli.

- Wie pan, takie tam po okolicy krążą opowieści. Nie ma się czym przejmować.

- Jakie opowieści?

- Jeszcze raz przepraszam, że o tym wspomniałem.  To naprawdę nic poważnego. Ale jeśli chce pan koniecznie usłyszeć to niech się pan zwróci do nauczyciela historii z tamtejszej szkoły. To pasjonat, który zbiera różne miejscowe legendy.

W najbliższych tygodniach miałem mnóstwo pracy. Należało przygotować  prowizoryczną drogę dojazdową do miejsca odwiertu aby sprzęt nie ugrzązł w podmokłym gruncie, przygotować teren na miejscu, zapewnić zasilanie elektryczne i zmontować wiertnię. Było co robić ale gdzieś w tyle głowy miałem wspomnienie tych słów wypowiedzianych przez kierownika wydziału. Znałem go i uważałem za poważnego człowieka, który nie papla co mu ślina na język przyniesie. Musiałem ustalić o co mu chodziło z tym dwudziestym pierwszym czerwca. Kiedy roboty przygotowawcze zostały  ukończone i wiertło zaczęło systematycznie zagłębiać się w grunt miałem nareszcie więcej czasu. Postanowiłem odszukać miejscowego nauczyciela historii. Nie było z tym problemu bo w gminie znajdowała się tylko jedna szkoła, a pracujące w niej grono pedagogiczne było nieliczne. Odszukałem zatem historyka bez kłopotu i poprosiłem o rozmowę.  Zaplanowałem jak ją poprowadzić aby nie wyjść na kogoś, kto wierzy w niesprawdzone plotki.

Przedstawiłem się i powiedziałem, że kieruję pracami wiertniczymi nad rzeką.  Nauczyciel odrzekł, że wie o naszych pracach, podobnie jak cała wieś, bo to niecodzienne wydarzenie w tej zazwyczaj spokojnej okolicy. Zapytał w czym może pomóc.

- Poradzono mi, że lepiej byłoby skończyć prace przed dwudziestym pierwszym czerwca – użyłem formy bezosobowej bo nie chciałem w to mieszać kierownika wydziału. – Doradzono mi też, że pan może udzielić wyjaśnień w tej sprawie.

- A, o to chodzi. – historyk nie okazał zdziwienia. – Chętnie opowiem co wieść gminna głosi.

- Bardzo proszę.

- Jak pan wie, chrześcijaństwo do Polski wprowadził Mieszko I, przyjmując chrzest w 966 roku. Teoretycznie nową wiarę w ślad za władcą mieli przyjąć wszyscy poddani ale w praktyce nie nastąpiło to  natychmiastowo. Zwłaszcza w tej części kraju, oddalonej od ówczesnej stolicy w Gnieźnie i władzy księcia. Tutaj starosłowiańskie wierzenia przetrwały dłużej. Jakieś pół kilometra w górę rzeki od miejsca gdzie wiercicie, w zakolu rzecznym znajdował się kamienny  krąg ułożony z granitowych głazów narzutowych. Było to miejsce kultu boga Welesa, słowiańskiego patrona podziemi. Co roku w najkrótszą noc przypadająca dwudziestego pierwszego czerwca odbywały się tam tajemnicze obrzędy. Tańczono przy ogniu i oddawano ofiary. Nie ma pewności co do szczegółów, bo wzbudzało to ludzką wyobraźnię na tyle, że każdy wymyślał i dodawał do opowieści na ten temat niestworzone rzeczy.  A wiarygodnych zapisów oczywiście nie ma, bo w tamtych czasach żadnych kronik w tej okolicy nie prowadzono. Księża chrześcijańscy przez długi czas walczyli z tymi wierzeniami. Podobno dopiero gdzieś w połowie dwunastego wieku w zakolu rzeki, na miejscu kręgu, postawiono drewniany kościół.  Niestety długo nie postał bo w najbliższą noc z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca spłonął.  Miejscowy proboszcz nie odpuścił. Jakiś czas później zbudował na tym miejscu solidniejszy kościół, skonstruowany z kamienia pochodzącego z głazów tworzących poprzednio krąg. Ta budowla przetrwała znacznie dłużej. Jednak w jedną z kolejnych nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca runęła. W tym momencie pojawiły się już pogłoski o klątwie boga Welesa, która działa w noc letniego przesilenia. Zapewne prawda była prozaiczna. Tam, w zakolu rzeki, znajdują się bardzo niestabilne grunty, namuły, mady, takie tam. Pewnie pan zna się na geologii znacznie lepiej niż ja. Prawdopodobnie miejscowi budowniczy w tamtym czasie nie mieli najwyższych kwalifikacji, a zwłaszcza doświadczenia z murowanymi budowlami i położyli zbyt słabe fundamenty. Ale legendy o klątwie zaczęły się szerzyć.  Co więcej kamienie ze zburzonego kościoła ułożyły się, czy też ktoś je ułożył, w krąg. Jakoś nikt się nie odważył aby to rozrzucić. W wieku XV i XVI, mimo, że wiara chrześcijańska była już dominująca, nadal w noc letniego przesilenia odbywały się w kręgu tajemnicze obrzędy, głównie z udziałem kobiet. Pewien ksiądz w XVII wieku postanowił z tym skończyć. Wybrał się nocą z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca z kropidłem i wodą święconą aby przepędzić tych pogan. No i znaleziono go kilka dni później utopionego w rzece. Pewnie nie umiał pływać i po ciemku wpadł do wody, ale w powstrzymaniu pogłosek o klątwie to nie pomogło.  Bardziej skutecznie próbował załatwić sprawę na początku XVIII wieku jeden z miejscowych właścicieli ziemskich do spółki z proboszczem. Oskarżyli miejscowe kobiety o czary, nagie tańce w kręgu przy ognisku i zadawanie się z diabłem. Utworzyli jakiś samozwańczy trybunał, który uznał kilka wieśniaczek za czarownice i skazał je na spalenie na stosie. Stos zbudowano z drewna w kamiennym kręgu a egzekucji zamierzano dokonać w noc z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca. Jednak poprzedniego dnia zerwała się ulewa i wieczorem dwudziestego pierwszego, zanim podpalono stos, rzeka wystąpiła gwałtownie z brzegów i go rozmyła. Nawet ci dwaj fanatycy nie odważyli się spróbować ponownie. Zresztą w tym czasie sądy nad rzekomymi czarownicami były już zakazane. O sprawie dowiedział się wojewoda i nakazał uwolnić te nieszczęsne kobiety. Zwyczaj tańców przy ogniu zapalanym w kamiennym kręgu w najkrótszą noc jednak nie zaniknął. Z czasem przestało to mieć cokolwiek wspólnego z kultem Welesa. Miejscowe dziewczyny wierzyły, że dzięki tym tańcom znajdą męża w kolejnym roku. Być może faktycznie było to w pewnym sensie skuteczne. Chłopcy po kryjomu zakradali się aby popatrzeć z ukrycia w ciemności na  oświetlone ogniem tańczące dziewczyny, i pewnie nie jeden sobie jakąś wypatrzył. Ostatnio trochę się w tym zakresie pozmieniało. Kupiła tu stary dom jakaś kobieta z dużego miasta, zdeklarowana ekolożka. Przyjeżdżają do niej znajome z wielkiego świata. Zdaje się zaimponowały kilku miejscowym dziewczynom i zorganizowały coś na kształt sekty. Nie jest to chyba nic groźnego, ale ludzie powiadają, że te panie chcą wznowić prasłowiańskie wierzenia.

Podziękowałem nauczycielowi za opowieść i wróciłem uspokojony na teren wiertni.  Okazało się, że kierownik wydziału ochrony środowiska ma wyrafinowane poczucie humoru. Znał miejscowe legendy i postanowił sobie za mnie zażartować.

Któregoś dnia na początku czerwca podczas pracy przy wierceniu zauważyłem, że od strony kręgu w zakolu rzeki zbliża się kilka ubranych na biało postaci. Kiedy podeszły bliżej dojrzałem, że to pięć kobiet. Coś mi mówiło, że to może być ta współczesna sekta, o jakiej wspomniał nauczyciel. Wolałem uniknąć problemów, na przykład przykuwania się w ramach protestu do urządzeń wiertni i blokowania prac. Polityka firmy polegała na wyjaśnianiu sensu naszych wierceń miejscowej ludności i uspokajaniu, że nie powodują one szkody dla środowiska.  Zdecydowałem się na rozmowę z tymi paniami i wyszedłem im naprzeciw. One zatrzymały się jakieś sto metrów od wiertni i w milczeniu patrzyły jak się zbliżam. Pośrodku grupy stała kobieta w wieku gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątka o smukłej sylwetce i urodziwej twarzy wskazującej na niebanalną inteligencję. Wyglądała jak hipiska. Miała długie, proste  blond włosy sięgające poniżej ramion, a wokół głowy wianuszek z polnych kwiatów. Była bosa,  ubrana długą sukienkę z cienkiego, białego płótna. Wyglądało na to, że nic pod nią nie ma ale nie wypadało mi się przypatrywać aby zweryfikować to przypuszczenie. Towarzyszyły jej dwie kobiety w podobnym wieku i dwie znacznie młodsze dziewczyny. Wszystkie ubrane były w podobnym stylu.  

Zacząłem wyjaśniać, że nasz kraj potrzebuje surowców naturalnych, a wiercenia jakie tu prowadzimy mają na celu potwierdzenie badań geologicznych. Zapewniałem, że nie jest to szkodliwe dla środowiska. Niestety, musieliśmy zniszczyć trochę trawy ale po zakończeniu prac zrekultywujemy teren. Co ważne wiercimy świdrem do pobierania próbek ze złóż, tak zwaną koronką, i nie stosujemy płuczki wodnej, która mogłaby zamulić okolicę. Kobiety patrzyły na mnie w milczeniu oczyma, z których nie dało się nic wyczytać. Żadnej błysku akceptacji w oku, ale też żadnego wyrazu potępienia. Sprawiały wrażenie, że myślą o jakichś ważniejszych, transcendentnych sprawach, a moja gadanina mało je obchodzi.

Zabrakło mi konceptu i przestałem mówić. Przez krótką chwilę panowało milczenie, a na koniec przywódczyni sekty powiedziała:

- Niech Weles ci wybaczy.

Odwróciły się i odeszły.  Przez chwilę patrzyłem w ślad za nimi. Wątpliwe było abym je przekonał ale oceniłem, że nie będą powodowały problemów. Sprawiały wrażenie, że wierzą w tę swoją ekologię i być może w Welesa, ale nie należały raczej do fanatyczek. Nie miałem nic przeciwko obrończyniom środowiska, zwłaszcza tak atrakcyjnie wyglądającym, dopóki nie utrudniają mi roboty.

Nadszedł dwudziesty pierwszy czerwca. Wieczorem miałem dyżur przy wiertni. Nic szczególnego się nie działo. Maszyneria po swojemu szumiała, wiertło powoli, centymetr za centymetrem zagłębiało się w grunt. Kiedy zapadł zmrok w oddali, przy zakolu rzeki rozbłysnął ogień. W jego blasku, wokół płomieni poruszały się jasne postacie. Było zbyt daleko aby je rozpoznać albo policzyć ale przypuszczałem, że to wyznawczynie Welesa odprawiają swoje rytuały. Zgapiłem się na chwilę. Nagle coś zazgrzytało, maszyneria zaczęła wibrować, wreszcie rozległ się głośny huk i pojawił się dym. Potężny stalowy świder  zablokował się w gruncie. Zanim automatyka wyłączyła silnik wiertło ukręciło się, a na koniec cała wiertnia runęła.

 

czwartek, 16 maja 2024

Sobowtóry

 

Sobowtóry

              Ta historia zaczęła się po powrocie z wakacji na Bali.  Kiedy walizki zostały już rozpakowane i  pierwsze pranie włożone do pralki Marta zabrała się za porządkowanie zdjęć w telefonie. Zrobiła ich mnóstwo i teraz przyszła pora na selekcję. Niektóre ujęcia się powtarzały, inne nie miały większego sensu i należało z tej całej masy wybrać te, dla przechowywania których warto było poświęcić pamięć w smartfonie i chmurze. Na egzotycznych wakacjach łatwo ulec fascynacji niezwykłymi widokami i z tego powodu fotografować wszystko dookoła. W efekcie powraca się do domu z tysiącami zdjęć, na przeglądanie których później brak czasu.

Marta zdała sobie sprawę, że przez większość wycieczki patrzyła w ekran smartfona, a nie na realny świat. Dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, uświadamiała sobie powoli co widziała i dostrzegała szczegóły, które umknęły jej uwadze w amoku fotografowania. Przesuwając palcem po ekranie oglądała kolejne ujęcia jednej z balijskich świątyń.  Rzędami, po obu stronach drogi prowadzącej do sanktuarium, na tle palm i bananowców stały rzeźby. Z jednej strony ustawiono posągi demonów, a po drugiej dobrych duchów. W pewnej chwili Marta głośno się zaśmiała.

- Co cię tak śmieszy? – odezwał się Bartek z sąsiedniego pokoju.

- Nie uwierzysz! – odpowiedziała Marta. – Jeden z wyrzeźbionych demonów jest kropka w kropkę podobny do ciebie.  

- Pokaż! – Bartek spojrzał jej przez ramię. – No nie wiem. Faktycznie, nie wygląda tak dziwacznie jak pozostałe demony, można powiedzieć, że przypomina człowieka z Europy. Ale żeby to bym był kropka w kropkę ja, to chyba przesada.

- Zobacz na kolejnym zdjęciu.

Marta musnęła palcem  ekran i rozsuwając kciuk i palec wskazujący powiększyła obraz głowy kamiennego demona.

- Rzeźba jest z ciemnego kamienia więc trudno oczekiwać aby wyglądała dokładnie jak twoje zdjęcie. Ale kształt głowy i rysy twarzy są twoje. Gdyby to pomalować na odpowiednie kolory byłby twój wierny portret.

Bartek musiał przyznać jej rację.

- Ciekawe. - powiedział. – Że też jakiś balijski rzeźbiarz przed wiekami akurat tak sobie wyobraził demona? Swoją drogą to początkowo nie musiało tak wyglądać. Ten posąg stoi na słońcu i deszczu od wieków, więc może się od tego trochę zdeformował i przypadkiem stał się podobny do mnie.

- A może jakiś twój przodek miał naturę odkrywcy i wybrał się na wyprawę  żaglowcem w tamte strony? Na miejscu wpadł w oko tamtejszemu artyście i posłużył jako  model dla demona?

Potraktowaliby to jako zabawną ciekawostkę z podroży i z czasem zapomnieli o sprawie, gdyby nie kolejne wydarzenia. Już kilka dni później do Bartka zadzwonił przyjaciel.

- Nie pochwaliłeś się, że wystąpiłeś w filmie jako statysta. – powiedział.

- O czym ty mówisz? – zdziwił się Bartek – Nie występowałem w żadnym filmie.

- Nie gadaj. Przecież mam oczy. Oglądałem film na Netflixie i zauważyłem cię w jednej ze scen. Widać cię tylko przez kilka sekund i początkowo myślałem, że mi się wydawało. Specjalnie zatrzymałem odtwarzanie, cofnąłem i kilka razy przeglądnąłem.  To na pewno ty. Swoją drogą nieźle wypadłeś.

Podał tytuł i minutę, w której scena się odbywa. Bartek z ciekawości wyszukał film w serwisie i przesunął do odpowiedniego momentu. Scena rozgrywała się w jakimś lokalu.  Dwaj główni bohaterowie rozmawiali przy barze, a w tle widać było innych klientów. Jeden z nich wyglądał dokładnie jak Bartek. Marta, kiedy zobaczyła fragment filmu musiała przyznać, że to prawda. Wciąż jeszcze nie widzieli w tym nic nadmiernie niezwykłego ani, tym bardziej, niepokojącego.

- Typy ludzkie się powtarzają. – stwierdziła Marta. – Podobno każdy ma co najmniej jednego sobowtóra gdzieś na świecie. Akurat twój statystował w filmie.

Następny przypadek dał już więcej do myślenia. Marta przeglądała album z malarstwem polskim i natrafiła na dużą reprodukcję „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki.

- Bartek! – zawołała nagle . – Popatrz!

- O co chodzi?

- Przecież to ty! – wskazała na jedną z postaci na obrazie.

Rzeczywiście. Jeden z rycerzy uczestniczący w bitewnym zgiełku do złudzenia przypominał Bartka pomimo hełmu na głowie.

- O ile wiem, Matejko nie malował jedynie z wyobraźni, tylko przedstawiał na obrazach twarze różnych ludzi, jakich spotykał w swoim czasie w Krakowie. – powiedziała Marta. – Widać w tamtym czasie żył tam twój kolejny sobowtór.

- Coś ostatnio za dużo tych moich sobowtórów. – stwierdził Bartek.

Następnego dnia odebrał telefon od kolejnego znajomego.

- Gratuluję! Świetnie to powiedziałeś. – usłyszał w słuchawce. – Sam bym tego lepiej nie wyraził.

- O czym ty mówisz? – zdziwił się Bartek.

- Jak to o czym? O twoim wywiadzie.

- Jakim znowu wywiadzie?

- Stary, nie zgrywaj się.  Wczoraj w wieczornych wiadomościach był wywiad z tobą. Zrobili sondę uliczną i zapytali ciebie. Dobrze wypadłeś.

- Jesteś pewien, że to byłem ja?

- Przecież się znamy nie od dzisiaj.

Bartek nawet nie usiłował znaleźć archiwalnego nagrania żeby sprawdzić czy ten zaczepiony wczoraj  na ulicy przez reportera człowiek rzeczywiście wyglądał jak on. Coś mu mówiło, że to kolejny sobowtór.  Kolejny ale nie ostatni. Wkrótce potem inny znajomy zadzwonił aby poinformować, że widział  go na trybunach podczas meczu siatkówki transmitowanego w telewizji. Do tego na drugim końcu kraju.  Liczba sobowtórów szybko rosła.

Wspomniał o tym swojemu kuzynowi, który był wyznawcą teorii spiskowych. Ten od razu znalazł wyjaśnienie.

- Niemożliwe, żebyś miał tylu sobowtórów. To przez szczepienia.

- Jak to przez szczepienia? – nie zrozumiał Bartek.

- Powinienem powiedzieć, że przez udawane szczepienia – wyjaśnił kuzyn . - Oni udają, że cię szczepią na jakąś chorobę, a naprawdę pobierają twoje DNA żeby cię sklonować.

- Po co mieliby mnie klonować?

- Jak to po co? Na sprzedaż. Na przykład jakiś obcy kraj chciałby umieścić u nas swojego agenta. Wtedy kupują twojego sobowtóra i podstawiają go za ciebie. Rzecz nie do wykrycia. Wszystko się zgadza, wygląd, odciski palców, DNA.

- Ale gdyby mnie teraz sklonowali to te moje klony byłby małymi dziećmi.

- Widać pobrali ci DNA kiedy byłeś szczepiony jako dziecko i od razu stworzyli klony. Teraz one się ujawniają.

Wyjaśnienia kuzyna jakoś Bartka nie przekonały. Nie rozumiał skąd nagle wzięło się tylu mężczyzn wyglądających jak on. Jednak ta sprawa zaczęła go nie tylko intrygować ale również bawić. Wyszukiwał w internecie lub w gazetach zdjęcia imprez masowych – koncertów, meczów, manifestacji. O ile tylko zdjęcie posiadało odpowiednią rozdzielczość za każdym razem w tłumie odnajdywał swoją twarz. Ta zabawa zaczynała go cieszyć. Do momentu kiedy zobaczył swoje zdjęcie w opublikowanym przez policję liście gończym. Podpis głosił, że poszukiwany mężczyzna podejrzany jest o liczne napady na banki.

 

 

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Przesilenie wiosenne

 

Przesilenie wiosenne

Pan Czesław był poważnym urzędnikiem starej daty. Uważał, że pośpiech przy podejmowaniu decyzji administracyjnych jest niewskazany. Gdyby to od niego zależało, to te wszystkie komputery i systemy informatyczne zostałyby zakazane.  Kto to widział, żeby petent zamiast odstać swoje w kolejce do okienka, mógł wysyłać podania przez ten cały internet nie wiadomo skąd i poza godzinami pracy urzędu. Przecież to prowadzi do chaosu i całkowitej utraty kontroli nad sytuacją przez administrację. Jednak to od pana Czesława nie zależało, więc musiał się pogodzić z tym, że sprawy zmierzają w złym jego zdaniem kierunku. W głębi ducha żywił przekonanie, że te wszystkie bazy danych umieszczone w jakiejś chmurze, wcześniej czy później się rypną. Dlatego na wszelki wypadek trzymał potajemnie kopie co ważniejszych dokumentów w segregatorach. 

Natomiast na swój strój pan Czesław zachował wpływ. Podobnie jak wielkie korporacje, które narzucają swoim pracownikom obowiązkowy dress code, pan Czesław uważał, że ubiór świadczy o urzędniku.  Zawsze przychodził do biura w garniturze o kroju niezmiennym od lat. Nie przejmował się żadnymi modami. Paradoksalnie, ponieważ mody się zmieniały,  a garnitur pana Czesława się nie zmieniał to stawał się modny mniej więcej co dziesięć lat.  Młode urzędniczki i urzędnicy złośliwie żartowali z  wyglądu starszego kolegi mówiąc, że ma ptasią główkę. Trzeba obiektywnie przyznać, że coś było na rzeczy. Głowa pana Czesława umieszczona była na długiej, cienkiej szyi wystającej ze zbyt dużego kołnierzyka koszuli. Twarz miał trójkątną, ze szpiczastym podbródkiem i wąskim, haczykowatym nosem. Wszystko to sprawiało, że pan Czesław wyglądem przypominał sępa, tym bardziej, że minę miał zazwyczaj zaciętą i nigdy się nie uśmiechał.

Wszyscy pogodzili się, że tak musi być. Przełożeni nie mogli się pozbyć pana Czesława, bo nie dawał on żadnych podstaw do zwolnienia. Przychodził do biura punktualnie, trzymał się przepisów, a brak pośpiechu przy rozpatrywaniu spraw nie stanowił podstawy do zwolnienia dyscyplinarnego. Szefostwo, koleżanki i koledzy z pracy nie mieli innego wyjścia jak przeczekać pana Czesława odliczając lata do jego emerytury.

Trwało to tak do pewnego wiosennego dnia. Tego poranka pan Czesław obudził się wcześniej niż zwykle, tuż po piątej, mimo że budzik miał nastawiony jak co dzień na szóstą. Miasto było jeszcze pogrążone w ciszy. Z drzew rosnących za oknami rozbrzmiewał radosny ptasi świergot. Ten dźwięk wzbudził jakiś dziwny niepokój w duszy urzędnika. Wsłuchiwał się w niego zafascynowany. Ptasie trele sprawiły, że ustalony porządek jego życia zachwiał się w posadach. Doszło do tego, że patrząc na przygotowany poprzedniego wieczora garnitur, pan Czesław zaczął się zastanawiać czy nie byłoby lepiej włożyć tego dnia czegoś lżejszego. Mało tego, nabrał wątpliwości czy wychodząc do pracy powinien zabrać ze sobą teczkę. Ta teczka stanowiła pozostałość po czasach, gdy jeszcze nosił w niej jakieś papiery. Obecnie służyła jedynie do transportu kanapek, które pan Czesław spożywał na drugie śniadanie, podczas przerwy w pracy o wpół do dziesiątej. 

Rutyna mimo wszystko wzięła górę. Pan Czesław wyszedł z domu o zwyklej porze ubrany w garnitur niosąc teczkę. Ponieważ do biura miał tylko kilkaset metrów, nie korzystał z komunikacji miejskiej tylko zazwyczaj przemierzał trasę dostojnym krokiem. Jednak tego dnia ptasi śpiew sprawił, że pan Czesław przyspieszył kroku. Mało tego, zaczął podskakiwać odbijając się od chodnika z prawej nogi i lądując na lewej. Naprawdę dziwne rzeczy zaczęły się dziać kiedy doszedł do rozłożystej, wysokiej lipy rosnącej przy ulicy.  Pan Czesław niepodziewanie położył teczkę na ziemi opierając ją o pień i podskoczył w górę sięgając do najniższego konaru. Następnie, z nieoczekiwaną zręcznością zaczął się wspinać w górę niczym wielka, ubrana w szary garnitur wiewiórka.  Dotarł w pobliże wierzchołka drzewa i usadowił się w rozwidleniu gałęzi. Ptaki zasiadające licznie w koronie drzewa na moment zamilkły, ale po chwili podjęły swój świergot.

Pan Czesław spoglądał z góry na budzące się do życia miasto oświetlone stojącym jeszcze nisko słońcem.  Jego promienie gdzieniegdzie odbijały się od szyb. Ptaki śpiewały, wiał lekki, ciepły wietrzyk wierzchołek lipy łagodnie się kołysał. Było pięknie. Pan Czesław rozejrzał się wokoło, zaćwierkał i odleciał.