sobota, 15 czerwca 2024

Krąg

 

Krąg

              Odwiert ulokowany był w dolinie niewielkiej rzeki. Prace wiertnicze, przy których miałem pełnić rolę kierownika projektu, zapowiadały się łatwo. Chodziło o pobranie próbek skał z głębokości około dwu kilometrów w celu zweryfikowania danych pochodzących z badań sejsmicznych.  Nie należało się spodziewać żadnych problemów. Pod warstwą rzecznych namułów leżały złożą piasku i piaskowca. Nie będzie trzeba przegryzać się przez żadne twarde granity czy bazalty.

Przed przystąpieniem do wiercenia byłem odpowiedzialny za uzyskanie wszystkich niezbędnych pozwoleń. To też poszło w miarę szybko, bez komplikacji, jakie zazwyczaj występują w podobnych sytuacjach.  W styczniu, kiedy odbierałem zezwolenie od kierownika wydziału środowiska usłyszałem jednak od niego dziwne zdanie:

- Radziłbym panu skończyć te wiercenia przed dwudziestym pierwszym czerwca.

- Ale dlaczego? – zaniepokoiłem się. – To niemożliwe. Prace są zaplanowane na ponad rok.

Szybko przebiegłem wzrokiem treść zezwolenia poszukując klauzuli określającej termin ukończenia prac.

- Tam nic na ten temat nie ma. – uspokoił mnie kierownik. – Tak mi się tylko powiedziało.

-  Nie rozumiem co pan miał na myśli.

- Wie pan, takie tam po okolicy krążą opowieści. Nie ma się czym przejmować.

- Jakie opowieści?

- Jeszcze raz przepraszam, że o tym wspomniałem.  To naprawdę nic poważnego. Ale jeśli chce pan koniecznie usłyszeć to niech się pan zwróci do nauczyciela historii z tamtejszej szkoły. To pasjonat, który zbiera różne miejscowe legendy.

W najbliższych tygodniach miałem mnóstwo pracy. Należało przygotować  prowizoryczną drogę dojazdową do miejsca odwiertu aby sprzęt nie ugrzązł w podmokłym gruncie, przygotować teren na miejscu, zapewnić zasilanie elektryczne i zmontować wiertnię. Było co robić ale gdzieś w tyle głowy miałem wspomnienie tych słów wypowiedzianych przez kierownika wydziału. Znałem go i uważałem za poważnego człowieka, który nie papla co mu ślina na język przyniesie. Musiałem ustalić o co mu chodziło z tym dwudziestym pierwszym czerwca. Kiedy roboty przygotowawcze zostały  ukończone i wiertło zaczęło systematycznie zagłębiać się w grunt miałem nareszcie więcej czasu. Postanowiłem odszukać miejscowego nauczyciela historii. Nie było z tym problemu bo w gminie znajdowała się tylko jedna szkoła, a pracujące w niej grono pedagogiczne było nieliczne. Odszukałem zatem historyka bez kłopotu i poprosiłem o rozmowę.  Zaplanowałem jak ją poprowadzić aby nie wyjść na kogoś, kto wierzy w niesprawdzone plotki.

Przedstawiłem się i powiedziałem, że kieruję pracami wiertniczymi nad rzeką.  Nauczyciel odrzekł, że wie o naszych pracach, podobnie jak cała wieś, bo to niecodzienne wydarzenie w tej zazwyczaj spokojnej okolicy. Zapytał w czym może pomóc.

- Poradzono mi, że lepiej byłoby skończyć prace przed dwudziestym pierwszym czerwca – użyłem formy bezosobowej bo nie chciałem w to mieszać kierownika wydziału. – Doradzono mi też, że pan może udzielić wyjaśnień w tej sprawie.

- A, o to chodzi. – historyk nie okazał zdziwienia. – Chętnie opowiem co wieść gminna głosi.

- Bardzo proszę.

- Jak pan wie, chrześcijaństwo do Polski wprowadził Mieszko I, przyjmując chrzest w 966 roku. Teoretycznie nową wiarę w ślad za władcą mieli przyjąć wszyscy poddani ale w praktyce nie nastąpiło to  natychmiastowo. Zwłaszcza w tej części kraju, oddalonej od ówczesnej stolicy w Gnieźnie i władzy księcia. Tutaj starosłowiańskie wierzenia przetrwały dłużej. Jakieś pół kilometra w górę rzeki od miejsca gdzie wiercicie, w zakolu rzecznym znajdował się kamienny  krąg ułożony z granitowych głazów narzutowych. Było to miejsce kultu boga Welesa, słowiańskiego patrona podziemi. Co roku w najkrótszą noc przypadająca dwudziestego pierwszego czerwca odbywały się tam tajemnicze obrzędy. Tańczono przy ogniu i oddawano ofiary. Nie ma pewności co do szczegółów, bo wzbudzało to ludzką wyobraźnię na tyle, że każdy wymyślał i dodawał do opowieści na ten temat niestworzone rzeczy.  A wiarygodnych zapisów oczywiście nie ma, bo w tamtych czasach żadnych kronik w tej okolicy nie prowadzono. Księża chrześcijańscy przez długi czas walczyli z tymi wierzeniami. Podobno dopiero gdzieś w połowie dwunastego wieku w zakolu rzeki, na miejscu kręgu, postawiono drewniany kościół.  Niestety długo nie postał bo w najbliższą noc z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca spłonął.  Miejscowy proboszcz nie odpuścił. Jakiś czas później zbudował na tym miejscu solidniejszy kościół, skonstruowany z kamienia pochodzącego z głazów tworzących poprzednio krąg. Ta budowla przetrwała znacznie dłużej. Jednak w jedną z kolejnych nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca runęła. W tym momencie pojawiły się już pogłoski o klątwie boga Welesa, która działa w noc letniego przesilenia. Zapewne prawda była prozaiczna. Tam, w zakolu rzeki, znajdują się bardzo niestabilne grunty, namuły, mady, takie tam. Pewnie pan zna się na geologii znacznie lepiej niż ja. Prawdopodobnie miejscowi budowniczy w tamtym czasie nie mieli najwyższych kwalifikacji, a zwłaszcza doświadczenia z murowanymi budowlami i położyli zbyt słabe fundamenty. Ale legendy o klątwie zaczęły się szerzyć.  Co więcej kamienie ze zburzonego kościoła ułożyły się, czy też ktoś je ułożył, w krąg. Jakoś nikt się nie odważył aby to rozrzucić. W wieku XV i XVI, mimo, że wiara chrześcijańska była już dominująca, nadal w noc letniego przesilenia odbywały się w kręgu tajemnicze obrzędy, głównie z udziałem kobiet. Pewien ksiądz w XVII wieku postanowił z tym skończyć. Wybrał się nocą z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca z kropidłem i wodą święconą aby przepędzić tych pogan. No i znaleziono go kilka dni później utopionego w rzece. Pewnie nie umiał pływać i po ciemku wpadł do wody, ale w powstrzymaniu pogłosek o klątwie to nie pomogło.  Bardziej skutecznie próbował załatwić sprawę na początku XVIII wieku jeden z miejscowych właścicieli ziemskich do spółki z proboszczem. Oskarżyli miejscowe kobiety o czary, nagie tańce w kręgu przy ognisku i zadawanie się z diabłem. Utworzyli jakiś samozwańczy trybunał, który uznał kilka wieśniaczek za czarownice i skazał je na spalenie na stosie. Stos zbudowano z drewna w kamiennym kręgu a egzekucji zamierzano dokonać w noc z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca. Jednak poprzedniego dnia zerwała się ulewa i wieczorem dwudziestego pierwszego, zanim podpalono stos, rzeka wystąpiła gwałtownie z brzegów i go rozmyła. Nawet ci dwaj fanatycy nie odważyli się spróbować ponownie. Zresztą w tym czasie sądy nad rzekomymi czarownicami były już zakazane. O sprawie dowiedział się wojewoda i nakazał uwolnić te nieszczęsne kobiety. Zwyczaj tańców przy ogniu zapalanym w kamiennym kręgu w najkrótszą noc jednak nie zaniknął. Z czasem przestało to mieć cokolwiek wspólnego z kultem Welesa. Miejscowe dziewczyny wierzyły, że dzięki tym tańcom znajdą męża w kolejnym roku. Być może faktycznie było to w pewnym sensie skuteczne. Chłopcy po kryjomu zakradali się aby popatrzeć z ukrycia w ciemności na  oświetlone ogniem tańczące dziewczyny, i pewnie nie jeden sobie jakąś wypatrzył. Ostatnio trochę się w tym zakresie pozmieniało. Kupiła tu stary dom jakaś kobieta z dużego miasta, zdeklarowana ekolożka. Przyjeżdżają do niej znajome z wielkiego świata. Zdaje się zaimponowały kilku miejscowym dziewczynom i zorganizowały coś na kształt sekty. Nie jest to chyba nic groźnego, ale ludzie powiadają, że te panie chcą wznowić prasłowiańskie wierzenia.

Podziękowałem nauczycielowi za opowieść i wróciłem uspokojony na teren wiertni.  Okazało się, że kierownik wydziału ochrony środowiska ma wyrafinowane poczucie humoru. Znał miejscowe legendy i postanowił sobie za mnie zażartować.

Któregoś dnia na początku czerwca podczas pracy przy wierceniu zauważyłem, że od strony kręgu w zakolu rzeki zbliża się kilka ubranych na biało postaci. Kiedy podeszły bliżej dojrzałem, że to pięć kobiet. Coś mi mówiło, że to może być ta współczesna sekta, o jakiej wspomniał nauczyciel. Wolałem uniknąć problemów, na przykład przykuwania się w ramach protestu do urządzeń wiertni i blokowania prac. Polityka firmy polegała na wyjaśnianiu sensu naszych wierceń miejscowej ludności i uspokajaniu, że nie powodują one szkody dla środowiska.  Zdecydowałem się na rozmowę z tymi paniami i wyszedłem im naprzeciw. One zatrzymały się jakieś sto metrów od wiertni i w milczeniu patrzyły jak się zbliżam. Pośrodku grupy stała kobieta w wieku gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątka o smukłej sylwetce i urodziwej twarzy wskazującej na niebanalną inteligencję. Wyglądała jak hipiska. Miała długie, proste  blond włosy sięgające poniżej ramion, a wokół głowy wianuszek z polnych kwiatów. Była bosa,  ubrana długą sukienkę z cienkiego, białego płótna. Wyglądało na to, że nic pod nią nie ma ale nie wypadało mi się przypatrywać aby zweryfikować to przypuszczenie. Towarzyszyły jej dwie kobiety w podobnym wieku i dwie znacznie młodsze dziewczyny. Wszystkie ubrane były w podobnym stylu.  

Zacząłem wyjaśniać, że nasz kraj potrzebuje surowców naturalnych, a wiercenia jakie tu prowadzimy mają na celu potwierdzenie badań geologicznych. Zapewniałem, że nie jest to szkodliwe dla środowiska. Niestety, musieliśmy zniszczyć trochę trawy ale po zakończeniu prac zrekultywujemy teren. Co ważne wiercimy świdrem do pobierania próbek ze złóż, tak zwaną koronką, i nie stosujemy płuczki wodnej, która mogłaby zamulić okolicę. Kobiety patrzyły na mnie w milczeniu oczyma, z których nie dało się nic wyczytać. Żadnej błysku akceptacji w oku, ale też żadnego wyrazu potępienia. Sprawiały wrażenie, że myślą o jakichś ważniejszych, transcendentnych sprawach, a moja gadanina mało je obchodzi.

Zabrakło mi konceptu i przestałem mówić. Przez krótką chwilę panowało milczenie, a na koniec przywódczyni sekty powiedziała:

- Niech Weles ci wybaczy.

Odwróciły się i odeszły.  Przez chwilę patrzyłem w ślad za nimi. Wątpliwe było abym je przekonał ale oceniłem, że nie będą powodowały problemów. Sprawiały wrażenie, że wierzą w tę swoją ekologię i być może w Welesa, ale nie należały raczej do fanatyczek. Nie miałem nic przeciwko obrończyniom środowiska, zwłaszcza tak atrakcyjnie wyglądającym, dopóki nie utrudniają mi roboty.

Nadszedł dwudziesty pierwszy czerwca. Wieczorem miałem dyżur przy wiertni. Nic szczególnego się nie działo. Maszyneria po swojemu szumiała, wiertło powoli, centymetr za centymetrem zagłębiało się w grunt. Kiedy zapadł zmrok w oddali, przy zakolu rzeki rozbłysnął ogień. W jego blasku, wokół płomieni poruszały się jasne postacie. Było zbyt daleko aby je rozpoznać albo policzyć ale przypuszczałem, że to wyznawczynie Welesa odprawiają swoje rytuały. Zgapiłem się na chwilę. Nagle coś zazgrzytało, maszyneria zaczęła wibrować, wreszcie rozległ się głośny huk i pojawił się dym. Potężny stalowy świder  zablokował się w gruncie. Zanim automatyka wyłączyła silnik wiertło ukręciło się, a na koniec cała wiertnia runęła.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz