niedziela, 15 września 2024

Wysyp

 

Wysyp

Z grzybami nigdy nic nie wiadomo.  Trudno przewidzieć gdzie i kiedy wyrosną.  Teoretycznie każdy wie, że grzyby wolą lasy iglaste od liściastych, że borowiki pojawiają się  w miejscach gdzie pośród sosen rosną dęby, a koźlarze lubią towarzystwo brzóz. Niektórzy twierdzą, że znają specjalne miejsca, gdzie grzybów można się spodziewać i trzymają te miejsca w tajemnicy. Może to i prawda, ale osobiście nie wierzę, że można tam znaleźć  grzyby zawsze.  To kwestia prawdopodobieństwa. Skoro w jakimś miejscu kiedyś grzyb wyrósł, to znaczy że jest tam grzybnia, więc mogą wyrosnąć kolejne. Problem w tym, że nie na pewno i nie zawsze. Wydaje się, że od miejsca ważniejszy jest czas. Zdarzają się tak zwane wysypy, gdy grzybów jest pełno wszędzie, nie tylko w tych sekretnych miejscach.  A w innych porach można złazić cały las, łącznie z tymi tajemnymi miejscami i nie zobaczyć grzyba na oczy.  Nikt nie jest w stanie przewidzieć kiedy taki wysyp nastąpi.  Teoretycznie wiadomo, że grzyby nie rosną gdy jest sucho i zimno. Zdecydowanie wolą dni wilgotne i ciepłe. Ale nie ma gwarancji. Nie raz zdarza się wracać z lasu w wilgotny i ciepły dzień  z pustym koszem.  Czyli z grzybami nigdy nic nie wiadomo.  Najlepszym dowodem jest to, że nikomu nie udaje się grzybów uprawiać, pomijając pieczarki i takie tam. Gdyby dało się przewidzieć w jakich warunkach grzyby na pewno wyrosną to wystarczyłoby stworzyć takie warunki i mielibyśmy hodowlę. Ale nic z tego.

Być może z tego powodu zbieranie grzybów jest tak popularne w naszym kraju. Bo znalezienie grzyba jest jak wygrana w totka.  A każdy woli wygrać w totka niż na coś zapracować.  Jeśli zdecydujemy się pójść na jagody i wykażemy dość cierpliwości, to na pewno jagód nazbieramy. To nie jest kwestia szczęścia tylko pracowitości. A z grzybami jest wręcz odwrotnie. Można się pracowicie nałazić po lesie  i nic nie znaleźć, a można po paru krokach mieć farta i pełen kosz.

W połowie września pogoda była taka, że teoretycznie powinien nastąpić wysyp. Solidnie polało, a po tym przyszły parne noce. Nawet księżyc był w pełni, co według nie w pełni dowiedzionych teorii sprzyja wystąpieniu grzybów. Wybrałem się do lasu. Oczyma wyobraźni widziałem całe stada prawdziwków pośród mchów, wrzosów oraz igliwia. Niestety, jak to często w przypadku grzybów bywa, teoria się nie sprawdziła. Przez pół godziny nie widziałem nawet zeschłego muchomora. Już miałem wracać z pustym koszem do domu kiedy dostrzegłem kilka niewielkich grzybków pośród paproci. Zazwyczaj zachowuję daleko posuniętą ostrożność wobec grzybów. Zbieram tylko gatunki, które znam, a zwłaszcza unikam tych z blaszkami pod kapeluszem. Ale tym razem jakoś wstyd mi było wracać z lasu z niczym. Mimo, że te małe grzybki miały blaszki postanowiłem je zidentyfikować. Zrobiłem zdjęcie telefonem i skorzystałem z aplikacji rozpoznającej gatunki.  Wyświetliło się, że to gąsówka świerkowa, grzyb jadalny.  Wobec tego pozbierałem te grzybki i wróciłem do domu. Poddusiłem je na maśle, dodałem cebuli, wbiłem jajko, popieprzyłem i zjadłem. Były nawet dość smaczne.

Po posiłku zacząłem mieć wątpliwości czy nie za wcześnie zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Wydawało mi się, że w lesie byłem jakiś ospały, mało skoncentrowany i nieuważny. Mogłem przegapić sporo grzybów. Przecież wszystko wskazywało, że powinien być wysyp. Teraz miałem wyostrzone zmysły. Postanowiłem ponownie wybrać się do lasu. Przeczucia mnie nie myliły. Ledwo minąłem pierwsze, rosnące na skraju zagajnika, świerczki dostrzegłem trzy dorodne prawdziwki. Zastanawiałem się jak poprzednio mogłem ich nie zauważyć. Chyba wchodziłem do lasu w innym miejscu. Wszystkie te drzewa wyglądają tak samo.  Dobra praktyka nakazuje uważnie rozejrzeć się wokoło gdy się znajdzie jednego grzyba, bo one często rosną stadami. Tym razem to się sprawdziło. Nie dalej jak dwa metry od tej trójki borowików rosły kolejne cztery. A kiedy je zebrałem i znów się rozejrzałem dostrzegłem kolejne. I tak to już poszło. Nawet się nie obejrzałem jak miałem pełen kosz. Żal było wychodzić z lasu podczas takiego wysypu ale co miałem zrobić. Jednak to jeszcze nie był koniec. W rowie przy drodze, którą szedłem do domu znalazłem koleją grupę prawdziwków, zdrowych, i dorodnych. Gdzie jak gdzie ale w takim miejscu bym się ich nie spodziewał. Jeden z borowików rósł dosłownie na granicy asfaltu. Wyjąłem koszulę ze spodni, i nawrzucałem do niej te dodatkowe zbiory. Podczas takiego wysypu nic nie było  w stanie mnie zadziwić. Nawet to, że znalazłem kolejne dwa prawdziwki na betonowych schodach mojego domu.

Usiadłem na krześle w kuchni. Trochę kręciło mi się w głowie. Pomyślałem, że ta aplikacja chyba nie podaje wszystkich informacji. Owszem, te gąsówki świerkowe był jadalne, jednak wyglądało na to, że nie napisali, że są też halucynogenne. Zresztą z grzybami nigdy nic nie wiadomo.  

sobota, 17 sierpnia 2024

Szyb

 

Szyb

Nie lubię ostatnich dni sierpnia. Niby to jeszcze wakacje ale już się czuje, że zbliża się koniec laby. Najbardziej mnie denerwują te reklamy przyborów szkolnych. Nie pozwalają zapomnieć, że wkrótce koniec wolności. To gadanie, że spotka się na nowo kolegów, że będzie można sobie radośnie opowiadać wakacyjne przygody jakoś do mnie nie trafia.  Nie muszę wracać do szkoły żeby spotkać kumpli.  Większość z nich cały czas jest na miejscu. Wyjazdy na Zanzibar albo na Karaiby to nie są klimaty z naszych familoków i bloków.  Chłopaki wyjeżdżają na wieś do dziadków, co najwyżej któremuś się trafią tanie, dwutygodniowe wakacje w Egipcie z promocji last minute. Pod koniec sierpnia wszyscy byli już na miejscu.

Jakieś dwa kilometry od naszego osiedla znajduje się stary kopalniany szyb wentylacyjny. Kiedy kopalnię zamknięto został nakryty betonowym stropem, żeby ktoś do niego nie wpadł. Wiadomo, nikt normalny nie ma zamiaru polecieć kilkaset metrów w dół, ale idiotów nie brakuje. Wszystkie co bardziej wartościowe urządzenia zdemontowano, a na zrujnowanych ścianach dawnej stacji wentylatorów zawieszono tabliczki „Wstęp wzbroniony”. Akurat się tym przejęliśmy. Urządziliśmy tam sobie z chłopakami bazę. Teren wokół szybu w międzyczasie zdążył zarosnąć młodymi brzózkami i sosenkami więc był ukryty przed obcymi. Spotykaliśmy się tam wieczorami, palili ogniska, i gadali do późna.

Któregoś sierpniowego dnia jak zwykle urzędowaliśmy z kumplami w naszej bazie. Nagle z ciemności wyłonił się jakiś starszy facet i stanął w blasku ogniska. Dziwnie wyglądał. Ubrany był w sfatygowane, wełniane spodnie i mocno spraną koszulę bez kołnierzyka uszytą z grubego płótna. Miał fryzurę z przedziałkiem pośrodku i długie, podkręcone do góry wąsy.

- W 1912 roku na poziomie 350 metrów w kopalni wybuchł pożar. – zaczął mówić nie pytany przez nikogo. – Odciął stu siedemnastu górników od szybu, którym mogli wyjechać na powierzchnię. Korytarze kopalniane wypełniły się dymem. Na szczęście sztygar kierujący pracami w tym rejonie, stary doświadczony górnik,  nie stracił głowy. Powiedział swoim ludziom, że mogą ratować się przez ten szyb wentylacyjny. – nieznajomy wskazał za siebie w mrok. – Poprowadził wszystkich niemal po omacku poprzez zadymione chodniki. W tym czasie w szybie nie było żadnych urządzeń wyciągowych. Służył tylko do przewietrzania podziemnych wyrobisk. Uciekający przed ogniem górnicy musieli się wspinać po zawieszonych na ścianach drewnianych drabinach, które były oślizgłe i miejscami zmurszałe. Dziewięćdziesięciu ośmiu się udało. Pozostałym dziewiętnastu nie.  Nie wiadomo co się dokładnie stało. Może jakiś spróchniały szczebel nie wytrzymał, a może któryś zatruty dymem górnik odpadł od drabiny i strącił z niej tych co wspinali się za nim. W każdym razie tych dziewiętnastu nie pojawiło się na powierzchni. Kierownictwo kopalni nie podjęło akcji ratunkowej.  Na chłodny rozum mieli rację. Ludzi, którzy spadli kilkaset metrów w dół nie dało się uratować, a szyb należało szybko zaślepić bo dopływające nim powietrze podsycało pożar. Wyrobiska tliły się niemal przez dwa lata aż komisja z urzędu górniczego uznała, że pożar wygasł. Dopiero wtedy wydobyto z dna szybu szczątki tych dziewiętnastu. Nie dało się ich zidentyfikować, więc zostali pochowani we wspólnej mogile na miejscowym cmentarzu. Kopalnia ufundowała nawet pomnik na tym grobie, który przetrwał kilkadziesiąt lat aż zniknął, a wraz z nim pamięć o tych ludziach.

Stary człowiek zamilkł, przez chwilę patrzył zamyślony w ogień, a później cofnął się w otaczającą nas ciemność i zniknął. Przez dłuższą chwilę żaden z nas nie wypowiedział słowa. Opowieść dziwnego gościa zapadła wszystkim w pamięć.

Następnego dnia znów spotkaliśmy się w bazie. Przez chwilę wspominaliśmy wczorajsze odwiedziny ale później zaczęły się zwyczajne rozmowy i żarty. Dopiero po dłuższej chwili zauważyliśmy, że na granicy blasku ognia i ciemności stoi mężczyzna ubrany w dwurzędową, gabardynową marynarkę i za szerokie spodnie. Był niezwykle chudy, a raczej należałoby powiedzieć, wyniszczony. Miał bladą twarz z podkrążonymi oczami i zapadniętymi policzkami.

- Styczeń 1945 roku był bardzo mroźny. – zaczął mówić. – Wiadomo było, że zbliża się front. Od kilku dni słychać było huk armat. Którejś nocy Niemcy się wycofali, a kopalnię zajęli Rosjanie. Pomimo tego prawie cała załoga rano stawiła się do pracy. Ślązacy są nauczeni porządku. Wojna nie wojna, front nie front, a fedrować trzeba. Ruscy nie znali miejscowych realiów. Kopalnia leżała po niemieckiej stronie przedwojennej granicy, więc nie rozróżniali pomiędzy Ślązakami a Niemcami. Wszystkich górników ustawili na placu przy tym szybie i kazali stać tak przez dwie doby. Było ponad dwadzieścia stopni poniżej zera. Ludzie byli zmarznięci na kość. Po tych dwu dniach rosyjski komendant kazał odliczyć do dziesięciu i wystąpić tym, na których wypadło. Okazało się, że mieli wielkie szczęście bo zostali do obsługi pomp, aby kopalnia nie została zalana. Pozostali prosto z tego placu trafili do wagonów, które zawiozły ich do pracy w syberyjskich kopalniach. Dopiero po śmierci Stalina niektórzy wrócili na Śląsk. Niespełna połowa. Rodziny pozostałych nigdy się nie dowiedziały co stało się z ich bliskimi. Ci, co wrócili nie opowiadali o swoich przeżyciach. Urząd Bezpieczeństwa pilnował aby wieści o tym jak wygląda przyjaźń polsko-radziecka z punktu widzenia Ślązaków się nie rozpowszechniały.

Słuchaliśmy tej opowieści w osłupieniu. Zanim ktoś z nas zdążył się odezwać starszy, wychudzony człowiek zniknął w ciemności.

Następnego dnia mieliśmy kolejną wizytę. Tym razem z mroku wyszedł do naszego ogniska mężczyzna ubrany we wzorzysty, turecki sweter i przybrudzone dżinsy. Patrząc w ognisko zaczął mówić:

- Kiedy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zamknięto kopalnię, to zatrudnieni w niej górnicy nie mieli jeszcze najgorzej. Kto chciał mógł wziąć niezłą odprawę, a tym co chcieli nadal pracować proponowano robotę w innych kopalniach. Jednak nikt się nie troszczył o okoliczne zakłady pracy, które poprzednio żyły z zamówień kopalni. Kiedy to się skończyło tylko nieliczne firmy znalazły szybko innych klientów i przetrwały. Wiele innych padło, a ludzie poszli na bezrobocie. Kto miał  szczęście to dostał chociaż na koniec jedną pensję. Byli tacy, co nie dostali nic. Żeby wyżywić rodzinę zajęli się zbieraniem złomu z zamykanych zakładów, również z tego szybu. Wyposażenie stacji wentylatorowej zdemontowano ale zostało sporo kabli, prętów zbrojeniowych, metalowych framug i takich tam.  Człowiekowi nauczonemu solidnej roboty żal było wyrywać to ze ścian ale jakie było inne wyjście? Władze ścigały złomiarzy, niby dla ich bezpieczeństwa, bo przy odzyskiwaniu metali nie przestrzegali BHP. Ale kto by się przejmował BHP kiedy rodzina nie ma za co żyć? – mężczyzna pokręcił głową w zadumie, a po chwili cofnął się w ciemność.

Sporo myślałem o tych trzech ludziach. W naszej dzielnicy znamy się niemal wszyscy z widzenia i mam pewność, że żaden z nich nie jest stąd. A w jaki sposób ktoś obcy mógł się dowiedzieć o starym, opuszczonym szybie ukrytym w zaroślach i trafić tam wieczorem? Poza tym wszyscy trzej wyglądali tak jakoś niedzisiejszo. Jakby pochodzili z dawnych czasów. Nieważne kim byli i skąd przyszli. Wierzyłem im. Usłyszałem od nich kawałek śląskiej historii, której inaczej bym nie poznał.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Działka

 

Działka

Wszystko zaczęło się podczas pandemii. Poprzednio Filip uważał działkowców za nieszkodliwych dziwaków, którzy zamiast wyjechać na all-inclusive, spędzają czas na plewieniu swoich ogródków. Był w stanie wykazać, że biorąc pod uwagę poświęcony czas taniej wychodziło kupić warzywa i owoce w markecie zamiast pielęgnować je przez całe lato, drżąc aby nie zniszczyły ich przymrozki albo nie zjadły ślimaki czy inna zaraza.

Pandemia zmieniła wszystko. Kiedy wprowadzono zakazy wchodzenia do parków i lasów ogródki działkowe stały się jedynym legalnym sposobem na opuszczenie mieszkania i spędzenie czasu wśród zieleni. Akurat trafiła się okazja bo działkowicz, który przeprowadzał się do innego miasta zaoferował swój ogród na sprzedaż. Ściśle rzecz biorąc nie chodziło o sprzedaż lecz o nabycie prawa do dzierżawy od Polskiego Związku Działkowców, który był właścicielem terenu. Mniejsza o formę prawną, grunt że pojawiła się możliwość uniknięcia przymusowego tkwienia w czterech ścianach mieszkania.  Sprawa przedstawiała się tym bardziej atrakcyjnie, że oferowana działka nie była typowa. Właściciel nie uprawiał na niej, jak większość sąsiadów, pomidorów, marchewki i agrestu lecz obsadził ją ozdobnymi krzewami i drzewami. Rosły tam rododendrony, hortensje, glicynie, araukarie, mahonie i liczne odmiany ozdobnych iglaków. W rezultacie był to niewielki, prywatny park niedaleko od centrum miasta. Filip długo się na zastanawiał. Zapłacił uzgodnioną cenę i uzyskał od Związku Działkowców decyzję o prawie do przejęcia dzierżawy.

Działkowcy na ogół skrupulatnie koszą trawę w swoich ogródkach dbając by ani jedno źdźbło nie odrosło od ziemi wyżej niż na dwa centymetry. Na nowej działce Filipa poprzedni właściciel urządził jedynie niewielki trawnik, na którym dało się rozłożyć leżak, natomiast pozostały obszar pomiędzy krzewami pokrywała wysoko wyrośnięta łąka z polnymi kwiatami.

Sąsiedzi uważali taki sposób uprawy ogrodu za niewskazany. Pojawienie się Filipa przyjęli z nadzieją na zmiany.

- Pan tu teraz będzie gospodarzył? – zapytał  jeden z nich spoza płotu. – Przydałoby się zrobić trochę porządku. Krzewy nie przycinane, trawa nie skoszona. Dżungla, panie, a nie ogródek działkowy.

Podobnego zdania był zarząd zespołu działek. Filip spotkał się z sugestiami, że przydałyby się zdecydowane cięcia i przerzedzenie roślinności. Specjalnie się tym nie przejął. Kupił ogródek aby w nim leniwie wypoczywać, a nie po to aby wdać się w bezustanną walkę z roślinami. I to walkę beznadziejną, bo im bardzie się przycina i kosi, tym bardziej wszystko odrasta. Nie znaczy to, że nie interesował się ogrodnictwem. Siedząc na leżaku na niewielkim fragmencie skoszonego trawnika przeglądał w internet w telefonie, korzystając z tego, że był tam całkiem niezły zasięg i strony ładowały się szybko. Jakoś nie zainteresowały go porady kiedy i jak przycinać krzewy, kiedy i czym nawozić grządki ani jak zwalczać chwasty i szkodniki. Natrafił na strony zwolenników „roślinności 4.0”. Zgodnie z ich teorią, „roślinność 1.0” to były naturalne lasy i puszcze porastające ziemię przed pojawieniem się człowieka. „Roślinność 2.0” to były tereny zagospodarowane rolniczo przez ludzi – pola, ogrody, łąki i pastwiska oraz lasy sadzone dla  pozyskiwania drewna. Kolejnym etapem była „roślinność 3.0” tworzona przez człowieka w miastach na następnym etapie rozwoju dla rekreacji, a zatem skwery, parki i aleje. Dla wielu ludzi na tym ewolucja się kończyła. Byli jednak aktywiści, którzy stworzyli pojęcie „roślinności 4.0”. Pojęcie to obejmowało rośliny, jakie spontanicznie pojawiały się na terenach określanych jako nieużytki, zwłaszcza w miastach i rozrastały się tam bez ingerencji człowieka. Argumentowano, że to jest właściwy kierunek rozwoju. Na „roślinność 4.0” składały się gatunki, które były w stanie przetrwać w danych warunkach bez pomocy człowieka, bez podlewania, ocieplania na zimę i bez usuwania innych, które je zarastały. Co ciekawe, roślinami najlepiej przystosowanymi do miejscowych wymagań niekoniecznie okazywały się tradycyjne dla danego obszaru gatunki. W miarę zmian klimatycznych coraz lepiej radziły sobie okazy egzotyczne, pojawiające się spontanicznie. Ich nasiona i pyłki przenosiły się wraz z rozwijającym się transportem międzynarodowym, a po trafieniu na nieużytkowany przez człowieka grunt rośliny te radziły sobie całkiem dobrze.

Filip przyjął tę teorię za swoją. Uważał, że jest w niej sporo racji, a do tego uzyskał teoretyczne uzasadnienie dla unikania ciężkiej pracy w ogrodzie bez posądzenia o lenistwo. Mógł twierdzić, że nie zaniedbuje ogrodu lecz uprawia w nim „roślinność 4.0”. Sąsiedzi początkowo próbowali go przekonać.

- Panie, usunąłby pan te chwasty – sugerował sąsiad zza siatki rozdzielającej działki.

- Kto powiedział, że to chwasty? – odpowiadał Filip – Kto nam dał prawo do decydowania co może rosnąć a co nie? Dlaczego uznajemy jedne rośliny za lepsze od innych?

Sąsiedzi i zarząd zespołu działek dla świętego spokoju zrezygnowali z prób wymuszenia powrotu do typowych metod uprawiania ogrodu. Tym bardziej, że efekty stosowania teorii „roślinności 4.0” okazały się interesujące. Niekoszony trawnik zamienił się w malowniczą kwietną łąkę. Przez cały sezon spontanicznie pojawiały się coraz to nowe gatunki: wrotycz, nawłoć, maki, chabry, rumianki, dziurawce, jaskry, kąkole, łubiny, bazylia, macierzanka i wiele innych nie tylko tworzyły kobierzec o zmieniających się z tygodnia na tydzień barwach ale emitowały całą gamę ziołowych zapachów, jakich nie jest w stanie dostarczyć wypielęgnowany trawnik. Rozwojowi roślin  towarzyszyło pojawienie się zwierząt. Zaczęło się od owadów. W trakcie gorących, letnich tygodni cała łąka brzęczała gdy pracowite pszczoły przefruwały z kwiatu na kwiat zbierając pyłki. Pewnego dnia Filip zauważył barwny rój motyli unoszący się nad łąką. Ze zdziwieniem stwierdził, że fruwają tam nie tylko znane mu jeszcze ze szkoły miejscowe gatunki motyli jak cytrynek, bielinek, pawie oczko, a nawet rzadko spotykany paź królowej, lecz również wyjątkowo barwne, egzotycznie wyglądające gatunki, których nie potrafił nazwać. Kiedy próbował dopasować zdjęcia w internecie do tego co widział stwierdził, że są to motyle azjatyckie i afrykańskie.

Pod koniec lata, kiedy Filip przechadzał się po swoim ogrodzie, zauważył na skraju łąki jakieś dziwne pędy wyrastające z ziemi. Początkowo nie umiał określić co to takiego. Jednak kiedy roślina podrosła stwierdził, że to bambus. Przed nadejściem jesieni rozrósł się do sporej kępy.

Wkrótce po nabyciu działki Filip przeniósł na nią z domu palmę wraz ze sporą donicą. Palma nie tylko zawadzała w mieszkaniu ale też marnie rosła. Filip uznał, że na działce będzie jej lepiej, przynajmniej do pierwszych przymrozków. Tak też się stało. Palma pozbierała się i mocno rozrosła. Jesienią Filip zaczął się martwić jak ją sprowadzić na powrót do domu. Kiedy się bliżej przyjrzał stwierdził, że to w ogóle nie jest możliwe, bo roślina rozsadziła donicę i silnie wczepiła się korzeniami w grunt. Filip uznał, że nie ma rady, trzeba w tej sytuacji palmę odżałować. Mylił się. Zima była łagodna i palma nie tylko nie ucierpiała ale wypuściła nowe, silne i zdrowe odnogi.

Z nadejściem kolejnej wiosny Filip zaczął znajdować na swojej działce, oprócz bambusa i palmy coraz to nowe egzotyczne rośliny. Pośród gąszczu wypatrzył krotony, strelicje, fikusy, monstery i filodendrony. Co ciekawe rośliny te, które hodowane w domu w doniczkach osiągały niewielkie rozmiary, tutaj rosły bez ograniczeń osiągając wielkość sporych krzewów. Filodendron wspiął się na jedno z rosnących na działce drzew oplatając jego pień. Filip zastanawiał się skąd u niego w ogrodzie wszystkie te gatunki. Wiedział, że niektórzy ludzie wyrzucają je wraz z doniczkami na śmietnik, kiedy się znudzą lub zmarnieją ale nie rozumiał w jaki sposób przeniosły się do niego i rozrosły w prawdziwą dżunglę. W sumie był z efektu zadowolony bo jego działka pokryła się samoczynnie bujną roślinnością, pełną kwiatów i efektownych liści.

Któregoś dnia siedząc na leżaku zauważył na gałęzi krzewu kolorową, wielką papugę. Doszedł do wniosku, że musiała uciec komuś z klatki i trafiła na działkę, gdzie znalazła roślinność przypominającą jej rodzinne strony. Innym razem, patrząc w ekran telefonu dostrzegł kątem oka jakiś ruch w koronach drzew. Coś przeskoczyło z jednego na drugie. Wiewiórka? – pomyślał. Jednak było to o wiele za duże jak na wiewiórkę. Rozmiarami przypominało raczej małpę, ale szybko znikło w gąszczu zanim Filip zdążył się przyjrzeć.

Pod koniec lipca, kiedy jak zwykle relaksował się  na leżaku wsłuchując się w brzęczenie pszczół dobiegające w kwietnej łąki usłyszał nagle dziwny pomruk. W pierwszej chwili pomyślał, że idzie burza, ale niebo było niebieskie i czyste. Filip, nieco zaniepokojony ale i zaciekawiony, podniósł się z fotela. Dźwięk dobiegał od kępy bambusa, która od zeszłego roku znacznie się rozrosła. Kiedy ostrożnie podszedł bliżej, spostrzegł, że pośród pędów porusza się coś wielkiego, pokrytego futrem w żółto-czarne pręgi.