Działka
Wszystko zaczęło się podczas pandemii. Poprzednio Filip uważał działkowców za nieszkodliwych dziwaków, którzy zamiast wyjechać na all-inclusive, spędzają czas na plewieniu swoich ogródków. Był w stanie wykazać, że biorąc pod uwagę poświęcony czas taniej wychodziło kupić warzywa i owoce w markecie zamiast pielęgnować je przez całe lato, drżąc aby nie zniszczyły ich przymrozki albo nie zjadły ślimaki czy inna zaraza.
Pandemia zmieniła wszystko. Kiedy wprowadzono zakazy wchodzenia do parków i lasów ogródki działkowe stały się jedynym legalnym sposobem na opuszczenie mieszkania i spędzenie czasu wśród zieleni. Akurat trafiła się okazja bo działkowicz, który przeprowadzał się do innego miasta zaoferował swój ogród na sprzedaż. Ściśle rzecz biorąc nie chodziło o sprzedaż lecz o nabycie prawa do dzierżawy od Polskiego Związku Działkowców, który był właścicielem terenu. Mniejsza o formę prawną, grunt że pojawiła się możliwość uniknięcia przymusowego tkwienia w czterech ścianach mieszkania. Sprawa przedstawiała się tym bardziej atrakcyjnie, że oferowana działka nie była typowa. Właściciel nie uprawiał na niej, jak większość sąsiadów, pomidorów, marchewki i agrestu lecz obsadził ją ozdobnymi krzewami i drzewami. Rosły tam rododendrony, hortensje, glicynie, araukarie, mahonie i liczne odmiany ozdobnych iglaków. W rezultacie był to niewielki, prywatny park niedaleko od centrum miasta. Filip długo się na zastanawiał. Zapłacił uzgodnioną cenę i uzyskał od Związku Działkowców decyzję o prawie do przejęcia dzierżawy.
Działkowcy na ogół skrupulatnie koszą trawę w swoich ogródkach dbając by ani jedno źdźbło nie odrosło od ziemi wyżej niż na dwa centymetry. Na nowej działce Filipa poprzedni właściciel urządził jedynie niewielki trawnik, na którym dało się rozłożyć leżak, natomiast pozostały obszar pomiędzy krzewami pokrywała wysoko wyrośnięta łąka z polnymi kwiatami.
Sąsiedzi uważali taki sposób uprawy ogrodu za niewskazany. Pojawienie się Filipa przyjęli z nadzieją na zmiany.
- Pan tu teraz będzie gospodarzył? – zapytał jeden z nich spoza płotu. – Przydałoby się zrobić trochę porządku. Krzewy nie przycinane, trawa nie skoszona. Dżungla, panie, a nie ogródek działkowy.
Podobnego zdania był zarząd zespołu działek. Filip spotkał się z sugestiami, że przydałyby się zdecydowane cięcia i przerzedzenie roślinności. Specjalnie się tym nie przejął. Kupił ogródek aby w nim leniwie wypoczywać, a nie po to aby wdać się w bezustanną walkę z roślinami. I to walkę beznadziejną, bo im bardzie się przycina i kosi, tym bardziej wszystko odrasta. Nie znaczy to, że nie interesował się ogrodnictwem. Siedząc na leżaku na niewielkim fragmencie skoszonego trawnika przeglądał w internet w telefonie, korzystając z tego, że był tam całkiem niezły zasięg i strony ładowały się szybko. Jakoś nie zainteresowały go porady kiedy i jak przycinać krzewy, kiedy i czym nawozić grządki ani jak zwalczać chwasty i szkodniki. Natrafił na strony zwolenników „roślinności 4.0”. Zgodnie z ich teorią, „roślinność 1.0” to były naturalne lasy i puszcze porastające ziemię przed pojawieniem się człowieka. „Roślinność 2.0” to były tereny zagospodarowane rolniczo przez ludzi – pola, ogrody, łąki i pastwiska oraz lasy sadzone dla pozyskiwania drewna. Kolejnym etapem była „roślinność 3.0” tworzona przez człowieka w miastach na następnym etapie rozwoju dla rekreacji, a zatem skwery, parki i aleje. Dla wielu ludzi na tym ewolucja się kończyła. Byli jednak aktywiści, którzy stworzyli pojęcie „roślinności 4.0”. Pojęcie to obejmowało rośliny, jakie spontanicznie pojawiały się na terenach określanych jako nieużytki, zwłaszcza w miastach i rozrastały się tam bez ingerencji człowieka. Argumentowano, że to jest właściwy kierunek rozwoju. Na „roślinność 4.0” składały się gatunki, które były w stanie przetrwać w danych warunkach bez pomocy człowieka, bez podlewania, ocieplania na zimę i bez usuwania innych, które je zarastały. Co ciekawe, roślinami najlepiej przystosowanymi do miejscowych wymagań niekoniecznie okazywały się tradycyjne dla danego obszaru gatunki. W miarę zmian klimatycznych coraz lepiej radziły sobie okazy egzotyczne, pojawiające się spontanicznie. Ich nasiona i pyłki przenosiły się wraz z rozwijającym się transportem międzynarodowym, a po trafieniu na nieużytkowany przez człowieka grunt rośliny te radziły sobie całkiem dobrze.
Filip przyjął tę teorię za swoją. Uważał, że jest w niej sporo racji, a do tego uzyskał teoretyczne uzasadnienie dla unikania ciężkiej pracy w ogrodzie bez posądzenia o lenistwo. Mógł twierdzić, że nie zaniedbuje ogrodu lecz uprawia w nim „roślinność 4.0”. Sąsiedzi początkowo próbowali go przekonać.
- Panie, usunąłby pan te chwasty – sugerował sąsiad zza siatki rozdzielającej działki.
- Kto powiedział, że to chwasty? – odpowiadał Filip – Kto nam dał prawo do decydowania co może rosnąć a co nie? Dlaczego uznajemy jedne rośliny za lepsze od innych?
Sąsiedzi i zarząd zespołu działek dla świętego spokoju zrezygnowali z prób wymuszenia powrotu do typowych metod uprawiania ogrodu. Tym bardziej, że efekty stosowania teorii „roślinności 4.0” okazały się interesujące. Niekoszony trawnik zamienił się w malowniczą kwietną łąkę. Przez cały sezon spontanicznie pojawiały się coraz to nowe gatunki: wrotycz, nawłoć, maki, chabry, rumianki, dziurawce, jaskry, kąkole, łubiny, bazylia, macierzanka i wiele innych nie tylko tworzyły kobierzec o zmieniających się z tygodnia na tydzień barwach ale emitowały całą gamę ziołowych zapachów, jakich nie jest w stanie dostarczyć wypielęgnowany trawnik. Rozwojowi roślin towarzyszyło pojawienie się zwierząt. Zaczęło się od owadów. W trakcie gorących, letnich tygodni cała łąka brzęczała gdy pracowite pszczoły przefruwały z kwiatu na kwiat zbierając pyłki. Pewnego dnia Filip zauważył barwny rój motyli unoszący się nad łąką. Ze zdziwieniem stwierdził, że fruwają tam nie tylko znane mu jeszcze ze szkoły miejscowe gatunki motyli jak cytrynek, bielinek, pawie oczko, a nawet rzadko spotykany paź królowej, lecz również wyjątkowo barwne, egzotycznie wyglądające gatunki, których nie potrafił nazwać. Kiedy próbował dopasować zdjęcia w internecie do tego co widział stwierdził, że są to motyle azjatyckie i afrykańskie.
Pod koniec lata, kiedy Filip przechadzał się po swoim ogrodzie, zauważył na skraju łąki jakieś dziwne pędy wyrastające z ziemi. Początkowo nie umiał określić co to takiego. Jednak kiedy roślina podrosła stwierdził, że to bambus. Przed nadejściem jesieni rozrósł się do sporej kępy.
Wkrótce po nabyciu działki Filip przeniósł na nią z domu palmę wraz ze sporą donicą. Palma nie tylko zawadzała w mieszkaniu ale też marnie rosła. Filip uznał, że na działce będzie jej lepiej, przynajmniej do pierwszych przymrozków. Tak też się stało. Palma pozbierała się i mocno rozrosła. Jesienią Filip zaczął się martwić jak ją sprowadzić na powrót do domu. Kiedy się bliżej przyjrzał stwierdził, że to w ogóle nie jest możliwe, bo roślina rozsadziła donicę i silnie wczepiła się korzeniami w grunt. Filip uznał, że nie ma rady, trzeba w tej sytuacji palmę odżałować. Mylił się. Zima była łagodna i palma nie tylko nie ucierpiała ale wypuściła nowe, silne i zdrowe odnogi.
Z nadejściem kolejnej wiosny Filip zaczął znajdować na swojej działce, oprócz bambusa i palmy coraz to nowe egzotyczne rośliny. Pośród gąszczu wypatrzył krotony, strelicje, fikusy, monstery i filodendrony. Co ciekawe rośliny te, które hodowane w domu w doniczkach osiągały niewielkie rozmiary, tutaj rosły bez ograniczeń osiągając wielkość sporych krzewów. Filodendron wspiął się na jedno z rosnących na działce drzew oplatając jego pień. Filip zastanawiał się skąd u niego w ogrodzie wszystkie te gatunki. Wiedział, że niektórzy ludzie wyrzucają je wraz z doniczkami na śmietnik, kiedy się znudzą lub zmarnieją ale nie rozumiał w jaki sposób przeniosły się do niego i rozrosły w prawdziwą dżunglę. W sumie był z efektu zadowolony bo jego działka pokryła się samoczynnie bujną roślinnością, pełną kwiatów i efektownych liści.
Któregoś dnia siedząc na leżaku zauważył na gałęzi krzewu kolorową, wielką papugę. Doszedł do wniosku, że musiała uciec komuś z klatki i trafiła na działkę, gdzie znalazła roślinność przypominającą jej rodzinne strony. Innym razem, patrząc w ekran telefonu dostrzegł kątem oka jakiś ruch w koronach drzew. Coś przeskoczyło z jednego na drugie. Wiewiórka? – pomyślał. Jednak było to o wiele za duże jak na wiewiórkę. Rozmiarami przypominało raczej małpę, ale szybko znikło w gąszczu zanim Filip zdążył się przyjrzeć.
Pod koniec lipca, kiedy jak zwykle relaksował się na leżaku wsłuchując się w brzęczenie pszczół dobiegające w kwietnej łąki usłyszał nagle dziwny pomruk. W pierwszej chwili pomyślał, że idzie burza, ale niebo było niebieskie i czyste. Filip, nieco zaniepokojony ale i zaciekawiony, podniósł się z fotela. Dźwięk dobiegał od kępy bambusa, która od zeszłego roku znacznie się rozrosła. Kiedy ostrożnie podszedł bliżej, spostrzegł, że pośród pędów porusza się coś wielkiego, pokrytego futrem w żółto-czarne pręgi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz