piątek, 14 lutego 2025

Hormon zakochania

 

Hormon zakochania

              To się naprawdę zdarza. Dwoje obcych ludzi przypadkiem się spotyka.  Coś sprawia, że zwracają na siebie uwagę. Spoglądają sobie w oczy, w powietrzu coś iskrzy i oboje już wiedzą, że chcą spędzić z tym drugim resztę życia. Miłość od pierwszego wejrzenia. Opiewana w poematach, opisywana w książkach i pokazywana w filmach.  Ale w życiu też się zdarza. Niestety tylko niektórym, chociaż wielu innych o tym marzy.

              Profesor Henryk Dębogórski, jak nikt inny znał naukowe, biochemiczne podstawy tego zjawiska. Osoby otwarte na związek z kimś drugim nieświadomie wysyłają substancje chemiczne zwane feromonami informując w ten sposób otoczenie, że są „do wzięcia”.  Jednocześnie wdychają wysyłane przez innych feromony.  Jeśli dwie osoby wymienią się nimi to wiedzą, że stanowią potencjalną parę, chociaż jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Dodatkowo ich organizmy instynktownie badają DNA napotkanego kandydata na partnera pod kątem tego czy są szanse na zdrowe i udane dzieci. Jeśli test wypada pomyślnie to sprawa jest przesądzona. Gatunek musi zostać przedłużony. Należy tylko wyłączyć rozum, który mógłby mieć wątpliwości.  Każdy racjonalnie myślący człowiek będzie się wahał przed wejściem w związek. Trzeba przecież zrezygnować z wygody, iść na kompromisy, poświęcać się, dzielić się wszystkim i wspierać tę drugą osobę. Gdyby natura pozwoliła na takie kalkulacje to gatunek ludzki szybko by wymarł. Dlatego, po wstępnym kontakcie nawiązanym przez feromony organizm wytwarza mieszankę substancji chemicznych, którą dla uproszczenia nazwijmy hormonem zakochania. Powoduje on, że mózg traci zdolność do logicznego myślenia i krytycznej oceny sytuacji. Odtąd zakochani patrzą na siebie przez różowe okulary, nie widzą nawzajem swoich wad, i z entuzjazmem patrzą w przyszłość. A przede wszystkim oboje są absolutnie szczęśliwi niezależnie od obiektywnej rzeczywistości.

              Niestety, hormon zakochania działa tylko przez określony czas. Gdy jego stężenie w organizmie maleje wraca poczucie rzeczywistości. Różowe okulary spadają i nagle dostrzegamy wady w tym, kogo do tej pory uważaliśmy za ideał.  Zaczynają się problemy, których niejeden związek nie jest w stanie przetrwać.

              Wielu uczonych doszło do wniosku, że gdyby dało się sztucznie wytwarzać syntetyczny hormon zakochania i podawać go osobom będących w związkach to problemy by znikły, a liczba kłótni, rozstań i rozwodów uległaby zmniejszeniu. Prace nad metodą jego uzyskiwania trwały w kilku ośrodkach naukowych lecz niestety nikomu nie dało się osiągnąć sukcesu. Przełomu dokonał dopiero profesor Dębogórski.  Doszedł do wniosku, że skoro nie da się wytworzyć hormonu zakochania poza ludzkim organizmem, to należy spowodować aby organizm sam go wytworzył.  Ta zmiana podejścia przyniosła oczekiwane rezultaty.  Po kilku latach intensywnych badań profesorowi udało się opracować miksturę, po zażyciu której aktywowały się gruczoły i nasycały organizm hormonem zakochania. Problemy pojawiły się z chwilą gdy należało uzyskać zgodę stosownych komisji na badania kliniczne. Odezwały się głosy ostrzegające, że nowy specyfik może działać jak swego rodzaju pigułka gwałtu. Różnego rodzaju łowcy posagów mogliby podstępem podawać go majętnym pannom, rozkochiwać je w sobie w ten sposób i skłaniać do małżeństwa. Podobnie, łase na pieniądze kobiety, mogłyby przy jego pomocy rozkochiwać w sobie majętnych mężczyzn i skłaniać ich do żeniaczki. Nie można przy tym wykluczyć prób podstępnego rozbijania małżeństw. 

              Z drugiej strony wskazywano na korzyści dla długoletnich związków. Dyskusje trwały miesiącami. Ostateczne decyzje zapadły w wyniku zdumiewających wydarzeń jakie miały miejsce w trakcie rozmów pomiędzy przywódcami Chin i USA. Istniała powszechna zgoda, że była to operacja znanych ze skuteczności służb specjalnych pewnego państwa. Jednak jak to w przypadku służb specjalnych bywa, trudno było o twarde dowody. Przypuszczano, że agenci nielegalnie weszli w posiadanie mikstury profesora Dębogórskiego i podstępnie podali ją obu politykom w trakcie oficjalnego obiadu. Program spotkania na szczycie przewidywał po posiłku półtoragodzinną rozmowę w cztery oczy. Jednak rozmowa przeciągnęła się do trzech godzin. Dyplomaci obu stron zaglądający dyskretnie do sali obrad widzieli, że obaj przywódcy z uśmiechem wpatrują się sobie w oczy. Po trzech godzinach idyllicznego sam na sam protokół dyplomatyczny został po raz kolejny złamany. Politycy zamiast wziąć udział w zaplanowanej konferencji prasowej wyszli do ogrodu otaczającego rezydencję i trzymając się za ręce spacerowali po alejkach.  Dyplomaci obu państw w końcu rozdzielili swoich szefów niemal siłą. Po powrocie do swoich stolic obaj przywódcy popadli w apatię. Siedzieli w swoich gabinetach wpatrując się ze smutkiem w zdjęcia z niedawnego spotkania w cztery oczy. Co gorsza, wyszło na jaw co panowie wtedy ustalili. Okazało się, że Amerykanin podarował Chińczykowi Alaskę, a ten w zamian anulował dług wynikający z nadwyżki chińskiego eksportu do Ameryki ponad importem. Kryzys dyplomatyczny trwał długo. Parlamenty obu państw odmówiły ratyfikacji takich porozumień i dyplomatów sporo pracy kosztowało ich formalne unieważnienie.

              Po tej historii produkcja mikstury stymulującej wytwarzanie hormonu zakochania zastała zakazana. Pomimo tego sugerowano, że służby specjalne niektórych państw zachowały jej zapasy. O dalsze korzystanie ze swojej mikstury posądzano również profesora Dębogórskiego. Przesłanką do tych podejrzeń było to, że profesor przeżył ze swoją żoną ponad sześćdziesiąt lat w najlepszej harmonii. Do końca życia oboje darzyli się szacunkiem, nigdy się nie kłócili i spędzali szczęśliwie czas na spacerach trzymając się za ręce. Profesor zaprzeczał podejrzeniom. Mówił, że szczęścia w związku nie osiąga się łykając medykamenty. Na szczęście trzeba zapracować okazując sobie szacunek, empatię i dając drugiej osobie wszystko co ma się najlepszego.

środa, 15 stycznia 2025

Tajemnica

 

Tajemnica

              W kościele po mszy wygaszono już główne światła. Mrok panujący w nawie rozjaśniały już tylko nieliczne kinkiety i świece płonące przy bocznych ołtarzach. Kolejka do konfesjonału nie była długa i składała się głównie ze starszych pań, spowiadających się regularnie. Ksiądz Tadeusz cierpliwie wysłuchiwał ich grzechów sprowadzających się najczęściej do tego, że źle życzyły sąsiadkom lub zięciom, udzielał rozgrzeszenia i zapewniał je, że tego rodzaju przewinienia nie staną im na drodze do zbawienia. Nie spodziewał się tego dnia żadnych niespodzianek. Mylił się.

              Kiedy ostatnia z leciwych parafianek odeszła od konfesjonału i miał już udać się na plebanię usłyszał, że ktoś klęka po drugiej stronie drewnianej kratki.

              - Ojcze, zabiłem człowieka. – usłyszał męski głos.

              Z takim wyznaniem ksiądz Tadeusz spotkał się po raz pierwszy w czasie swojej posługi kapłańskiej. Nie był na to przygotowany. Zanim zdążył dobrać jakieś słowa usłyszał, że spowiadający się mężczyzna mówi dalej. Widać było, że odczuwa potrzebę aby wyznać to, co leży mu na sumieniu.

              - Jestem księdzem. Przyjechałem tu z odległego miasta bo muszę wyznać swoje grzechy, a nie umiem się zdobyć na to aby zrobić to w swojej parafii. Któregoś dnia podczas spowiedzi pewien człowiek wyznał mi, że wykorzystał seksualnie i zabił dwoje dzieci, jedno po drugim w przeciągu miesiąca. Słyszałem o tej sprawie bo była głośna w okolicy. Zabójstwa dokonane zostały w odrażający sposób i z wyjątkowym okrucieństwem. Pisała o tym prasa, a całe miasto mówiło o tym z przerażeniem. Spytałem tego człowieka dlaczego to zrobił. Odpowiedział, że nie wie, że jakiś głos w głowie mu to nakazał. Zapytałem czy żałuje tych ciężkich grzechów i czy ma mocne postanowienie aby więcej czegoś takiego nie zrobić. To co usłyszałem w odpowiedzi mnie nie przekonało. Niby deklarował, że żałuje ale nie brzmiało to szczerze. Miałem przekonanie, że traktuje spowiedź jako zamknięcie sprawy, chce oczyścić sumienie, uzyskać rozgrzeszenie, ale po tym jest w stanie dokonać kolejnych gwałtów i zabójstw. Nie udzieliłem mu rozgrzeszenia bo uważałem, że skoro jednak przyszedł do spowiedzi to ma jakieś resztki poczucia winy, które być może powstrzymają go przed kolejnymi zbrodniami. Obawiałem się, że gdyby dostał rozgrzeszenie to mógłby uznać, że ma czystą kartę, że Bóg mu wybaczył i byłby skłonny ponownie usłuchać tych złowrogich pokus powstających w jego głowie. Ten zwyrodnialec wyszedł z kościoła, a ja pozostałem z wielkim dylematem moralnym, zwłaszcza, że poznałem go po głosie. To był mężczyzna z mojej parafii, który spowiadał się u mnie nie raz, i którego znałem od czasu jego komunii. Każdy człowiek na moim miejscu poinformowałby policję, jednak mnie wiązała tajemnica spowiedzi. Niemal nie spałem przez kilka nocy bijąc się z myślami. Nie mogłem złożyć doniesienia ale nie mogłem też pozwolić aby ten człowiek chodził bezkarnie i być może gotował się do kolejnej zbrodni. Wreszcie znalazłem rozwiązanie, które wtedy wydało mi się jedynym możliwym. Skoro nie mogłem pomóc sprawiedliwości ziemskiej to postanowiłem sam wymierzyć ją w imieniu nieba. Niech Bóg wybaczy mi moją pychę. Zabiłem go. Nie będę wchodził w szczegóły, ale zaplanowałem to tak aby nikt mnie nie powiązał z tym zabójstwem.  Nie było to trudne bo nikt mnie nie podejrzewał, jako że trudno było domyślić się, że miałem jakikolwiek motyw. Popełniłem ciężki grzech ale wziąłem go na swoje sumienie, bo uważałem, że w ten sposób mogę wymierzyć sprawiedliwość i być może uchronić kolejne niewinne ofiary przed napaścią. Ciążyło mi to ale byłem w stanie z tym żyć bo wierzyłem, że wybrałem mniejsze zło. – spowiadający się kapłan na chwilę zawiesił głos. – Jednak kilka dni temu policja ujęła sprawcę tych dwu zabójstw i gwałtów. Prasa donosi, że są niezbite dowody, DNA, ślady biologiczne i takie tam. To oznacza, że ja się pomyliłem. Zabiłem niewinnego człowieka, tylko dlatego, że głos miał bardzo podobny do tego zboczeńca. Ojcze, żałuję tego z całego serca i nigdy więcej nie poczuję się upoważniony do tego aby wyręczać sprawiedliwość boską lub ziemską. Czy udzielisz mi rozgrzeszenia i dochowasz tajemnicy spowiedzi?

             

             

niedziela, 15 grudnia 2024

Ostatni kurs

 

Ostatni kurs

              Jolanta podejmując pracę w przedsiębiorstwie  tramwajowym liczyła się z tym, że trzeba będzie jeździć w niektóre niedziele i święta. Taka to już uroda tego zawodu. Ktoś musi przewozić ludzi również w wolne dni. Jednak najbardziej nie lubiła pracy w wigilię. Niby to dzień pracy, ale wiadomo, każdy chciałby na spokojnie przygotować kolację dla rodziny. Kiedy tylko mogła brała na ten dzień urlop. Niech jeżdżą faceci, których żony o wszystko zadbają, albo młodsze koleżanki, które pójdą na gotowe do rodziców. Jednak w tym roku musiała przyjść do pracy. Jakaś solidarność obowiązuje. Nie można co roku skazywać na pracę w ten szczególny dzień koleżanek i kolegów. Na szczęście szwagierka obiecała przygotować kolację dla całej rodziny, a prezenty udało się kupić wcześniej.

              Z samego rano nie czuło się jeszcze wielkiej różnicy. Ludzie zmierzali do pracy jak w każdy dzień roboczy. Wsiadali i wysiadali zabiegani pasażerowie, którzy w ostatniej chwili robili gorączkowe zakupy. Jednak już tak od południa ta nerwowa krzątanina zaczęła cichnąć. Tłok w tramwaju się skończył, a ci którzy jeszcze podróżowali byli już w innym nastroju. Wracali z zakupionymi prezentami, uśmiechając się do siebie na myśl o tym jaką radość sprawią bliskim.  Pośpiech ustał, ludzie myślami byli już przy wigilijnym stole. Czuło się, że nadchodzi ta wyczekiwana magia świąt.

              Jolanta rozpoczęła ostatni kurs, który miał się zakończyć w zajezdni. Z każdym przystankiem tramwaj pustoszał. Prawie nikt już nie wsiadał, a kolejni pasażerowie opuszczali pojazd zmierzając z uśmiechem ku domom, w oknach których zapalały się kolorowe światła choinek. Tramwaj zatrzymał się na ostatnim przystanku przed zajezdnią. Tutaj wszyscy pasażerowie powinni zakończyć podróż. Jolanta spojrzała w lusterko. Wagon był niemal pusty, jednak nadal siedziała w nim kobieta o jasnych włosach ubrana w czerwony płaszcz.  Trochę to było niepokojące. Skoro szwagierka podjęła się  wziąć  na siebie cały trud  przygotowania kolacji to Jolanta przynajmniej nie chciała się spóźnić i kazać rodzinie na siebie czekać. Z pasażerami, którzy zostają w tramwaju po zakończeniu trasy zawsze jest kłopot. Jeśli ktoś zasłabnie to należy wzywać pogotowie i czekać aż nadjedzie. Jeśli ktoś jest pijany i nie dociera do niego, że powinien się stąd zabierać to nierzadko trzeba wzywać policję albo straż miejską.  W każdym przypadku jest opóźnienie. Jolanta wyszła z kabiny i podeszła do ostatniej pasażerki. Na szczęście, ta nie wyglądała na pijaną. Nie sprawiała również wrażenie chorej, chociaż była blada i jakaś taka, eteryczna.

              - Musi pani wysiąść. - powiedziała  Jolanta. – To ostatni przystanek. Dalej tramwaj jedzie już tylko do zajezdni.

              Kobieta nie robiła problemów. Wstała z krzesełka i skierowała się do wyjścia. Na twarzy miała uśmiech ale smutny, pełen rezygnacji i pogodzenia z losem. Była jakby nieobecna duchem. To sprawiło, że Jolanta zapytała:

              - Czy u pani wszystko w porządku? Wie pani gdzie jesteśmy? Nie spóźni się pani do domu na wigilię?

              Kobieta w czerwonym płaszczu zatrzymała się w drzwiach tramwaju, obejrzała się i spojrzała na Jolantę nieobecnym wzrokiem.

              - Ja już nigdzie się nie spieszę na wigilię.

              Po tym wolno zeskoczyła ze stopnia pojazdu. Jolanta wróciła do kabiny . Kiedy tramwaj ruszył spojrzała w lusterko wsteczne ale dziwnej pasażerki na przystanku już nie dostrzegła. Jakoś nie mogła zapomnieć o tej kobiecie. Co miały znaczyć jej ostatnie słowa? Czy straciła bliskich i została sama? Może rozeszła się z mężem? Nie sprawiała wrażenia załamanej,  wyglądała na smutną lecz raczej pogodzoną z sytuacją.

              Jolanta wciąż czuła nieokreślony niepokój, a nawet wyrzuty sumienia. Czy dobrze zrobiła, że pozwoliła tej kobiecie tak po prostu wysiąść?  Czy nie należało się nią bliżej zainteresować i upewnić, że nic jej nie grozi? Pocieszała się, że blondynka w czerwonym płaszczu była spokojna i opanowana. W gruncie rzeczy nie było powodu do obaw. Jednak istniała wokół niej jakaś niepokojąca aura.

Jolanta tłumaczyła sobie, że przecież nie może  dbać o każdego pasażera, zwłaszcza że nic w gruncie rzeczy nie wskazuje aby była taka potrzeba. Jednak mimo wszystko nie mogła przestać o tym myśleć. W zajezdni spotkała swoją przyjaciółkę, Mirkę, która również właśnie zakończyła ostatni tego dnia kurs.

- Wesołych Świąt, Jolu! – powiedziała koleżanka.

- Dziękuję, i wzajemnie.

- Jakoś dziwnie wyglądasz. Coś się stało?

Jola chciała w pierwszej chwili zaprzeczyć ale zdecydowała się jednak opowiedzieć Mirce o swoich wątpliwościach.

- Na ostatnim przystanku musiałam prosić jedną pasażerkę aby wysiadła. Ta kobieta była jakaś dziwna. Jakby nieobecna duchem. Spieszyłam się aby zakończyć pracę ale teraz mam wątpliwości czy powinnam była pozwolić jej odejść samej na tym pustkowiu.

- Czy to nie była blondynka w czerwonym płaszczu? – zapytała Mirka.

- Skąd wiesz? – spytała zaskoczona Jola.

- Eee, nic takiego – koleżanka była wyraźnie zmieszana.

- No powiedz mi wreszcie. – nalegała Jola. – Nie zostawiaj mnie na wigilię z takimi myślami.

- Kilka lat temu w wigilię ostatnim kursem jechała kobieta o jasnych włosach ubrana w czerwony płaszcz. – zdecydowała się opowiedzieć Mirka. – Wysiadała na ostatnim przystanku, gdy w pojeździe  było już pusto. Jakiś facet spieszył się do domu na wigilię i nie zatrzymał się przed tramwajem stojącym na przystanku. Ona myślami była już chyba przy wigilijnym stole. Nie mogła się też spodziewać, że kierowca w taki sposób złamie przepisy. Wysiadła i zginęła na miejscu.  Ludzie w firmie opowiadają, że od tego czasu widują ją w wigilię w tramwaju podczas ostatniego kursu.  Ale to tylko takie gadanie. Zresztą gdyby to nawet była prawda, to przecież wiele żyjących blondynek nosi czerwone płaszcze i nie musiałaś widzieć akurat tamtej kobiety.