UDANE ZDJĘCIA
Dojrzałem do
tego aby kupić tradycyjny aparat fotograficzny. Od kilku lat fotografika była
moim hobby i doszedłem do etapu, na którym współczesne, cyfrowe i nasycone
elektroniką aparaty przestały mi wystarczać. To prawda, że dawały zdjęcia o
nienagannej ostrości i potrafiły samoczynnie dobrać przesłonę oraz czas
ekspozycji przy każdym świetle. Świetnie nadawały się do robienia zdjęć z
wakacji. Nasycenie kolorów, rozdzielczość, wszystko od strony technicznej było
perfekcyjne. Problem polegał na tym, że ta doskonałość w bardzo niewielkim
stopniu byłą moją zasługą. Mogłem wybrać jeden z licznych trybów jaki oferował
aparat (standard, zdjęcia portretowe, krajobrazy), mogłem na koniec dokonać
cyfrowej obróbki korzystając z odpowiedniego oprogramowania ale to nie
wystarczało żebym czuł się autorem zdjęcia. O wszystkim decydowała elektronika. Z zazdrością przeglądałem czarno-białe albumy
sprzed epoki cyfrowej i czytałem książki o fotografii z tamtego okresu.
Narastało we mnie przekonanie, że wtedy fotografik w staromodnej ciemni,
dobierając czas naświetlania, ziarnistość papieru, stężenie wywoływacza i
utrwalacza miał możliwość wyrazić na zdjęciu coś od siebie, a nie tylko
nienagannie pod względem technicznym, automatycznie odwzorować to co znalazło
się przed obiektywem. Czułem, że
powinienem spróbować tradycyjnej techniki. Stopniowo, śledząc ogłoszenia na
portalach internetowych, skompletowałem za niewielkie pieniądze wyposażenie
ciemni. Większy kłopot był z filmami, odczynnikami i papierem na odbitki ale i
to dało się znaleźć w sieci. Pozostało mi najważniejsze zadanie – zakup
aparatu.
Zacząłem od
supermarketu ze sprzętem elektronicznym. Dział fotograficzny zajmował tam
powierzchnię kortu tenisowego. Na regałach leżały setki aparatów. Nieco
bezradnie krążyłem pomiędzy nimi bez przekonania, że znajdę tu to czego szukam.
Po chwili pojawił się sprzedawca.
- W czym
mogę pomóc? – zapytał.
- Chciałbym
kupić aparat fotograficzny.
Zanim
zdołałem wyjaśnić, o co mi dokładnie chodzi sięgnął na regał i wyjął z niego
urządzenie przypominające sztucznego satelitę ziemi.
- Służę
panu. Polecam ten model. Patrzy pan przez obiektyw i kręci tym pierścieniem –
zademonstrował - aż w dolnym rogu ukaże się czerwony punkcik. Pełna automatyka.
Aparat sam mierzy przez obiektyw światło, ustawia ostrość i przesłonę. Pan tylko w ustawia czas ekspozycji i w
odpowiednim momencie naciska spust. Resztę robi za pana mikroprocesor. Nie ma
mowy o nieudanych zdjęciach. Ostrość i jasność gwarantowane.
- Wie pan, -
przerwałem mu – wolałbym żeby autorem zdjęcia nie był mikroprocesor, tylko ja. Szukam
analogowego aparatu na tradycyjny film, przy obsłudze którego fotograf ma
jeszcze coś do powiedzenia.
-Czegoś
takiego pan u nas, niestety, nie znajdzie. Od ładnych paru lat mamy tylko
aparaty cyfrowe.
Był wyraźnie
zawiedziony, że przy mojej pomocy nie
zwiększy wyników w sprzedaży. W jego oczach pojawiła się jednak nutka
zrozumienia.
- Wiem o co
panu chodzi – powiedział – Sam trochę fotografuję i prywatnie przyznam, że ta
cała elektronika też mnie już czasem
wkurza bo stara się kompletnie
człowieka zdominować . Jednak tradycyjne aparaty to obecnie towar tylko do
koneserów, dla nielicznych artystów fotografików, a my tu jesteśmy nastawieni na
klienta masowego.
- A nie wie
pan przypadkiem gdzie można by próbować? – spytałem bez większej nadziei.
- W żadnym
markecie pan tego nie znajdzie, ani u nas ani u konkurencji. Nie te czasy. –
chwilę się zastanawiał – Jest taki mały sklepik na ulicy Sienkiewicza, gdzieś
koło numeru 20, pomiędzy księgarnią a delikatesami. To jakiś lombard, komis czy
coś. Mają tam rożne dziwne rzeczy. Słyszałem, że można tam też dostać stare
aparaty fotograficzne. Niech pan spróbuje.
Podziękowałem
za radę i postanowiłem z niej skorzystać. Prosto z supermarketu udałem się na
Sienkiewicza. Pomimo dość dokładnych wskazówek, jakie otrzymałem, odszukanie
sklepu zajęło mi dłuższą chwilę gdyż jego witryna była niepozorna. Okno
wystawowe miało mniej niż metr szerokości. Widać w nim było różne starocie,
niezbyt zachęcające do wejścia. Mimo to pchnąłem drzwi. Sklepik był staromodny, ciasny i mroczny. Z
jednego z regałów błysnęły do mnie błękitne soczewki starego aparatu, co
wzbudziło we mnie nadzieję, że trafiłem
we właściwe miejsce. Na dźwięk dzwonka trąconego drzwiami, gdzieś zza kontuaru wyłonił się sprzedawca. Był to
niewysoki staruszek ubrany w staromodny, sztywny garnitur z ciemnej gabardyny.
Okulary w drucianych oprawkach rzucały groźne błyski, nadające jego szczupłej
twarzy wyraz urzędowej powagi.
- Czym mogę
panu służyć? – zapytał.
- Chciałbym
kupić aparat fotograficzny.
Obejrzał
mnie z góry na dół surowym, taksującym spojrzeniem. Wynik tych oględzin nie był
chyba zbyt budujący, gdyż spytał:
- Zapewne
interesuje pana jakiś popularny, łatwy w obsłudze i niezbyt drogi model?
- Nie –
odparłem z godnością – Szukam tradycyjnej lustrzanki, na szeroki,
sześciocentymetrowy film.
Sprzedawca
spojrzał na mnie nieco życzliwiej.
- Widzę, że
ma pan na myśli naprawdę dobrą fotografię. Jednak taki towar to obecnie
rzadkość. Hm.. – przygryzł wargę.- Sam nie wiem. Może miałbym coś dla pana. To
aparat nie nowy, dał mi go w komis pewien człowiek, ale…. Zresztą mniejsza z
tym, Niech pan sam obejrzy.
Staruszek
zniknął za regałem. Po chwili trzymałem w rękach sporą, ciężka lustrzankę. Nie
widziałem dotąd takiej konstrukcji. Na aparacie nigdzie nie było znaku firmowego ani marki.
Wstydziłem się spytać o to sprzedawcy. Nie chciałem kompromitować się w
momencie gdy wreszcie uznał mnie za
godnego uwagi fachowca. Spojrzałem w obiektyw. Obraz był jasny i wyraźny.
Poruszyłem pierścieniem ostrości. Soczewka płynnie, bez oporu, teleskopowo
wysuwała się z tubusa. Szeregi cyfr naniesione na pokrętłach budziły zaufanie.
Tak, bez wątpienia, aparat wyglądał profesjonalnie. Nacisnąłem spust. Migawka otwarła
się na ułamek sekundy z miłym dla ucha kliknięciem.
- To
naprawdę dobra rzecz. – podjął sprzedawca – Jednoobiektywowa lustrzanka na
szeroki film. Solidna robota. Ma długą ogniskową i, niech pan spojrzy, jaką
jasność obiektywu. Oczywiście, ma też mankamenty. Nie posiada tak szybkiej
migawki jak dzisiejsze kamery. Film też przesuwa się w kłopotliwy sposób.
Reportażu na gorąco tym pan nie zrobi, ale do portretów i krajobrazów jest
niezrównany.
- Biorę. –
zdecydowałem – Ile to będzie kosztować? – zapytałem z lekkim niepokojem.
Cena nie
była wcale wygórowana. Uregulowałem należność i pożegnałem sprzedawcę. Kiedy
opuszczałem sklep o sprawiał wrażenie jakby się wahał i toczył ze sobą jakaś
wewnętrzną walkę. Gdy byłem już w drzwiach niespodziewanie zawołał za mną:
- Niech pan
pamięta tylko o jednym. Proszę nie robić zdjęć architektury. Nic dobrego z tego
nie wyjdzie.
***
Jeszcze tego
popołudnia wypstrykałem cały film. Nie mogłem się nacieszyć nowym nabytkiem. Z
każdym zdjęciem zgłębiałem tajniki aparatu, nabierałem szacunku dla jego
walorów. Odważyłem się poprosić Gosię, śliczną studentkę architektury, z którą od dawna miałem ochotę zawrzeć bliższą znajomość, o
pozowanie do zdjęć. Zgodziła się bez dłuższego wahania. Oczywiście, trochę się
krygowała, mówiła, że nie jest fotogeniczna, że zazwyczaj na zdjęciach wychodzi
fatalnie, ale widać było, iż moja propozycja schlebia jej mniemaniu o własnej urodzie. Po południu, po pracy, umówiłem się z nią w sąsiednim parku. Ustawiłem przesłoną tak aby uzyskać małą
głębię ostrości. Na skutek tego, kiedy skierowałem obiektyw na twarz dziewczyny,
tło wychodziło rozmyte i nie odwracało uwagi od modelki. Pstryknąłem kilka
ujęć. Gosia z początku była sztywna, robiła sztuczne miny myśląc o tym jak wypadnie.
Zacząłem ją zagadywać starając się by o tym zapomniała. Stopniowo udało mi się
ją rozluźnić. Zaczęła zachowywać się naturalnie i zdjęcia przestały przypominać
te z paszportu. Powoli w jej oczach i rysach twarzy zaczynała się pojawiać jej
naturalna, a nie wykreowana na użytek obiektywu, osobowość, a na kliszy oprócz
urody Gosi, jak mi się zdawało, udało
się uchwycić jej charakter. Na koniec
spytała kiedy zdjęcia będą gotowe. Zapewniłem, że na jutro. Sam byłem tak
ciekaw co z nich wyszło, że nie mogłem czekać z wywołaniem. Pożegnałem się i
pognałem do domu. Po drodze przypomniałem sobie, że na filmie pozostała jeszcze
jedna wolna klatka. Aby ją zapełnić zrobiłem naprędce zdjęcie stojącego
nieopodal mojego domu małego, barokowego kościółka.
Chwilę
później wpadłem do mieszkania. Nie tracąc ani sekundy na obiad zasunąłem w
pokoju gęste zasłony, wyjąłem z szafy powiększalnik, koreks oraz całą resztę
staromodnego sprzętu i gorączkowo zabrałem się za wywoływanie filmu. Zacząłem sporządzać
roztwory, mieszać, podgrzewać i przelewać je do kuwet. Mimo, że chciałem zobaczyć efekt jak
najprędzej, postanowiłem sobie, że
dotrzymam wszystkich technologicznych reżimów obróbki, o jakich czytałem w
starych książkach. Starannie mierzyłem temperaturę płynów, przestrzegałem
czasów kąpieli. Myślałem, że wyjdę z
siebie czekając na wyschnięcie błony. Nie używałem jednak suszarki z obawy
przed zaciekami na negatywie. Wreszcie doczekałem się chwili gdy mogłem
rozpakować paczkę papieru fotograficznego i falujący w kuwecie wywoływacz
zaczął wydobywać z odbitki uśmiechniętą twarz Gosi. Najpierw w świetle dawanym
przez czerwoną żarówkę pojawiły się blade cienie, zarys głowy, stopniowo
wypełniały się białe plamy, występował kontrast. Przez dłuższy czas
eksperymentowałem, oswajając się ze staromodną techniką. Zmieniałem czas
naświetlania odbitek, dobierałem różną ziarnistość papieru. W końcu doszedłem
do wniosku, że zdjęcia są całkiem niezłe. W mojej własnej opinii nadawały się
na okładkę „Voque”. Na zakończenie
zrobiłem odbitkę z kościółkiem. Jeszcze przez pół godziny suszyłem zdjęcia na
elektrycznej suszarce, aż wreszcie mogłem rozsunąć story i otworzyć okno aby
przewietrzyć pokój pełen chemicznych oparów. Była już noc, nad miastem świeciła
czerwona łuna. Mały, barokowy kościółek w sąsiedztwie płonął niczym pochodnia.
Nazajutrz,
idąc do pracy, obejrzałem pogorzelisko. Żałośnie sterczały wypalone ściany
strasząc osmolonymi framugami, w których szybu popękały od żaru. Strop runął,
tliły się jeszcze zwęglone belki więźby dachowej. Tu i ówdzie leżały
poskręcane, nadtopione miedziane blachy poszycia. Na chodniku stała grupa
gapiów.
- Jak to się
stało? – zapytałem.
- Albo się
to kto dowie? – odezwała się tęga gosposia załamując ręce. – Pewnie się świeca
przewróciła. Ławki, ambona, ołtarz, wszystko, panie, drewniane. Chwyciło się
jak słoma. Straż, nie można powiedzieć, zaraz przyjechała, ale ledwo plebanię
zdążyli ocalić.
Popatrzyłem
przez chwilę na zgliszcza i ruszyłem w swoją stronę. Pomyślałem, że zdjęcie,
które wczoraj zrobiłem było chyba ostatnim przed pożarem. Kto wie, może się
przyda przy odbudowie?
Gosi zdjęcia się spodobały. Od kiedy je zobaczyła chodziła z
dumnie zadartym nosem, jakby naprawdę była modelką z okładki „Vanity Fair”.
Inni znajomi, którym pokazałem odbitki, też uznali je za świetne . Od tego dnia cieszyłem
się w kręgu przyjaciół opinią artysty-fotografika.
W najbliższą
niedzielę wybrałem się z aparatem za miasto. Fotografowałem drzewa, kwiaty i
malownicze zakola płynącej wolno rzeczki. Szczególnie zachwycił mnie jeden
zakątek. Na skarpie otoczonej zakrętem rzeki stał pośród starych świerków,
obrośnięty dzikim winem, ceglany, kryty dachówką dom. Długo krążyłem wokół
szukając ujęcia, które by w pełni oddało piękno tego sielskiego widoku. Po
południu wróciłem do domu i, nie spiesząc się, przystąpiłem do obróbki kliszy.
Starannie komponowałem obraz na maskownicy, robiłem powiększenia,
eksperymentowałem z różnymi gatunkami papieru. Na tym miłym zajęciu upłynął mi
cały wieczór. W nocy nadciągnęły chmury. Cały tydzień lało, musiałem przerwać
fotografowanie zapędzony pod dach przez strugi nieustającego deszczu.
Któregoś
dnia przypadkowo dowiedziałem się, że wezbrane wody rzeczki podmyły skarpę i
dom, który w niedzielę fotografowałem, runął. Ogarnęły mnie jakieś niespokojne
myśli. Najpierw pożar, teraz to… Odpędzałem od siebie bzdurne podejrzenia, ale
w uszach pobrzmiewały mi słowa starego sprzedawcy: „Proszę nie robić zdjęć architektury. Nic
dobrego z tego nie wyjdzie”. Gdy tylko na dworze się przejaśniło postanowiłem
rozwiać głupie wątpliwości. Zdecydowałem się na eksperyment. Załadowałem do
aparatu nowy film i stanowczym krokiem wyszedłem z domu. Na jego tyłach, za
podwórzem, stała od niepamiętnych czasów ohydna rudera. Kiedyś była to mała
fabryczka włókiennicza lecz od ponad pięćdziesięciu lat straszyła całe sąsiedztwo
ślepymi ścianami, zamurowanymi drzwiami i walącymi się kominami. Wszystko to
zawsze działało mi na nerwy. W razie czego strata będzie niewielka, pomyślałem.
Z zimną krwią wybrałem czas ekspozycji, ustawiłem przesłonę i poświęciłem cały
film na uwiecznienie tej odrażającej budowli. Gdy tylko się z tym uporałem,
wróciłem do mieszkania i przygotowałem ciemnię. Ogarniało mnie wzrastające
podniecenie. Gorączkowo płukałem film w kolejnych roztworach. Pracowałem w
pośpiechu, mniej dbając tym razem o jakość zdjęć. Wreszcie, po trzech
godzinach, na leżącym przede mną wachlarzu odbitek prezentowała się we
wszystkich możliwych ujęciach architektoniczna zakała dzielnicy. Pobiegłem do
kuchni aby wyjrzeć przez wychodzące na podwórze okno. Rudera stała na swoim
miejscu jakby nigdy nic, oświetlona
blaskiem księżyca. Zjadłem kolację i poszedłem do łóżka.
Rano, idąc
do pracy, jak co dzień ujrzałem opuszczoną fabrykę. Nie brakowało jej niczego,
może poza kilkoma cegłami, jakie wiatr w nocy strącił z kominów. W świetle poranka
moje podejrzenia wydały mi się śmieszne. Pobiegłem do biura i zacząłem walczyć
z nawałem spraw związanych ze zbliżającym się urlopem. Poprosiłem współpracowników o
dopilnowanie paru kwestii pod moją nieobecność, uzyskałem od jednej z koleżanek zapewnienie,
że będzie podlewała mojego filodendrona. Osiem godzin minęło jak z bicza
strzelił.
Zbliżając
się do domu usłyszałem głośny rumor. Wkrótce dostrzegłem jego przyczynę. Wielka
koparka, stalową kulą przymocowaną do ramienia, waliła z rozmachem w mury
nieszczęsnej rudery. Właśnie osunęła się jedna ze ścian wzbijając obłok
ceglanego pyłu. Wpatrywałem się w ten widok z osłupieniem.
- Widzisz
pan, - zwrócił się do mnie sąsiad, również obserwujący widowisko. – wreszcie
wzięli się za tę ruinę. Ma tu być galeria handlowa.
Jak opętany
pobiegłem do mieszkania. Leżący na biurku aparat fotograficzny szyderczo łypnął
na mnie obiektywem. W pierwszym odruchu chciałem go natychmiast
roztrzaskać, ale bieg po schodach
wyczerpał mi siły. Chwilę stałem ciężko dysząc. Razem z oddechem uspokoiła się
i głowa. Postanowiłem działać metodycznie. Zacznijmy od starego sprzedawcy. Pobiegłem
na ulicę Sienkiewicza. Ku memu zdziwieniu stwierdziłem, że pomiędzy księgarnią
a delikatesami mieści się teraz sklep warzywny. Na wystawie, zamiast staroci,
piętrzyły się stosy wczesnych jabłek. Sprzedawczyni, wzruszając ramionami,
poinformowała mnie, że pracuje tu od
niedawna i nie ma pojęcia gdzie został przeniesiony komis, który poprzednio
funkcjonował w tym miejscu.
Roztrzęsiony,
pobiegłem do mojego dawnego szkolnego kolegi, Jerzego. Jerzy był inżynierem i
cechował się niezwykle trzeźwym spojrzeniem na świat. Widząc mój stan, usadził
mnie w fotelu i przygotował herbatę. Następnie wysłuchał mojego opowiadania. Na
koniec powiedział:
- Jednym
słowem, wydaje ci się, że twój aparat fotograficzny emituje jakąś tajemniczą
energię, która przynosi zagładę każdej fotografowanej budowli. Z punktu
widzenia fizyki to niemożliwe. Aby dokonać zniszczenia budynku potrzeba
energii, którą mógłby dostarczyć spory generator, ale nie urządzenie mieszczące
się w aparacie fotograficznym.
- Nie o to
mi chodzi. – przerwałem mu. - Oni nie
niszczy sam. On tylko wydaje wyrok. Najlepszy dowód, że nigdy nie ucierpiały
budynki będące jedynie w tle, czy też znajdujące się w kadrze przypadkowo.
Zagłada spotyka wyłącznie budynki będące głównym motywem zdjęcia. To jest jakieś oddziaływanie parapsychiczne.
On wskazuje ofiarę, rzuca klątwę, a samą pracę niszczenia wykonują żywioły:
woda , ogień, w ostateczności firma rozbiórkowa.
Gdy mówiłem
to pod ironicznym wzrokiem Jerzego, sam zrozumiałem śmieszność swoich wywodów.
Roześmiałem się i pokręciłem głową. Jerzy poklepał mnie po ramieniu.
- Fakt, że
spotkał cię niezwykły przypadek. Trzy zdjęcia i trzy zniszczone budynki, to
rzeczywiście dziwne z punktu widzenia teorii prawdopodobieństwa. Ale wygrana w
grze liczbowej jest równie nieprawdopodobna, a
przecież ludzie wygrywają. Nawiasem mówiąc, jesteś chyba przepracowany.
Powinieneś mniej ślęczeć w ciemni wdychając niezdrowe opary, a więcej sypiać. O
ile wiem, wybierasz się na urlop na jakąś grecką wyspę. To powinno ci dobrze
zrobić. Życzę dobrej pogody.
Urlop był
wyjątkowo udany. Grecja to piękny kraj,
a wyspa, na której odpoczywałem należała do najbardziej urokliwych.
Opalałem się na plaży u podnóża skał, delektowałem się grecką kuchnią i
spacerowałem uliczkami starego
miasteczka wciśniętego pomiędzy port i góry. Zrobiłem wiele zdjęć przyklejonych
do stromych zboczy, pomalowanych na
biało domków, pięknie wyglądających na tle granatowego morza i błękitnego
nieba. Wakacje były beztroskie. Nic nie wskazywało na to, że w dwa dni po moim
wyjeździe trzęsienie ziemi zniszczy większość zabudowań na wyspie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz