LOT 375
Kongres nieco się przeciągnął. Obrady
ostatniej sesji plenarnej zakończyły się o dwie godziny później niż planowano.
Pomimo tego, Mark Robertson zdążyłby bez problemu na lotnisko gdyby nie mgła.
Nadeszła nagle, gęstniała i matowiała w oczach. Gdy Mark swoim wypożyczonym
samochodem mijał bramę jej pierwsze pasma wypełzały z fosy. Zanim jednak
ujechał pół mili, całkowicie przesłoniła zamek, tak że tylko jego dwie wieże
wznosiły się ponad mleczną watą. Ze szczytu wzgórza Robertson po raz ostatni
spojrzał w tym kierunku. Pomyślał, że organizatorzy znakomicie wybrali miejsce
na kongres. Stare, gotyckie mury pośród szkockich gór znacznie lepiej
współgrały z jego tematyką niż standardowa sala konferencyjna współczesnego
hotelu. Kongres należał już jednak do przeszłości. Należało teraz pomyśleć jak
znaleźć się z powrotem w Bostonie. Zamek od lotniska w Glasgow dzieliło
siedemdziesiąt mil, a samolot wystartować miał za trzy i pół godziny. W
normalnych warunkach dałoby się zdążyć bez problemu, biorąc nawet pod uwagę to,
że znaczna część trasy przebiegała krętą i wąską, górską drogą. Jednak kiedy
Mark trzema serpentynami zjechał z zamkowego wzgórza nad jezioro przed maską
ujrzał jedynie pięć metrów czarnego, mokrego asfaltu. Dalej była kłębiąca się
biel. Wydawało się, że auto się nie przepchnie, że uwięźnie w gęstych
oparach. Jednakże, gdy samochód zbliżał
się do granicy, poza którą nie było już nic widać, mgła niechętnie ustępowała
przed maską, oddając następne kilka metrów drogi. Robertson jechał okrakiem na
grzbiecie szosy, wypatrując pomiędzy kołami namalowanych na asfalcie linii,
przy pomocy których starał się zgadnąć, w jakim kierunku skręci droga. Kamienne
mostki, dzikie skały malownicze wrzosowiska, wszystko to kryło się w jakimś
innym świecie za nieprzejrzanymi
oparami. Silnik dudnił na drugim biegu. Ściemniało się. Światła
reflektorów odbijały się od białych obłoków. Kierowca, zrezygnowany, zapalił
lampy pozycyjne. Samochód wolno, niczym widmo, sunął przez szarpane podmuchami
wiatru, tańczące białe pasma. Przed każdym zakrętem, jak potępieniec, wydawał
ochrypły ryk klaksonem ostrzegając podobne zjawy mogące nadjechać z przeciwka.
Nikt jednak nie odpowiadał. Droga była pusta. Robertson, mimo woli, pochylał
się w przód przybliżając twarz do szyby, w złudnej nadziei, że będzie w ten
sposób widział więcej. Bolały go plecy i piekły oczy. Przed nim, za kierownicą,
niebiesko fosforyzowały przyrządy. Strzałka szybkościomierza rzadko
przekraczała dwadzieścia mil na godzinę. Kierowca zgubiłby się niechybnie
pośród obłoków mgły, gdyby nie to, że droga była jedyną w okolicy. Nie napotkał
żadnego skrzyżowania. Wreszcie, po godzinie tej jazdy, dotarł do autostrady.
Wrzucił trzeci bieg, po chwili czwarty. Mgła była równie gęsta ale łuki
dwupasmowej szosy wyprofilowano tak łagodnie, że prowadzić dało się niemal w
ciemno. Wciąż jeszcze była szansa zdążyć na samolot. Mark oparł się wreszcie
wygodniej o fotel, zdjął jedna rękę z kierownicy. Poprzez mgłę, na poboczu,
migały fosforyzujące tabliczki oznaczające mijane kilometry. Co pewien czas
górą przelatywała ciemna sylwetka wiaduktu. Kierowca całą uwagę skupiał na tym
aby nie wpaść na jakiś wolniej jadący pojazd. Autostrada była jednak pusta. Z
rzadka tylko, na przeciwnym pasie ruchu migała poświata czyichś reflektorów. W taki czas
nikt bez absolutnej konieczności nie wyruszał w drogę.
Noc zapadła na dobre. Gdy do lotniska
pozostało już niewiele mil, na desce rozdzielczej przed oczami Marka zamigotało
znienacka czerwone światełko. Chwilę później wóz nagle osłabł, motor nieprzyjemnie
zastukał i wreszcie na dobre stanął. Auto siłą rozpędu dotoczyło się do awaryjnej zatoczki na
poboczu, która szczęśliwie znalazła się w tym miejscu. Robertson wyskoczył z
samochodu i podniósł maskę. Było to działanie instynktowne, pozbawione raczej
sensu, gdyż to co się pod nią kryło stanowiło dla niego tajemnicę, Od umazanych
olejem części buchało gorąco, słychać było coś jak uderzenia padających kropel.
Mark z wściekłością zatrzasnął klapę. Samolot wystartować miał za czterdzieści
minut. Tak blisko było celu. Ze złością przygryzł wargę i zrezygnowany usiadł
za kierownicą. W tym momencie usłyszał szum pracującego wolno silnika. Jak
oparzony wyskoczył na jezdnię wymachując rękami. Z mgły wyłoniła się taksówka.
Była wolna. Zatrzymała się obok unieruchomionego auta. Jej
niemal cudowne pojawienie się tak odpowiednim momencie wprowadziło Marka w
osłupienie. Niedowierzając własnemu szczęściu podszedł do opuszczonej szyby. Za
kierownicą taksówki siedział szczupły, blady mężczyzna o nieruchomej twarzy.
- Muszę natychmiast znaleźć się na
lotnisku. – wykrzyknął Robertson. – Mój samolot startuje za pół godziny.
Taksówkarz bez słowa skinął głową.
Mark błyskawicznie porwał walizkę i ulokował się na tylnym siedzeniu. Kierowca
prowadził taksówkę nie obdarzając go ani jednym spojrzeniem. Wkrótce przez mgłę
dały się dostrzec zarysy pierwszych domów, a niedługo po tym w oddali pojawił
się oświetlony budynek dworca lotniczego. Taksówkarz minął kilka rond,
podjechał długim podjazdem pod wejście z napisem „International Departures” i
bez słowa wskazał je ruchem głowy. Robertson porwał walizkę, podał kierowcy
banknot i nie czekając na resztę rzucił się do wejścia. Zanim jeszcze szklane
drzwi zdążyły się przed nim otworzyć taksówka zniknęła.
Mark jednym rzutem oka odczytał na
tablicy odlotów numer stanowiska odpraw,
rozejrzał się aby ustalić kierunek i pognał przez halę dworca lotniczego.
Zdyszany dopadł do kontuaru.
- Nowy Jork? – wykrzyknął z nadzieją
w głosie.
Ładna szatynka w granatowym mundurku
uśmiechnęła się współczująco.
- Bardzo mi przykro – powiedziała
melodyjnym głosem – Odprawę na lot British Airways numer 114 do Nowego Jorku
zakończyliśmy dwadzieścia minut temu. Samolot właśnie startuje. Nie mogli
czekać. Warunki atmosferyczne pogarszają się z każdą chwilą.
Istotnie, nawet w wyciszonym budynku
dał się słyszeć huk silników startującej maszyny. Z Marka Robertsona uszła cała
energia.
- Może mi pani polecić jakiś hotel? –
spytał z rezygnacją.
- Jeśli zależy panu na pośpiechu jest
jeszcze pewna możliwość. Za chwile ląduje na naszym lotnisku samolot czarterowy
lecący do Montrealu. Wiezie kibiców ze Szwecji na jakiś turniej hokejowy
odbywający się w Kanadzie. Od nas, z Glasgow zabiera kilkanaście dodatkowych
osób. Mogłabym sprawdzić czy nie mają jeszcze wolnych miejsc. Interesuje to
pana?
Robertson przytaknął skwapliwie. Nie
uśmiechała mu się perspektywa straty całej nocy. Z Montrealu do Bostonu miał
równie dobre połączenia jak z Nowego Jorku. Dziewczyna smukłymi palcami przez
chwilę przebierała po klawiaturze terminala komputerowego. Po kilku sekundach,
na ekranie monitora zaświeciły małe zielone literki. Ogromne, zielone oczy
dziewczyny zaświeciły się również.
- Spotkało pana szczęście w nieszczęściu. – powiedziała. – Mają kilka
zwolnionych w ostatniej chwili miejsc. Poproszę o pański bilet.
Po niedługim czasie Mark rozsiadł się na niezbyt wygodnym
foteliku w hali odlotów. W międzyczasie zdążył jeszcze przedzwonić do firmy, z
której wypożyczył samochód aby poinformować ich o losie niefortunnego pojazdu.
Kwadrans później z niewidocznych głośników rozległ się miły, kobiecy głos:
- Pasażerowie samolotu czarterowego
lot numer 375 do Montrealu proszeni są do wejścia numer 37.
Dla czarterowego samolotu nie było
miejsca przy rękawie wychodzącym bezpośrednio z bramki terminalu. Po
wylądowaniu zatrzymał się na stanowisku postojowym dosyć odległym od budynku,
dokąd pasażerów musiał dowieźć autobus. Jazda przez zamgloną płytę lotniska
robiła niesamowite wrażenie. Za szybami, pośród oparów, jaśniały światła pasów
startowych. Podświetlone tumany tańczyły jakiś wolny, tajemniczy taniec. Lot
375 startował z odległego pasa, gdzie widoczność była nieco lepsza. Jazda trwała dość długo. Wreszcie, wysoko we
mgle, dało się dojrzeć smukły ogon i statecznik. Cztery silniki samolotu
monotonnie pogwizdywały na niskich obrotach mieszając białe opary strugami
spalin. Wokół odrzutowca krzątało się kilku techników. Regularnie błyskały
światła pozycyjne.
Wraz z grupką dosiadających pasażerów
Mark Robertson wspiął się po schodkach. W drzwiach czekała stewardessa, która
wskazała mu miejsce. Rozsiadł się na fotelu na tyle wygodnie na ile pozwalała
ograniczona przestrzeń. Po chwili, przez okienko dało się dostrzec oddalające
się ekipy techniczne. Światła w kabinie przygasły, zapaliły się napisy
nakazujące zapięcie pasów. Samolot wolno ruszył w kierunku pasa. Gdy dotoczył
się do początku drogi startowej na chwilę zastygł w bezruchu, lecz wkrótce
cztery silniki Rolls-Royce’a zademonstrowały swoją potęgę. Ich gwizd wzmógł się
i zmienił ton na wyższy, aż wreszcie przeszedł w intensywny huk. Pasażerowie
poczuli jak oparcia foteli popychają ich w przód. Światła lamp wyznaczających
pas startowy coraz szybciej uciekały w tył aż wreszcie zapadły się we mgle.
Odrzutowiec oderwał się od ziemi jakby nie był potężną, ważąca wiele ton
konstrukcją, lecz piórkiem porwanym przez podmuch wiatru. Po chwili samolot
nagle wyskoczył z mgły, która widziana z góry wyglądała jak przyjazna, miękka,
biała kołderka. Powyżej, na niebie rozbłysnęły gwiazdy. Klapy i lotki,
wysunięte do startu, stopniowo chowały się we wnętrzu skrzydeł. Maszyna ciasnym
skrętem kładła się na kurs. Wkrótce zgasły lampki zapięcia pasów i rozbłysły
główne światła kabiny.
Mark poprosił stewardessę o podwójną
whisky. Po chwili, ze szklaneczką w ręku wyciągnął się w fotelu. Jasne wnętrze
samolotu wydawało mu się bardzo przytulne. Szwedzcy kibice drzemali lub cicho
rozmawiali w swoim powolnym, gardłowym języku. Nikt nie zwrócił uwagi na pasażerów, którzy
dosiedli w Glasgow. Może wynikało to z tego, że w oczach Szwedów uchodzili za
potencjalnych kibiców drużyny przeciwnej.
Silniki miarowo szumiały. Robertson
poczuł nadchodzącą falę zmęczenia. Pod przymkniętymi powiekami zobaczył wydarzenia ostatnich kilku godzin. Szare,
kamienne mury zamku, mokra od mgły górska droga, czerwone światełko na desce
rozdzielczej samochodu, tajemnicza, zbawcza taksówka, niespodziewany czarterowy lot, który dosłownie spadł jak z nieba. Po kilku łykach whisky Mark
poczuł w środku miłe ciepło. Ogarniała
go senność. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał wirujące kłęby mgły. Jego myśli
cichły i chowały się gdzieś w oddali. Nagle poczuł ten szczególny niepokój.
Znał doskonale to uczucie. Co to będzie? Co zobaczy tym razem? Czuł, że na
skroniach występują mu kropelki potu. Oddychał głęboko, drżały mu ręce. Kłęby mgły przed oczami wirowały coraz
szybciej. Po chwili, pośród oparów dostrzegł gazetę. Jutrzejszy numer „Montreal
Tribune”. Na połowie pierwszej strony dojrzał zdjęcie płonących szczątków
samolotu. Ponad płomieniami i dymem sięgał ku niebu oderwany statecznik. W
poprzek, przez wszystkie kolumny biegł tytuł wydrukowany dużymi, czarnymi
literami: „TRAGICZNY LOT 375. DWIEŚCIE OFIAR KATASTROFY NA MONTREALSKIM
LOTNISKU”. Mark zadrżał. W uszach
zabrzmiała mu usłyszana w Glasgow zapowiedź: „Pasażerowie samolotu czarterowego
lot numer 375 do Montrealu proszeni są do wejścia numer 37”. Głos spikerki nie wydawał mu się już
melodyjny. Brzmiał złowrogo. Robertson głośno krzyknął. Na szwedzkich kibicach
nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nadal zachowywali się tak, jakby Mark był dla
nich niewidzialny. Po chwili, obok jego fotela zjawiła się stewardessa, ta
sama, która powitała go na pokładzie. Uśmiechała się z wystudiowaną, zawodową
troskliwością.
- Czy coś się stało? – zapytała – Czy
mogę w czymś panu pomóc?
- Chcę mówić z kapitanem! – wrzasnął
Robertson.- Natychmiast!
- Obawiam się, że to niemożliwe.
Kapitan w czasie lotu ma inne obowiązki. Proszę, niech pan się uspokoi.
- Muszę z nim mówić! Zginiemy! Nie
możemy lecieć do Montrealu!
- Proszę się uspokoić. Nic nam nie
grozi. Lot przebiega normalnie – tłumaczyła spokojnym głosem.
- Musze rozmawiać z kapitanem. Jeśli
on nie może przyjść do mnie to ja pójdę do niego!
- Niech pan chwilę zaczeka. –
skapitulowała dziewczyna. – Zobaczę, co się da zrobić. Tylko spokojnie, bardzo
pana proszę.
Zniknęła gdzieś na dziobie samolotu.
Kibice nadal nie zwracali żadnej uwagi na zaistniałą sytuację. Rozmawiali
pociągając piwo z puszek. Stewardessa wróciła po kilku minutach.
- Pan pozwoli za mną. – powiedziała.
Poprowadziła Robertsona między
rzędami foteli na dziób. Tam, przed drzwiami kokpitu, czekał już na nich
kapitan. Był to pięćdziesięcioletni, szpakowaty mężczyzna o twarzy, mocnego,
zdecydowanego człowieka.
- Kapitan Dawson. – przedstawił się
wyciągając rękę. Nad mankietem świeciły złote paski.
- Robertson. – Mark wymienił swoje
nazwisko i zanim kapitan zdążył coś powiedzieć, zaczął gorączkowo tłumaczyć: -
Kapitanie, musimy zmienić kurs. W Montrealu czeka na nas śmierć. Nie możemy tam
lecieć. Niech pan ląduje w Ottawie, Toronto, gdziekolwiek, byle nie w
Montrealu, jeśli panu życie miłe.
Kapitan otoczył go ramieniem i
powiedział tonem perswazji:
- Słyszałem o pańskich perypetiach ze
złapaniem samolotu, panie Robertson. Pan miał ciężki dzień. Jest pan
wyczerpany, a whisky trochę pana podnieciła. – spojrzał w kierunku stewardessy.
– Lepiej będzie, jeśli pan się trochę zdrzemnie. Proszę mi wierzyć, lot
przebiega normalnie, żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża.
Mark zrozumiał, że jeśli nie weźmie
się w garść, nie zdoła pilotowi niczego wytłumaczyć. Tamten uważał go za
podpitego histeryka. Opanował się wysiłkiem całej woli.
- Kapitanie Dawson, - powiedział
głosem spokojnym na tyle, na ile było to możliwe – wracam właśnie z kongresu,
który zakończył się w górach Szkocji.
Był to zjazd naukowców zajmujących się badaniem zjawisk uchodzących za
paranormalne. Zostałem zaproszony, gdyż jeden z referatów traktował o mnie. Wykazuję bowiem okresowo zdolność do dostrzegania
pewnych zjawisk z przyszłości. Naukowcy nie są pewni co do tego, na jakim tle
się to odbywa, ale sam fakt jest stwierdzony niezbicie. Moje wizje sprawdzają się precyzyjnie. I
otóż właśnie przed chwilą zobaczyłem katastrofę naszego samolotu na lotnisku w
Montrealu. Błagam, niech pan każe zmienić kurs.
Mówiąc to, Mark z natężeniem wpatrywał się w twarz
kapitana. Nie drgnął w niej ani jeden muskuł.
- Panie Robertson, - rzekł lotnik –
być może zna się pan lepiej na futurologii czy parapsychologii, ale z nas dwóch
ja jestem lepszym fachowcem od komunikacji lotniczej. Mogę pana zapewnić, że
znacznie bardziej niebezpieczna niż lądowanie w Montrealu, byłaby
nieprzewidziana zmiana kursu. Niebo nad wschodnim wybrzeżem Ameryki Północnej przypomina okolice wejścia
do pszczelego ula. Samoloty lądują i startują co parę minut. Jeśli opuścimy
nasz korytarz powietrzny mamy jedną szansę na tysiąc, że unikniemy zderzenia.
- Na miłość boską! – zawołał Mark –
Może pan chyba poprosić kontrolę lotów o korytarz alarmowy!
- Mógłbym. – przyznał Dawson. –
Musiałbym jednak mieć jakieś argumenty. Wybaczy pan, ale zostałbym uznany za
wariata, gdybym zażądał dezorganizacji systemu lotów nad połową Kanady z powodu
złych przeczuć.
Robertson zrozumiał, że go nie
przekona. Ze swego punktu widzenia kapitan miał niewątpliwie rację. Pilotowanie
transatlantyckich odrzutowców to zajęcie, które powierza się tylko trzeźwym
realistom. Żaden panikarz niema czego szukać za sterami.
Mark spojrzał nagle inaczej na ciąg
wydarzeń, które poprzedziły jego wejście na pokład. Ta mgła, taksówka,
nieplanowany czarter, to wszystko ogniwa logicznego łańcucha ciągnącego go w
pułapkę, w morze płonącego paliwa i topniejącego od żaru aluminium. Ostatnim
ogniwem był ten trzeźwy, pozbawiony wyobraźni lotnik. Robertson poczuł się
osaczony. Złapał kapitana za klapy munduru i histerycznie wrzasnął:
- Niech pan zmieni kurs! Człowieku,
musisz go zmienić!
Dawson oswobodził się z jego uchwytu
i z kolei sam złapał pasażera pod ramiona, tak, że nie mógł on wykonać ruchu.
Mark szarpnął się bezskutecznie. Bezradnie patrzył jak stewardessa ujęła go za
przedramię, odsunęła rękaw i wbiła mu igłę strzykawki. Nacisnęła tłoczek.
Robertson załkał w bezsilnej rozpaczy.
Mgła wokół niego gęstniała gdy
prowadzono go do fotela pod niewidzącym wzrokiem szwedzkich kibiców. Współczuł
im. Biedni durnie, nie ujdą przeznaczeniu. Kiedy usadzono go na fotelu i
przypięto pasem, mgła otoczyła go zupełnie.
Wstrząs! Pęka kadłub, oderwane
silniki rozlatują się po pasie startowym. Wybuchają zbiorniki. Pomarańczowy
grzyb ognia przykryty czarnymi kłębami. Dym! Plastikowe wykładziny pod wpływem
żaru emitują toksyczne opary. Trucizna wdziera się do płuc, ciężko pracujących
pośród połamanych żeber. Jęki poparzonych pasażerów i poszarpane blachy
kadłuba. Koszmar, koszmar, koszmar.
Mark otworzył oczy. Mgła rzedła. Do
jego bolącej świadomości dotarły słowa płynącego z głośników komunikatu:
- Proszę państwa, za kilka minut
lądujemy w Montrealu. Temperatura w mieście wynosi dwanaście stopni. Proszę
zapiąć pasy i ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej.
Kibice budzili się z drzemki.
Stewardessy doglądały zapinania pasów. Robertson z wysiłkiem zebrał myśli. Pozostało niewiele czasu. Musi działać. Potworny ból głowy. Poruszył
ręką. Patrzył jak sięga ona do klamry pasa. Pas odpięty. Podniósł się z fotela,
kolana ugięły się pod nim. Odepchnął stewardessę, która stanęła mu na drodze.
Zataczając się i czepiając oparć foteli pobiegł na dziób. Z drogi! Tamten
upadł. Teraz do kokpitu. Naparł na drzwi. Stawiły opór ale ustąpiły. Ciężko dysząc stanął w progu. Mnóstwo
światełek, fosforyzujące tarcze przyrządów. Z przodu, obok siebie dwie skupione
sylwetki na tle szyb. Za szybami równe rzędy świateł pasa zbiegające się ze
sobą gdzieś w oddali. Ziemia przybliża
się.
- Podwozie OK. – powiedział drugi
pilot.- Wszystkie kontrolki zielone.
Mówiąc to odwrócił w tył od
przyrządów zdumioną twarz. Robertson wcisnął go w fotel zanim tamten zdążył
wstać. Gwałtownie rzucił się w przód. Uwiesił się na spoczywającym na manetkach
silników ramieniu kapitana. Światła pasa za szybą nagle skoczyły, skręciły się
gwałtownie.
***
„Montreal Tribune”, 17 października 1988 r.
„TRAGICZNY LOT 375. DWIEŚCIE OFIAR KATASTROFY NA MONTREALSKIM LOTNISKU”.
„Jak poinformował rzecznik komisji badającej przyczyny wypadku, z zapisu
w odnalezionych czarnych skrzynkach wynika, że do ostatniej chwili lądowanie
przebiegało normalnie. Samolot runął na kilka sekund przed dotknięciem pasa. W
kokpicie, oprócz ciał członków załogi, znaleziono szczątki niezidentyfikowanego
mężczyzny. Istnieje domniemanie o usiłowaniu porwania, które doprowadziło do
katastrofy.”
Komisja badania katastrof lotniczych nigdy
nie ujawniła, iż badając zapis rozmów z kokpitu, usłyszała jak kapitan w
pięćdziesiątej szóstej minucie lotu, po powrocie z kabiny pasażerskiej, do
której został uprzednio wywołany przez stewardessę, poinformował drugiego
pilota, że „jakiś pieprzony jasnowidz uważa, że rozbijemy się w
Montrealu”. W śledztwie nie podjęto tego
wątku i nie usiłowano ustalić czy pasażer z miejsca 22C istotnie posiadał dar
przewidywania przyszłości, czy też może na tyle uwierzył w swoją przepowiednię,
że przyczynił się do jej spełnienia. Komisja zaleciła natomiast, że celem
uniknięcia podobnych przypadków w przyszłości należy wzmocnić konstrukcję drzwi
do kokpitu, aby bardziej skutecznie uniemożliwić dostęp osobom postronnym od
strony kabiny pasażerskiej.
kolejny raz potwierdza się, że przeznaczenia oszukać się nie da
OdpowiedzUsuń