BLACK PETER
Był
koniec marca. W Europie o tej porze zaczyna się już wiosna ale na północnym
Atlantyku nic jeszcze jej nie zapowiada. Wracaliśmy do Szkocji z jednego z
kanadyjskich portów, dokąd dostarczyliśmy pływający dźwig. W Glasgow czekał na
nas krótki wypoczynek, a zaraz potem ciężka harówka przy holowaniu platformy
wiertniczej na Morze Północne. Od samej Kanady nękała nas dokuczliwa, krótka
fala. Nasz oceaniczny holownik „Titan” radził sobie z nią całkiem nieźle ale
kołysanie dawało się mocno we znaki. Barometr nie wróżył niczego dobrego, komunikaty
meteorologiczne ostrzegały przed
sztormem. Statki płynące zbliżoną do nas trasą meldowały o górach lodowych. Widoczność była pod psem, co chwila
wchodziliśmy w pasma gęstej mgły. Zbliżała się dziewiąta wieczór. Tkwiłem na
mostku razem z oficerem wachtowym, który uporczywie wpatrywał się w zielonkawy
ekran radaru. O szyby rozbijały się co chwila niesione wiatrem od dziobu
bryzgi. Pokład pod nogami wibrował. W automatycznej siłowni, kilka pięter pod
mostkiem dudnił potężny silnik dieslowski, dysponujący mocą pozwalająca na
holowanie jednostek wielokrotnie większych od „Titana”. Idąc bez obciążenia
robiliśmy dwadzieścia węzłów, mimo przeciwnego wiatru.
Patrzyłem
na pieniącą się w ciemności odkładaną przez dziób falę.
-
Kapitanie! – zawołał nagle oficer wachtowy – Jakiś obiekt na kursie.
Spojrzałem
na ekran radaru. Fosforyzowała na nim niewielka
plamka. Była dokładnie na naszej drodze.
-
To chyba góra lodowa. – wyraził przypuszczenie oficer. – Tkwi w jednym miejscu,
nie porusza się.
-
Ster prawo dziesięć! – podałem komendę. Po chwili dodałem: - Maszyna pół naprzód!
Ostrożność
nie zawadzi.
Sternik
zameldował nowy kurs, obroty silnika spadły, jego dudnienie zmieniło ton. „Titan”
zwolnił i czujnie zbliżał się do omijanej przeszkody. Przeszedłem z lornetką na
lewe skrzydło mostku. Wypatrywałem białego szczytu góry lodowej, ale to co
ujrzałem wprawiło mnie w osłupienie. Widoczność na chwilę się poprawiła, mgła
zrzedła i księżyc na moment wyjrzał zza chmur. W jego blasku, ćwierć mili od
nas, na grzbietach fal kołysał się statek, jakiego nie widziano na morzach od
dobrych kilkudziesięciu lat. Miał pionową dziobnicę, podciętą rufę, a na
śródokręciu, za kwadratową nadbudówką, strzelał wysoko ku niebu piszczałkowaty
komin. Na czymś podobnym pływał chyba Joseph Conrad. Widmo było kompletnie
ciemne, nie miało nawet świateł pozycyjnych.
-
Skąd się to tutaj wzięło? – zdziwił się oficer wachtowy. – „Latający Holender”,
czy co?
Wzruszyłem
ramionami.
-
Wygląda na dryfujący, opuszczony wrak. – stwierdziłem. – Zobaczymy zresztą z
bliska. Lewo na burt! Mała naprzód!
„Titan”
ostrożnie zbliżał się do starego parowca, który wolno rósł w oczach. Bez
wątpienia nie było na nim żywej duszy. Nasz reflektor wyłonił z ciemności
zardzewiałe, nitowane blachy kadłuba, cienki maszt, przy którym bezwładnie, w
rytm przechyłów kołysał się krótki bom, czarny komin, uszkodzoną sterówkę. Na
rufie dała się odczytać nazwa „Black Peter”.
-
Maszyna stop! – rozkazałem.
Kołysaliśmy
się na fali pięćdziesiąt metrów od rdzawego, ciemnego kadłuba. Wpatrując się w
niego uważnie rozważałem w myślach decyzję. Według
prawa morskiego, opuszczony przez załogę statek należy do tego, kto potrafi go
uratować. Ten wart był prawdopodobnie już tylko ceny złomu, ale mimo
wszystko byłby to pewien zysk dla firmy, która w innym wypadku dopłacałaby do
naszego przejścia przez Atlantyk. Szczęśliwie się złożyło, że w trakcie pustego
przebiegu spotkaliśmy ten wrak. Fala była co prawda dość wysoka ale można było
zaryzykować próbę wzięcia go na hol. Zaalarmowałem
załogę. Po chwili wystrzelona rzutka dosięgła starego statku. Czterech
marynarzu w gumowym pontonie rozpoczęło przeprawę.
Wypuszczony
z rufy „Titana” hol popełznął w kierunku zardzewiałego kadłuba, ciągnięty na
cienkiej lince. Praca była ciężka, gdyż na wraku nie działa żadna winda
kotwiczna ani kabestan.
Obserwując
przebieg operacji zastanawiałem się po raz kolejny, skąd to widmo wzięło się na
środku Atlantyku. Niemożliwe aby ktoś wypłynął z portu na statku będącym w
podobnym stanie. Wyglądało na to, że wrak od kilku lat błąka się po morzu. Nie
mieściło się w głowie, aby przy obecnym tłoku na uczęszczanym, północnoatlantyckim
szlaku żeglugowym mógł tak długo pozostać niewykryty.
Czwórka
abordażowa powróciła na holownik. Zameldowali, że hol jest solidnie zamocowany
na dziobie wraku. Dokonali też pobieżnego przeglądu. Na statku nie było żadnych
śladów załogi, brakowało dokumentów okrętowych. Kadłub, choć na wpół zatopiony,
wydawał się nieuszkodzony. Zdecydowałem, że będziemy holować parowiec nie
pozostawiając na jego pokładzie nikogo z naszej załogi. Biorąc pod uwagę jego
stan, przy obecnej pogodzie byłoby to zbyt duże ryzyko.
Przez
radio zawiadomiłem kierownictwo firmy o wzięciu na hol opuszczonego statku,
zapaliłem odpowiednie światła sygnalizacyjne na maszcie „Titana” i dałem rozkaz
uruchomienia maszyny. Woda za rufą zakotłowała się. Hol unosił się z wody,
stopniowo naprężał. Silnik zwiększał obroty, nabieraliśmy z wolna prędkości. Wrak
zachowywał się spokojnie, pewnie trzymał się na wodzie za naszą rufą.
Zostawiłem na mostku oficera wachtowego i zszedłem do swojej kajuty. Nadal
dręczyła mnie zagadka tajemniczego pojawienia się na oceanie widma z
zamierzchłej epoki. Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Do kajuty wszedł
bosman – siwy, sześćdziesięcioletni wilk morski, jeden z lepszych fachowców na
pokładzie.
-
Kapitanie, niech go pan puści. – poprosił bez żadnych wstępów.
-
Kogo? – zdziwiłem się.
-„Czarnego
Piotrusia”. Przecież pan wie, że nigdzie go nie doholujemy.
-
Jak to nigdzie? Jeśli nie rozleci się po drodze, dostarczymy go do stoczni
złomowej i zarobimy parę dolarów, bosmanie.
-
Kapitanie, niech pan nie udaje, że nie wie o co chodzi. Uwierzyłbym, że jakiś
nawigator prosto po szkole może pierwszy raz słyszeć o „Czarnym Piotrusiu”, ale
pan pływa już ponad trzydzieści lat.
Coś
zaświtało mi w głowie. „Black Peter”. Gdzieś już słyszałem tę nazwę. Miało to
związek z ze starą, morską legendą, opowiadaną po portowych tawernach w
zamierzchłych czasach, gdy nawigatorzy aby ustalić pozycję statku mierzyli
sekstansem położenie gwiazd, a nie korzystali z pomocy satelitów.
-To
ten sam?
-
Oczywiście! Istniej tylko jeden „Black Peter”, i właśnie holuje go pan na złom.
Niech go pan puści, póki nie jest za późno.
Wytężyłem
pamięć. Bez skutku.
-
Przyznam się, że zapomniałem o co chodzi. Pamiętam, że to jakaś stara,
tajemnicza historia ale naprawdę nie wiem, jaki ma związek z holowaniem tego
statku do stoczni.
Bosman
spojrzał na mnie z wyrzutem. Pokiwał głową i rzekł:
-
Jeszcze trzydzieści lat temu znał tę historię każdy prawdziwy marynarz. Teraz
wszyscy wolą oglądać seriale w telewizji, zamiast posłuchać w tawernie morskich opowieści. Zresztą, gdzie
teraz szukać porządnej tawerny? Wszystko poprzerabiali na fast foody.
-
Zgoda, bosmanie, romantyzm pracy na morzu ginie, to fakt, ale mieliście
powiedzieć o co właściwie chodzi.
Bosman
westchnął i zaczął mówić:
-„Black
Peter” zbudowany został w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Pływał na
Daleki Wschód. Pewnego razu, koło wyspy Bali załoga dostrzegła strzaskaną,
dwukadłubową łódź tubylców unoszącą się na falach. W tej dłubance znaleziono
małe dziecko, chłopaka wygłodniałego i na wpół żywego. Zabrali go na pokład,
odżywili i zawieźli na ląd. Później okazało się, ze to synek miejscowego szamana.
Ojciec, szczęśliwy z powodu uratowania małego, odprawił zaklęcie i od tej pory „Black
Peter” stał się tabu. Bogowie z wyspy Bali sprawiają, że ten statek nigdy nie
zginie. Pan się uśmiecha, kapitanie, ale to fakt. Ten statek pływał długie lata
i nigdy nie miał żadnej awarii. Sztormy go omijały. W końcu zestarzał się i armator odsprzedał go
na złom. Przeszło rok czekał na pocięcie uwiązany do nabrzeża, a kiedy przyszła
na niego kolej w stoczni wybuchł strajk. Kiedy się skończył wybuchła pierwsza
wojna światowa. Statki zaczęły być potrzebne. „Czarnego Piotrusia”
wyremontowano i przerobiona na transportowiec. Przez całą wojnę woził do
Francji amunicję z Ameryki. Inne statki wybuchały na minach, ginęły od torped,
tonęły w sztormach, a jego nie dosięgła ani jedna kula. Pewnego razu, w 1916
roku, na konwój którym płynął „Blach Peter” napadł niemiecki krążownik. Zatopił
okręty eskorty i zabrał się kolejno za statki handlowe. „Czarny Piotruś”, jako
najmniej wart miał być zniszczony na końcu. Gdy został już sam na sam z
napastnikiem, krążownik najechał na minę. Słyszał pan kiedyś o minie na środku
oceanu? A jednak urwała się gdzieś u wybrzeży i zdryfowała na ocean, aby
znaleźć się dokładnie przed dziobem niemieckiego krążownika w chwili, gdy ten
miał oddać salwę do „Czarnego Piotrusia”. Zanim Niemcy opanowali sytuację „Piotruś”
zdążył zwiać. Nie jeden raz cudem wychodził z opresji. Opowiadano o tym
niestworzone historie, ale faktem jest, że nietknięty doczekał zawieszenia
broni. Po wojnie statki były w cenie, więc jeszcze parę lat szwędał się po
Morzu Północnym, zanim znowu postanowiono go wyzłomować. Tym razem w stoczni
nastąpiła eksplozja na przybyłym do remontu okręcie wojennym. Wszystko spłonęło
i rozleciało się w drobny mak. Ocalał tylko „Black Peter” zakotwiczony na środku
kanału. Przedłużyło to jego egzystencję o kolejne pół roku. Kiedy już
nieodwołalnie miał „pójść na żyletki” Towarzystwo Geograficzne postanowiło zorganizować
wyprawę naukową w Arktykę. Nie mieli dość funduszy na nowy statek badawczy,
więc wydzierżawili „Czarnego Piotrusia”. Miał zawieźć ekspedycję tak daleko na
północ, jak tylko pozwolą lody. Późną wiosną 1929 roku „Black Peter” wyruszył
na podbój bieguna. Przedzierał się przez krę, wyszukiwał słabsze miejsca w
polach lodowych. Dotarł dalej na północ niż przedtem udało się najmocniejszym
lodołamaczom. Wreszcie ugrzązł w lodach. Pole lodowe zamknęło się i parowiec
nie mógł już ani płynąć naprzód, ani wracać. Przed nadejściem nocy polarnej
naukowcu opuścili statek, dotarli pieszo do krawędzi lodu i zostali ewakuowani
do Europy. Nikt odtąd nie widział „Czarnego
Piotrusia”. Sądzono, że zgniotły go lody, że na zawsze został na dnie
podbiegunowej głębi. Tymczasem, widzi pan, kapitanie, on się tylko przyczaił. Nieuszkodzony,
dryfował z całą płytą lodową, aż wreszcie teraz, gdy lodowiec częściowo
stopniał, znalazł się na wolności. Kto wie, może był we wnętrzu góry lodowej,
która rozpadła się na mniejsze bryły? On jest niezniszczalny. Niech go pan
puści, jeśli miły panu los nasz i „Titana”.
Zrobiło
mi się przykro, że to właśnie ja prowadzę na złom legendę. Lubiłem kiedyś
słuchać takich opowieści, snutych między jednym pyknięciem z fajki, a drugim.
Jednak obecne czasy nie sprzyjały sentymentom. Moim szefom chodzi o zysk. Nie zostawiliby dowództwa najlepszego
holownika w rękach człowieka, który romantyzm stawia ponad ekonomię. Bogowie z
wyspy Bali nie obronią wysłużonego parowca przed „Titanem” wyposażonym w
dziesięć tysięcy koni mechanicznych i najnowsze zdobycze elektroniki.
-
To piękna opowieść, bosmanie, ale życie ma swoje prawa. – odrzekłem. – Nie możemy
porzucić wraku na szlaku żeglugowym. To by mogło kosztować życie marynarzy z
innych statków. Poza tym liczy się pieniądz.
-
Czy to pana ostatnie słowo, kapitanie?
Pokiwałem
głową.
-
Pan tu rozkazuje. Wszyscy zapłacimy za tę decyzję.
Z
tymi słowami bosman opuścił kajutę.
*
Hol
pękł o drugiej w nocy, Gruba lina trzasnęła jak struna. „Titan” gwałtownie
skoczył do przodu. Zanim zdążyłem wbiec na mostek „Black Peter” rozpłynął się
we mgle. Zwinęliśmy zerwaną linę holowniczą i wykonali zwrot celem odszukania
wraku. Rzecz jasna, nie mógł zdryfować
za daleko. Ledwo założyliśmy na nowo hol, zerwał się gwałtowny szkwał. Wiatr
zrywał pianę ze szczytów fal i rzucał ją
na szybu mostku. Objuczony „Titan” ciężko orał dziobem wzrastającą falę.
Poprzez wzburzoną kipiel, z rzadka, w świetle reflektora, ukazywał się za nami
demoniczny, wysoki komin „Czarnego Piotrusia”.
Schodząc
na krótki posiłek do mesy minąłem w korytarzu bosmana.
-
On dał nam szansę, kapitanie. Chciał odejść i zostawić nas w spokoju. Niech go
pan puści, bo następnym razem on obejdzie się z nami gorzej.
Zanim
zdążyłem odpowiedzieć bosman zniknął.
Do
rana tkwiłem na mostku. Około dziewiątej wiatr zelżał, morze z wolna uspokajało
się. Postanowiłem się zdrzemnąć. Zostawiłem oficera wachtowego na mostku i
zszedłem do kajuty. Ledwo zdążyłem położyć się na koi, gdy wpadł jeden z
radiooperatorów.
-
Przejęliśmy sygnał SOS, panie kapitanie. Jakiś panamski drobnicowiec uległ
przewróceniu przez sztorm. Jesteśmy chyba bliżej niż jakakolwiek inna
jednostka.
Nie
było wyboru. Życie ludzkie jest najważniejsze. Rozbitkowie nie mogli czekać w
wątłych łodziach ratunkowych na lodowatych wodach oceanu. Rozkazałem zwolnić
hol. Nie dało się iść na ratunek ciągnąc za sobą bezwładny kadłub. Liczyła
się szybkość. O życiu ofiar katastrofy mogły decydować minuty. Zaznaczyłem pozycję na mapie, nadałem ostrzeżenie o
dryfującym wraku do wszystkich statków znajdujących się w pobliżu i skierowałem
dziób „Titana” w stronę, z której nadeszło wołanie o pomoc. „Black Peter” na
pożegnanie szyderczo pomachał nam bomem.
Akcja
ratownicza poszła sprawnie. Wzięliśmy na pokład dwunastu marynarzy. Drugi
oficer się nimi zajął, a ja wyznaczyłem kurs na miejsce, gdzie prądy i wiatr
powinny były zepchnąć „Czarnego Piotrusia”. Dotarliśmy tam w ciągu niecałych
dwu godzin. Morze było puste. Oczy piekły mnie z niewyspania gdy wpatrywałem
się w ekran radaru i przez lornetkę uważnie badałem horyzont. „Black Peter”
mógł, oczywiście zatonąć, ale takie rozwiązanie wydawało mi się zbyt proste i
stanowczo nie w jego stylu. „Już ja cię znajdę” – myślałem z dziwną
zawziętością. Znalazłem go po piętnastu godzinach. Jakby nigdy nic, kołysał się
na falach o pięćdziesiąt mil od miejsca, gdzie powinien był być. Jak zdołał płynąć
pod wiatr i prąd, nikt nigdy nie zgadnie.
Po
raz trzeci zaczepiliśmy hol. „Titan” znów mozolnie mielił wodę śrubami
zmierzając w kierunku lądu. Padałem z wyczerpania, ale mimo to, co pół godziny biegłem
na mostek aby spojrzeć na wlokący się za nami złowrogi wrak. „No, i co jeszcze wymyślisz?”
– zadawałem w myślach pytanie pod jego adresem. Z rosnącym napięciem nanosiłem
na mapę kolejne pozycje. Morze uspokajało się. Gdy od celu dzieliło nas nie
więcej niż pół dnia drogi wysiadła pompa paliwowa silnika „Titana”. Nasz
holownik kołysał się bezwładnie obok związanego z nim liną zardzewiałego pudła.
Jak urzeczony wpatrywałem się w stary statek, zagryzając z wściekłością wargi. „I
tak mi nie ujdziesz” – myślałem obsesyjnie. Doprowadzenie go do stoczni
złomowej, wbrew sprzysięgającym się okolicznościom, nagle stało się dla mnie
rzeczą najważniejszą w świecie. Głowa pękała mi od braku snu. Omal nie
zrzuciłem z mostku bosmana, który
przyszedł zapytać mnie, czy słyszałem kiedy, aby nowoczesny, znajdujący się na
gwarancji silnik tak sobie, nie stąd ni zowąd, zawiódł.
Mechanicy
pracowali jak szatani, patrząc na mnie jak na niebezpiecznego szaleńca.
Zorientowałem się, że znaczna część załogi wierzy bosmanowi, który nie robił,
rzecz jasna, tajemnicy ze swoich rewelacji. Mimo to nikt nie ośmielił się
sprzeciwić. Po czterech godzinach silnik ruszył. „Titan” drgnął i pociągnął za
sobą wrak.
Wreszcie na
horyzoncie pojawił się ląd. Po dalszych dwu godzinach staliśmy na redzie. Obok
nas „Black Peter” wyciągał ku niebu swój czarny komin. „Mam cię! Mam cię!’ –
myślałem z satysfakcją. „Pójdziesz na złom, ty diable!”.
W tym momencie
przyszedł do mnie radiooperator.
- Panie
kapitanie, rozkazy od armatora. Mamy holować „Czarnego Piotrusia” do Londynu. Zakupiło
go Muzeum Morskie. Będzie stać w starym doku, aby publiczność po wszystkie
czasy mogła oglądać ostatni, dziewiętnastowieczny parowiec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz