Melodia
Filharmonia
postanowiła uczcić osiemdziesiątą rocznicę urodzin słynnego kompozytora
uroczystym koncertem na jego cześć.
Najważniejszym punktem programu miało być prawykonanie symfonii
skomponowanej przez mistrza na swój własny jubileusz. Przyjął on
propozycję dyrekcji Filharmonii z radością i z entuzjazmem wziął się do
komponowania dzieła. Jednak termin koncertu się zbliżał a partytury wciąż nie było. Nieśmiałe pytania o termin ukończenia utworu
kwitował początkowo niecierpliwymi prośbami aby nie przeszkadzać mu w pracy, a
po pewnym czasie przestał w ogóle odbierać telefony. Na tydzień przed
planowanym koncertem, kiedy nie można już było dłużej czekać, dyrygent ośmielił
się odwiedzić mistrza w jego pracowni. Niestety, znalazł go martwego, leżącego
przed klawiaturą fortepianu. Zapisy w
partyturze wskazywały, że kompozytor do ostatniej chwili wiele razy pracował
nad tym samym tematem – melodią, która pojawiała się w nutach w coraz to nowych
aranżacjach. Sekcja zwłok wykazała, że mistrz zmarł z wycieńczenia pracując nas
swoim ostatnim dziełem, nie jedząc i nie pijąc od kilku dni. Wstrząśnięty
dyrektor filharmonii rozważał odwołanie koncertu, ale przekonano go, że byłoby
to wbrew woli kompozytora, który najwyraźniej
poświęcił życie starając się skomponować symfonię na czas. Postanowiono, że koncert się
odbędzie, mimo że utwór nie był w pełni ukończony.
O
dziwo, dyrygent, jak się wydawało, w ogóle nie przejął się sytuacją. Prosto z pracowni zmarłego wrócił na salę
prób filharmonii, niosąc pod pachą partyturę i pogwizdując melodię : „tia tii,
ta ti da dida tam”. Zignorował
dyrektora, rozdał nuty orkiestrze i od razu przystąpił do prób. Od tej pory,
bez ustanku, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zespół filharmonii
ćwiczył ostatni utwór zmarłego mistrza. Dyrygent wskazywał na sekcję smyczków,
które podejmowały temat „tia tii, ta ti da dida tam”. Następnie, ruchem batuty,
nakazywał wejście instrumentom dętym, które rozbrzmiewały potężnym unisono „tia
tii, ta ti da dida tam”. Orkiestra na chwilę przycichała, ale po chwili nieśmiało odzywały się flety : „tia tii, ta ti
da dida tam”, zaczynały im wtórować
rożki angielskie, waltornie, puzony, skrzypce, altówki i po chwili cała
setka instrumentów brzmiała z całą mocą „tia tii, ta ti da dida tam”.
Dyrektor
początkowo sądził, że orkiestra po prostu wzięła sobie za cel zdążyć z próbami
przed zaplanowanym koncertem, ale kiedy minęło czterdzieści osiem godzin, a
muzycy bez snu i jedzenia wciąż powtarzali ten sam temat „tia tii, ta ti da
dida tam”, zaczął podejrzewać, że dzieje się coś niedobrego. Wiadomości o
wydarzeniach , jakie miały miejsce na sali prób rozchodziły się w środowisku.
Muzycy z całego miast schodzili się do filharmonii i wszyscy, bez wyjątku,
przyłączali się do orkiestry. Niektórzy sięgali po zapasowe instrumenty z
magazynów, inny utworzyli spontanicznie chór, a pozostali kołysząc się jak w
transie, wybijali rytm „tia tii, ta ti da dida tam”. Dyrektor próbował ich
powstrzymać, prośbą i groźbą starał się ich nakłonić do przerwania prób,
spożycia jakiegoś posiłku i chwili odpoczynku. Bezskutecznie. Z rosnącym
przerażeniem poprosił o konsultację psychologa, który pracował z orkiestrą, w
normalnych warunkach ucząc muzyków sztuki
koncentracji oraz pokonywania
tremy. Dyrektor opisał mu sytuację i poprosił o radę w zaistniałej sytuacji.
Zazwyczaj nie miał nic przeciw temu aby orkiestra bez reszty poświęcała się
sztuce, ale tym razem zaczynało to przekraczać dopuszczalne granice. Psycholog
stwierdził, że cała ta sytuacja, aczkolwiek zadziwiająca swoją intensywnością,
nie wykracza poza ramy powszechnie znanego zjawiska polegającego na tym, że
pewne melodie wprawiają wrażliwych ludzi w określony nastrój. Powszechnie wiadomo, że jedne melodie
potrafią wprowadzić słuchaczy w nastrój romantyczny, wzruszając i doprowadzając
ich niemal do łez. W takim stanie ludzie
są skłonni wybaczać innym, zakochiwać
się i poświęcać się dla bliźnich. Inne melodie, jak niektóre marsze i pieśni
masowe, przeciwnie, wprawiają nas w bojowy nastrój i skłaniają do walki lub
wytężonej pracy. Odpowiednio dobierając
muzykę można sprawić, że ludzie zachowają się w określony sposób. Muzyka
w eleganckich sklepach powoduje, że klienci dokonują zakupów, na jakie ich
zasadniczo nie stać. Odpowiednia oprawa
muzyczna partyjnych wieców mobilizuje aktywistów do działania. Najwyraźniej melodia skomponowana przez
zmarłego mistrza sprawia, że każdy wrażliwy na muzykę człowiek wpada w rodzaj
transu i nie może przerwać jej wykonywania. Kompozytor przypłacił swój utwór
śmiercią z wyczerpania, a orkiestra i towarzyszący jej muzycy z całego miasta
najwyraźniej są na tej samej drodze.
Dyrektor filharmonii, który na swoje stanowisko został mianowany z
politycznego nadania przez zarząd województwa, podziękował w duchu opatrzności za
to, że sam nie jest wrażliwy na tę niebezpieczną melodię. Postanowił przystąpić
do działania. W pierwszej chwili polecił szczelnie zamknąć drzwi sali prób aby
ograniczyć rozprzestrzenianie się tej melodyjnej epidemii i zyskać czas na
podjęcie dalszych środków zaradczych.
Niestety, wieści o dziwnych wydarzeniach, jakie odbywały się na terenie
filharmonii rozeszły się już po mieście i skłoniły lokalną rozgłośnię radiową
do wysłania reporterki, która w transmitowanym na żywo wywiadzie zarzuciła
dyrektora gradem pytań. W czasie gdy on szukał właściwych odpowiedzi, które nie
lekceważąc sytuacji zapobiegły by jednak wybuchowi paniki, doszło do
tragedii. Ktoś uchylił drzwi sali prób,
spoza których dobiegło donośne „tia tii, ta ti da dida tam” i poprzez mikrofon
reporterki poszło w eter. Nieodpowiedzialne media, goniące za sensacją,
rozpropagowały to jako sensację dnia. W rezultacie na ulicach miast i wsi zaczęły
gromadzić się tłumy ludzi śpiewających „tia tii, ta ti da dida tam” i tańczących
do taktu. Wydawało się, że nic nie powstrzyma tego szaleństwa.
Na szczęście
minister kultury okazał się odporny na muzykę. Podjął decyzję o wstrzymaniu
wszelkich programów radiowych i telewizyjnych poza rządowym kanałem
informacyjnym oraz o zablokowaniu dostępu do internetu. Pozostali członkowie
rządu również nie ulegli niebezpiecznej melodii
i rozpoczęli energiczne działania zaradcze. Nie licząc się z kosztami
sprowadzono z Chin miliony zatyczek do uszu i wyposażono w nie policję oraz
wojsko. Niezwłocznie zmobilizowano wszystkich głuchych w wieku poborowym. Siły porządkowe przystąpiły do przywracania ładu. Usuwano śpiewające i tańczące
tłumy z ulic i zamykano je w halach
widowiskowych oraz różnego rodzaju magazynach aby ograniczyć rozprzestrzenianie
się muzycznej zarazy. W przygotowaniu
był program przymusowego dożywiania ludzi ogarniętych muzycznym amokiem. Jednak
jeszcze przed jego wdrożeniem naukowcy pracujący dla rządu znaleźli skuteczne
antidotum na niebezpieczną melodię. Okazało się, że skuteczne jest puszczanie
ludziom pozamykanym w halach muzyki disco polo. Po kilku godzinach jej
słuchania przestawali śpiewać niebezpieczną melodię i popadali w letarg. Z
całego kraju dochodziły informacje o wygaszaniu zarazy.
Rząd ogłosił
sukces. Utrzymywano, że dzięki skutecznej organizacji udało się uratować miliony ludzi śpiewających na ulicach
od śmierci z wyczerpania. Ogłoszono, że zagrożenie minęło. Oczywiście, jak
zawsze znaleźli się tak zwani intelektualiści, szukający za wszelką cenę dziury
w całym. Pewien profesor socjologii
publicznie stwierdził, że jest za wcześnie na świętowanie sukcesu, gdyż jeśli
jakaś melodia uderza w nuty głęboko osadzone w ludzkiej duszy, jeśli budzi
marzenia i przypomina o wartościach, w które wierzymy, to nie da się jej
zagłuszyć, gdyż wcześniej czy później zabrzmi na nowo.
Nikt z rządzących nie przejmował się takim
austriackim gadaniem. Na centralnym
placu stolicy zorganizowano wielki wiec poparcia dla rządu. Główny ideolog partii
rządzącej wygłosił płomienne przemówienie, stawiając tezę, że niebezpieczna
melodia została skomponowana przez wrogów narodu dążących do jego
unicestwienia. Na szczęście, partia i rząd zdemaskowały spisek i po raz kolejny
uratowały kraj.
- Minister
kultury niech żyje! – zabrzmiało z głośników.
- Niech żyje! –
odpowiedział gromko tłum.
- Minister
zdrowia niech żyje!
- Niech żyje!
Niech żyje!
Nagle, pośród
wiwatów, gdzieś pośród tłumu nieśmiało zabrzmiało: „tia tii, ta ti da dida tam”.
Przez chwilę okrzyki „Niech żyje!” starały się zagłuszyć melodię, ale po kilku
minutach tysiące ludzi zgromadzonych na placu śpiewały jednym głosem: „tia tii,
ta ti da dida tam” .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz