sobota, 17 sierpnia 2024

Szyb

 

Szyb

Nie lubię ostatnich dni sierpnia. Niby to jeszcze wakacje ale już się czuje, że zbliża się koniec laby. Najbardziej mnie denerwują te reklamy przyborów szkolnych. Nie pozwalają zapomnieć, że wkrótce koniec wolności. To gadanie, że spotka się na nowo kolegów, że będzie można sobie radośnie opowiadać wakacyjne przygody jakoś do mnie nie trafia.  Nie muszę wracać do szkoły żeby spotkać kumpli.  Większość z nich cały czas jest na miejscu. Wyjazdy na Zanzibar albo na Karaiby to nie są klimaty z naszych familoków i bloków.  Chłopaki wyjeżdżają na wieś do dziadków, co najwyżej któremuś się trafią tanie, dwutygodniowe wakacje w Egipcie z promocji last minute. Pod koniec sierpnia wszyscy byli już na miejscu.

Jakieś dwa kilometry od naszego osiedla znajduje się stary kopalniany szyb wentylacyjny. Kiedy kopalnię zamknięto został nakryty betonowym stropem, żeby ktoś do niego nie wpadł. Wiadomo, nikt normalny nie ma zamiaru polecieć kilkaset metrów w dół, ale idiotów nie brakuje. Wszystkie co bardziej wartościowe urządzenia zdemontowano, a na zrujnowanych ścianach dawnej stacji wentylatorów zawieszono tabliczki „Wstęp wzbroniony”. Akurat się tym przejęliśmy. Urządziliśmy tam sobie z chłopakami bazę. Teren wokół szybu w międzyczasie zdążył zarosnąć młodymi brzózkami i sosenkami więc był ukryty przed obcymi. Spotykaliśmy się tam wieczorami, palili ogniska, i gadali do późna.

Któregoś sierpniowego dnia jak zwykle urzędowaliśmy z kumplami w naszej bazie. Nagle z ciemności wyłonił się jakiś starszy facet i stanął w blasku ogniska. Dziwnie wyglądał. Ubrany był w sfatygowane, wełniane spodnie i mocno spraną koszulę bez kołnierzyka uszytą z grubego płótna. Miał fryzurę z przedziałkiem pośrodku i długie, podkręcone do góry wąsy.

- W 1912 roku na poziomie 350 metrów w kopalni wybuchł pożar. – zaczął mówić nie pytany przez nikogo. – Odciął stu siedemnastu górników od szybu, którym mogli wyjechać na powierzchnię. Korytarze kopalniane wypełniły się dymem. Na szczęście sztygar kierujący pracami w tym rejonie, stary doświadczony górnik,  nie stracił głowy. Powiedział swoim ludziom, że mogą ratować się przez ten szyb wentylacyjny. – nieznajomy wskazał za siebie w mrok. – Poprowadził wszystkich niemal po omacku poprzez zadymione chodniki. W tym czasie w szybie nie było żadnych urządzeń wyciągowych. Służył tylko do przewietrzania podziemnych wyrobisk. Uciekający przed ogniem górnicy musieli się wspinać po zawieszonych na ścianach drewnianych drabinach, które były oślizgłe i miejscami zmurszałe. Dziewięćdziesięciu ośmiu się udało. Pozostałym dziewiętnastu nie.  Nie wiadomo co się dokładnie stało. Może jakiś spróchniały szczebel nie wytrzymał, a może któryś zatruty dymem górnik odpadł od drabiny i strącił z niej tych co wspinali się za nim. W każdym razie tych dziewiętnastu nie pojawiło się na powierzchni. Kierownictwo kopalni nie podjęło akcji ratunkowej.  Na chłodny rozum mieli rację. Ludzi, którzy spadli kilkaset metrów w dół nie dało się uratować, a szyb należało szybko zaślepić bo dopływające nim powietrze podsycało pożar. Wyrobiska tliły się niemal przez dwa lata aż komisja z urzędu górniczego uznała, że pożar wygasł. Dopiero wtedy wydobyto z dna szybu szczątki tych dziewiętnastu. Nie dało się ich zidentyfikować, więc zostali pochowani we wspólnej mogile na miejscowym cmentarzu. Kopalnia ufundowała nawet pomnik na tym grobie, który przetrwał kilkadziesiąt lat aż zniknął, a wraz z nim pamięć o tych ludziach.

Stary człowiek zamilkł, przez chwilę patrzył zamyślony w ogień, a później cofnął się w otaczającą nas ciemność i zniknął. Przez dłuższą chwilę żaden z nas nie wypowiedział słowa. Opowieść dziwnego gościa zapadła wszystkim w pamięć.

Następnego dnia znów spotkaliśmy się w bazie. Przez chwilę wspominaliśmy wczorajsze odwiedziny ale później zaczęły się zwyczajne rozmowy i żarty. Dopiero po dłuższej chwili zauważyliśmy, że na granicy blasku ognia i ciemności stoi mężczyzna ubrany w dwurzędową, gabardynową marynarkę i za szerokie spodnie. Był niezwykle chudy, a raczej należałoby powiedzieć, wyniszczony. Miał bladą twarz z podkrążonymi oczami i zapadniętymi policzkami.

- Styczeń 1945 roku był bardzo mroźny. – zaczął mówić. – Wiadomo było, że zbliża się front. Od kilku dni słychać było huk armat. Którejś nocy Niemcy się wycofali, a kopalnię zajęli Rosjanie. Pomimo tego prawie cała załoga rano stawiła się do pracy. Ślązacy są nauczeni porządku. Wojna nie wojna, front nie front, a fedrować trzeba. Ruscy nie znali miejscowych realiów. Kopalnia leżała po niemieckiej stronie przedwojennej granicy, więc nie rozróżniali pomiędzy Ślązakami a Niemcami. Wszystkich górników ustawili na placu przy tym szybie i kazali stać tak przez dwie doby. Było ponad dwadzieścia stopni poniżej zera. Ludzie byli zmarznięci na kość. Po tych dwu dniach rosyjski komendant kazał odliczyć do dziesięciu i wystąpić tym, na których wypadło. Okazało się, że mieli wielkie szczęście bo zostali do obsługi pomp, aby kopalnia nie została zalana. Pozostali prosto z tego placu trafili do wagonów, które zawiozły ich do pracy w syberyjskich kopalniach. Dopiero po śmierci Stalina niektórzy wrócili na Śląsk. Niespełna połowa. Rodziny pozostałych nigdy się nie dowiedziały co stało się z ich bliskimi. Ci, co wrócili nie opowiadali o swoich przeżyciach. Urząd Bezpieczeństwa pilnował aby wieści o tym jak wygląda przyjaźń polsko-radziecka z punktu widzenia Ślązaków się nie rozpowszechniały.

Słuchaliśmy tej opowieści w osłupieniu. Zanim ktoś z nas zdążył się odezwać starszy, wychudzony człowiek zniknął w ciemności.

Następnego dnia mieliśmy kolejną wizytę. Tym razem z mroku wyszedł do naszego ogniska mężczyzna ubrany we wzorzysty, turecki sweter i przybrudzone dżinsy. Patrząc w ognisko zaczął mówić:

- Kiedy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zamknięto kopalnię, to zatrudnieni w niej górnicy nie mieli jeszcze najgorzej. Kto chciał mógł wziąć niezłą odprawę, a tym co chcieli nadal pracować proponowano robotę w innych kopalniach. Jednak nikt się nie troszczył o okoliczne zakłady pracy, które poprzednio żyły z zamówień kopalni. Kiedy to się skończyło tylko nieliczne firmy znalazły szybko innych klientów i przetrwały. Wiele innych padło, a ludzie poszli na bezrobocie. Kto miał  szczęście to dostał chociaż na koniec jedną pensję. Byli tacy, co nie dostali nic. Żeby wyżywić rodzinę zajęli się zbieraniem złomu z zamykanych zakładów, również z tego szybu. Wyposażenie stacji wentylatorowej zdemontowano ale zostało sporo kabli, prętów zbrojeniowych, metalowych framug i takich tam.  Człowiekowi nauczonemu solidnej roboty żal było wyrywać to ze ścian ale jakie było inne wyjście? Władze ścigały złomiarzy, niby dla ich bezpieczeństwa, bo przy odzyskiwaniu metali nie przestrzegali BHP. Ale kto by się przejmował BHP kiedy rodzina nie ma za co żyć? – mężczyzna pokręcił głową w zadumie, a po chwili cofnął się w ciemność.

Sporo myślałem o tych trzech ludziach. W naszej dzielnicy znamy się niemal wszyscy z widzenia i mam pewność, że żaden z nich nie jest stąd. A w jaki sposób ktoś obcy mógł się dowiedzieć o starym, opuszczonym szybie ukrytym w zaroślach i trafić tam wieczorem? Poza tym wszyscy trzej wyglądali tak jakoś niedzisiejszo. Jakby pochodzili z dawnych czasów. Nieważne kim byli i skąd przyszli. Wierzyłem im. Usłyszałem od nich kawałek śląskiej historii, której inaczej bym nie poznał.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Działka

 

Działka

Wszystko zaczęło się podczas pandemii. Poprzednio Filip uważał działkowców za nieszkodliwych dziwaków, którzy zamiast wyjechać na all-inclusive, spędzają czas na plewieniu swoich ogródków. Był w stanie wykazać, że biorąc pod uwagę poświęcony czas taniej wychodziło kupić warzywa i owoce w markecie zamiast pielęgnować je przez całe lato, drżąc aby nie zniszczyły ich przymrozki albo nie zjadły ślimaki czy inna zaraza.

Pandemia zmieniła wszystko. Kiedy wprowadzono zakazy wchodzenia do parków i lasów ogródki działkowe stały się jedynym legalnym sposobem na opuszczenie mieszkania i spędzenie czasu wśród zieleni. Akurat trafiła się okazja bo działkowicz, który przeprowadzał się do innego miasta zaoferował swój ogród na sprzedaż. Ściśle rzecz biorąc nie chodziło o sprzedaż lecz o nabycie prawa do dzierżawy od Polskiego Związku Działkowców, który był właścicielem terenu. Mniejsza o formę prawną, grunt że pojawiła się możliwość uniknięcia przymusowego tkwienia w czterech ścianach mieszkania.  Sprawa przedstawiała się tym bardziej atrakcyjnie, że oferowana działka nie była typowa. Właściciel nie uprawiał na niej, jak większość sąsiadów, pomidorów, marchewki i agrestu lecz obsadził ją ozdobnymi krzewami i drzewami. Rosły tam rododendrony, hortensje, glicynie, araukarie, mahonie i liczne odmiany ozdobnych iglaków. W rezultacie był to niewielki, prywatny park niedaleko od centrum miasta. Filip długo się na zastanawiał. Zapłacił uzgodnioną cenę i uzyskał od Związku Działkowców decyzję o prawie do przejęcia dzierżawy.

Działkowcy na ogół skrupulatnie koszą trawę w swoich ogródkach dbając by ani jedno źdźbło nie odrosło od ziemi wyżej niż na dwa centymetry. Na nowej działce Filipa poprzedni właściciel urządził jedynie niewielki trawnik, na którym dało się rozłożyć leżak, natomiast pozostały obszar pomiędzy krzewami pokrywała wysoko wyrośnięta łąka z polnymi kwiatami.

Sąsiedzi uważali taki sposób uprawy ogrodu za niewskazany. Pojawienie się Filipa przyjęli z nadzieją na zmiany.

- Pan tu teraz będzie gospodarzył? – zapytał  jeden z nich spoza płotu. – Przydałoby się zrobić trochę porządku. Krzewy nie przycinane, trawa nie skoszona. Dżungla, panie, a nie ogródek działkowy.

Podobnego zdania był zarząd zespołu działek. Filip spotkał się z sugestiami, że przydałyby się zdecydowane cięcia i przerzedzenie roślinności. Specjalnie się tym nie przejął. Kupił ogródek aby w nim leniwie wypoczywać, a nie po to aby wdać się w bezustanną walkę z roślinami. I to walkę beznadziejną, bo im bardzie się przycina i kosi, tym bardziej wszystko odrasta. Nie znaczy to, że nie interesował się ogrodnictwem. Siedząc na leżaku na niewielkim fragmencie skoszonego trawnika przeglądał w internet w telefonie, korzystając z tego, że był tam całkiem niezły zasięg i strony ładowały się szybko. Jakoś nie zainteresowały go porady kiedy i jak przycinać krzewy, kiedy i czym nawozić grządki ani jak zwalczać chwasty i szkodniki. Natrafił na strony zwolenników „roślinności 4.0”. Zgodnie z ich teorią, „roślinność 1.0” to były naturalne lasy i puszcze porastające ziemię przed pojawieniem się człowieka. „Roślinność 2.0” to były tereny zagospodarowane rolniczo przez ludzi – pola, ogrody, łąki i pastwiska oraz lasy sadzone dla  pozyskiwania drewna. Kolejnym etapem była „roślinność 3.0” tworzona przez człowieka w miastach na następnym etapie rozwoju dla rekreacji, a zatem skwery, parki i aleje. Dla wielu ludzi na tym ewolucja się kończyła. Byli jednak aktywiści, którzy stworzyli pojęcie „roślinności 4.0”. Pojęcie to obejmowało rośliny, jakie spontanicznie pojawiały się na terenach określanych jako nieużytki, zwłaszcza w miastach i rozrastały się tam bez ingerencji człowieka. Argumentowano, że to jest właściwy kierunek rozwoju. Na „roślinność 4.0” składały się gatunki, które były w stanie przetrwać w danych warunkach bez pomocy człowieka, bez podlewania, ocieplania na zimę i bez usuwania innych, które je zarastały. Co ciekawe, roślinami najlepiej przystosowanymi do miejscowych wymagań niekoniecznie okazywały się tradycyjne dla danego obszaru gatunki. W miarę zmian klimatycznych coraz lepiej radziły sobie okazy egzotyczne, pojawiające się spontanicznie. Ich nasiona i pyłki przenosiły się wraz z rozwijającym się transportem międzynarodowym, a po trafieniu na nieużytkowany przez człowieka grunt rośliny te radziły sobie całkiem dobrze.

Filip przyjął tę teorię za swoją. Uważał, że jest w niej sporo racji, a do tego uzyskał teoretyczne uzasadnienie dla unikania ciężkiej pracy w ogrodzie bez posądzenia o lenistwo. Mógł twierdzić, że nie zaniedbuje ogrodu lecz uprawia w nim „roślinność 4.0”. Sąsiedzi początkowo próbowali go przekonać.

- Panie, usunąłby pan te chwasty – sugerował sąsiad zza siatki rozdzielającej działki.

- Kto powiedział, że to chwasty? – odpowiadał Filip – Kto nam dał prawo do decydowania co może rosnąć a co nie? Dlaczego uznajemy jedne rośliny za lepsze od innych?

Sąsiedzi i zarząd zespołu działek dla świętego spokoju zrezygnowali z prób wymuszenia powrotu do typowych metod uprawiania ogrodu. Tym bardziej, że efekty stosowania teorii „roślinności 4.0” okazały się interesujące. Niekoszony trawnik zamienił się w malowniczą kwietną łąkę. Przez cały sezon spontanicznie pojawiały się coraz to nowe gatunki: wrotycz, nawłoć, maki, chabry, rumianki, dziurawce, jaskry, kąkole, łubiny, bazylia, macierzanka i wiele innych nie tylko tworzyły kobierzec o zmieniających się z tygodnia na tydzień barwach ale emitowały całą gamę ziołowych zapachów, jakich nie jest w stanie dostarczyć wypielęgnowany trawnik. Rozwojowi roślin  towarzyszyło pojawienie się zwierząt. Zaczęło się od owadów. W trakcie gorących, letnich tygodni cała łąka brzęczała gdy pracowite pszczoły przefruwały z kwiatu na kwiat zbierając pyłki. Pewnego dnia Filip zauważył barwny rój motyli unoszący się nad łąką. Ze zdziwieniem stwierdził, że fruwają tam nie tylko znane mu jeszcze ze szkoły miejscowe gatunki motyli jak cytrynek, bielinek, pawie oczko, a nawet rzadko spotykany paź królowej, lecz również wyjątkowo barwne, egzotycznie wyglądające gatunki, których nie potrafił nazwać. Kiedy próbował dopasować zdjęcia w internecie do tego co widział stwierdził, że są to motyle azjatyckie i afrykańskie.

Pod koniec lata, kiedy Filip przechadzał się po swoim ogrodzie, zauważył na skraju łąki jakieś dziwne pędy wyrastające z ziemi. Początkowo nie umiał określić co to takiego. Jednak kiedy roślina podrosła stwierdził, że to bambus. Przed nadejściem jesieni rozrósł się do sporej kępy.

Wkrótce po nabyciu działki Filip przeniósł na nią z domu palmę wraz ze sporą donicą. Palma nie tylko zawadzała w mieszkaniu ale też marnie rosła. Filip uznał, że na działce będzie jej lepiej, przynajmniej do pierwszych przymrozków. Tak też się stało. Palma pozbierała się i mocno rozrosła. Jesienią Filip zaczął się martwić jak ją sprowadzić na powrót do domu. Kiedy się bliżej przyjrzał stwierdził, że to w ogóle nie jest możliwe, bo roślina rozsadziła donicę i silnie wczepiła się korzeniami w grunt. Filip uznał, że nie ma rady, trzeba w tej sytuacji palmę odżałować. Mylił się. Zima była łagodna i palma nie tylko nie ucierpiała ale wypuściła nowe, silne i zdrowe odnogi.

Z nadejściem kolejnej wiosny Filip zaczął znajdować na swojej działce, oprócz bambusa i palmy coraz to nowe egzotyczne rośliny. Pośród gąszczu wypatrzył krotony, strelicje, fikusy, monstery i filodendrony. Co ciekawe rośliny te, które hodowane w domu w doniczkach osiągały niewielkie rozmiary, tutaj rosły bez ograniczeń osiągając wielkość sporych krzewów. Filodendron wspiął się na jedno z rosnących na działce drzew oplatając jego pień. Filip zastanawiał się skąd u niego w ogrodzie wszystkie te gatunki. Wiedział, że niektórzy ludzie wyrzucają je wraz z doniczkami na śmietnik, kiedy się znudzą lub zmarnieją ale nie rozumiał w jaki sposób przeniosły się do niego i rozrosły w prawdziwą dżunglę. W sumie był z efektu zadowolony bo jego działka pokryła się samoczynnie bujną roślinnością, pełną kwiatów i efektownych liści.

Któregoś dnia siedząc na leżaku zauważył na gałęzi krzewu kolorową, wielką papugę. Doszedł do wniosku, że musiała uciec komuś z klatki i trafiła na działkę, gdzie znalazła roślinność przypominającą jej rodzinne strony. Innym razem, patrząc w ekran telefonu dostrzegł kątem oka jakiś ruch w koronach drzew. Coś przeskoczyło z jednego na drugie. Wiewiórka? – pomyślał. Jednak było to o wiele za duże jak na wiewiórkę. Rozmiarami przypominało raczej małpę, ale szybko znikło w gąszczu zanim Filip zdążył się przyjrzeć.

Pod koniec lipca, kiedy jak zwykle relaksował się  na leżaku wsłuchując się w brzęczenie pszczół dobiegające w kwietnej łąki usłyszał nagle dziwny pomruk. W pierwszej chwili pomyślał, że idzie burza, ale niebo było niebieskie i czyste. Filip, nieco zaniepokojony ale i zaciekawiony, podniósł się z fotela. Dźwięk dobiegał od kępy bambusa, która od zeszłego roku znacznie się rozrosła. Kiedy ostrożnie podszedł bliżej, spostrzegł, że pośród pędów porusza się coś wielkiego, pokrytego futrem w żółto-czarne pręgi.

sobota, 15 czerwca 2024

Krąg

 

Krąg

              Odwiert ulokowany był w dolinie niewielkiej rzeki. Prace wiertnicze, przy których miałem pełnić rolę kierownika projektu, zapowiadały się łatwo. Chodziło o pobranie próbek skał z głębokości około dwu kilometrów w celu zweryfikowania danych pochodzących z badań sejsmicznych.  Nie należało się spodziewać żadnych problemów. Pod warstwą rzecznych namułów leżały złożą piasku i piaskowca. Nie będzie trzeba przegryzać się przez żadne twarde granity czy bazalty.

Przed przystąpieniem do wiercenia byłem odpowiedzialny za uzyskanie wszystkich niezbędnych pozwoleń. To też poszło w miarę szybko, bez komplikacji, jakie zazwyczaj występują w podobnych sytuacjach.  W styczniu, kiedy odbierałem zezwolenie od kierownika wydziału środowiska usłyszałem jednak od niego dziwne zdanie:

- Radziłbym panu skończyć te wiercenia przed dwudziestym pierwszym czerwca.

- Ale dlaczego? – zaniepokoiłem się. – To niemożliwe. Prace są zaplanowane na ponad rok.

Szybko przebiegłem wzrokiem treść zezwolenia poszukując klauzuli określającej termin ukończenia prac.

- Tam nic na ten temat nie ma. – uspokoił mnie kierownik. – Tak mi się tylko powiedziało.

-  Nie rozumiem co pan miał na myśli.

- Wie pan, takie tam po okolicy krążą opowieści. Nie ma się czym przejmować.

- Jakie opowieści?

- Jeszcze raz przepraszam, że o tym wspomniałem.  To naprawdę nic poważnego. Ale jeśli chce pan koniecznie usłyszeć to niech się pan zwróci do nauczyciela historii z tamtejszej szkoły. To pasjonat, który zbiera różne miejscowe legendy.

W najbliższych tygodniach miałem mnóstwo pracy. Należało przygotować  prowizoryczną drogę dojazdową do miejsca odwiertu aby sprzęt nie ugrzązł w podmokłym gruncie, przygotować teren na miejscu, zapewnić zasilanie elektryczne i zmontować wiertnię. Było co robić ale gdzieś w tyle głowy miałem wspomnienie tych słów wypowiedzianych przez kierownika wydziału. Znałem go i uważałem za poważnego człowieka, który nie papla co mu ślina na język przyniesie. Musiałem ustalić o co mu chodziło z tym dwudziestym pierwszym czerwca. Kiedy roboty przygotowawcze zostały  ukończone i wiertło zaczęło systematycznie zagłębiać się w grunt miałem nareszcie więcej czasu. Postanowiłem odszukać miejscowego nauczyciela historii. Nie było z tym problemu bo w gminie znajdowała się tylko jedna szkoła, a pracujące w niej grono pedagogiczne było nieliczne. Odszukałem zatem historyka bez kłopotu i poprosiłem o rozmowę.  Zaplanowałem jak ją poprowadzić aby nie wyjść na kogoś, kto wierzy w niesprawdzone plotki.

Przedstawiłem się i powiedziałem, że kieruję pracami wiertniczymi nad rzeką.  Nauczyciel odrzekł, że wie o naszych pracach, podobnie jak cała wieś, bo to niecodzienne wydarzenie w tej zazwyczaj spokojnej okolicy. Zapytał w czym może pomóc.

- Poradzono mi, że lepiej byłoby skończyć prace przed dwudziestym pierwszym czerwca – użyłem formy bezosobowej bo nie chciałem w to mieszać kierownika wydziału. – Doradzono mi też, że pan może udzielić wyjaśnień w tej sprawie.

- A, o to chodzi. – historyk nie okazał zdziwienia. – Chętnie opowiem co wieść gminna głosi.

- Bardzo proszę.

- Jak pan wie, chrześcijaństwo do Polski wprowadził Mieszko I, przyjmując chrzest w 966 roku. Teoretycznie nową wiarę w ślad za władcą mieli przyjąć wszyscy poddani ale w praktyce nie nastąpiło to  natychmiastowo. Zwłaszcza w tej części kraju, oddalonej od ówczesnej stolicy w Gnieźnie i władzy księcia. Tutaj starosłowiańskie wierzenia przetrwały dłużej. Jakieś pół kilometra w górę rzeki od miejsca gdzie wiercicie, w zakolu rzecznym znajdował się kamienny  krąg ułożony z granitowych głazów narzutowych. Było to miejsce kultu boga Welesa, słowiańskiego patrona podziemi. Co roku w najkrótszą noc przypadająca dwudziestego pierwszego czerwca odbywały się tam tajemnicze obrzędy. Tańczono przy ogniu i oddawano ofiary. Nie ma pewności co do szczegółów, bo wzbudzało to ludzką wyobraźnię na tyle, że każdy wymyślał i dodawał do opowieści na ten temat niestworzone rzeczy.  A wiarygodnych zapisów oczywiście nie ma, bo w tamtych czasach żadnych kronik w tej okolicy nie prowadzono. Księża chrześcijańscy przez długi czas walczyli z tymi wierzeniami. Podobno dopiero gdzieś w połowie dwunastego wieku w zakolu rzeki, na miejscu kręgu, postawiono drewniany kościół.  Niestety długo nie postał bo w najbliższą noc z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca spłonął.  Miejscowy proboszcz nie odpuścił. Jakiś czas później zbudował na tym miejscu solidniejszy kościół, skonstruowany z kamienia pochodzącego z głazów tworzących poprzednio krąg. Ta budowla przetrwała znacznie dłużej. Jednak w jedną z kolejnych nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi czerwca runęła. W tym momencie pojawiły się już pogłoski o klątwie boga Welesa, która działa w noc letniego przesilenia. Zapewne prawda była prozaiczna. Tam, w zakolu rzeki, znajdują się bardzo niestabilne grunty, namuły, mady, takie tam. Pewnie pan zna się na geologii znacznie lepiej niż ja. Prawdopodobnie miejscowi budowniczy w tamtym czasie nie mieli najwyższych kwalifikacji, a zwłaszcza doświadczenia z murowanymi budowlami i położyli zbyt słabe fundamenty. Ale legendy o klątwie zaczęły się szerzyć.  Co więcej kamienie ze zburzonego kościoła ułożyły się, czy też ktoś je ułożył, w krąg. Jakoś nikt się nie odważył aby to rozrzucić. W wieku XV i XVI, mimo, że wiara chrześcijańska była już dominująca, nadal w noc letniego przesilenia odbywały się w kręgu tajemnicze obrzędy, głównie z udziałem kobiet. Pewien ksiądz w XVII wieku postanowił z tym skończyć. Wybrał się nocą z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca z kropidłem i wodą święconą aby przepędzić tych pogan. No i znaleziono go kilka dni później utopionego w rzece. Pewnie nie umiał pływać i po ciemku wpadł do wody, ale w powstrzymaniu pogłosek o klątwie to nie pomogło.  Bardziej skutecznie próbował załatwić sprawę na początku XVIII wieku jeden z miejscowych właścicieli ziemskich do spółki z proboszczem. Oskarżyli miejscowe kobiety o czary, nagie tańce w kręgu przy ognisku i zadawanie się z diabłem. Utworzyli jakiś samozwańczy trybunał, który uznał kilka wieśniaczek za czarownice i skazał je na spalenie na stosie. Stos zbudowano z drewna w kamiennym kręgu a egzekucji zamierzano dokonać w noc z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca. Jednak poprzedniego dnia zerwała się ulewa i wieczorem dwudziestego pierwszego, zanim podpalono stos, rzeka wystąpiła gwałtownie z brzegów i go rozmyła. Nawet ci dwaj fanatycy nie odważyli się spróbować ponownie. Zresztą w tym czasie sądy nad rzekomymi czarownicami były już zakazane. O sprawie dowiedział się wojewoda i nakazał uwolnić te nieszczęsne kobiety. Zwyczaj tańców przy ogniu zapalanym w kamiennym kręgu w najkrótszą noc jednak nie zaniknął. Z czasem przestało to mieć cokolwiek wspólnego z kultem Welesa. Miejscowe dziewczyny wierzyły, że dzięki tym tańcom znajdą męża w kolejnym roku. Być może faktycznie było to w pewnym sensie skuteczne. Chłopcy po kryjomu zakradali się aby popatrzeć z ukrycia w ciemności na  oświetlone ogniem tańczące dziewczyny, i pewnie nie jeden sobie jakąś wypatrzył. Ostatnio trochę się w tym zakresie pozmieniało. Kupiła tu stary dom jakaś kobieta z dużego miasta, zdeklarowana ekolożka. Przyjeżdżają do niej znajome z wielkiego świata. Zdaje się zaimponowały kilku miejscowym dziewczynom i zorganizowały coś na kształt sekty. Nie jest to chyba nic groźnego, ale ludzie powiadają, że te panie chcą wznowić prasłowiańskie wierzenia.

Podziękowałem nauczycielowi za opowieść i wróciłem uspokojony na teren wiertni.  Okazało się, że kierownik wydziału ochrony środowiska ma wyrafinowane poczucie humoru. Znał miejscowe legendy i postanowił sobie za mnie zażartować.

Któregoś dnia na początku czerwca podczas pracy przy wierceniu zauważyłem, że od strony kręgu w zakolu rzeki zbliża się kilka ubranych na biało postaci. Kiedy podeszły bliżej dojrzałem, że to pięć kobiet. Coś mi mówiło, że to może być ta współczesna sekta, o jakiej wspomniał nauczyciel. Wolałem uniknąć problemów, na przykład przykuwania się w ramach protestu do urządzeń wiertni i blokowania prac. Polityka firmy polegała na wyjaśnianiu sensu naszych wierceń miejscowej ludności i uspokajaniu, że nie powodują one szkody dla środowiska.  Zdecydowałem się na rozmowę z tymi paniami i wyszedłem im naprzeciw. One zatrzymały się jakieś sto metrów od wiertni i w milczeniu patrzyły jak się zbliżam. Pośrodku grupy stała kobieta w wieku gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątka o smukłej sylwetce i urodziwej twarzy wskazującej na niebanalną inteligencję. Wyglądała jak hipiska. Miała długie, proste  blond włosy sięgające poniżej ramion, a wokół głowy wianuszek z polnych kwiatów. Była bosa,  ubrana długą sukienkę z cienkiego, białego płótna. Wyglądało na to, że nic pod nią nie ma ale nie wypadało mi się przypatrywać aby zweryfikować to przypuszczenie. Towarzyszyły jej dwie kobiety w podobnym wieku i dwie znacznie młodsze dziewczyny. Wszystkie ubrane były w podobnym stylu.  

Zacząłem wyjaśniać, że nasz kraj potrzebuje surowców naturalnych, a wiercenia jakie tu prowadzimy mają na celu potwierdzenie badań geologicznych. Zapewniałem, że nie jest to szkodliwe dla środowiska. Niestety, musieliśmy zniszczyć trochę trawy ale po zakończeniu prac zrekultywujemy teren. Co ważne wiercimy świdrem do pobierania próbek ze złóż, tak zwaną koronką, i nie stosujemy płuczki wodnej, która mogłaby zamulić okolicę. Kobiety patrzyły na mnie w milczeniu oczyma, z których nie dało się nic wyczytać. Żadnej błysku akceptacji w oku, ale też żadnego wyrazu potępienia. Sprawiały wrażenie, że myślą o jakichś ważniejszych, transcendentnych sprawach, a moja gadanina mało je obchodzi.

Zabrakło mi konceptu i przestałem mówić. Przez krótką chwilę panowało milczenie, a na koniec przywódczyni sekty powiedziała:

- Niech Weles ci wybaczy.

Odwróciły się i odeszły.  Przez chwilę patrzyłem w ślad za nimi. Wątpliwe było abym je przekonał ale oceniłem, że nie będą powodowały problemów. Sprawiały wrażenie, że wierzą w tę swoją ekologię i być może w Welesa, ale nie należały raczej do fanatyczek. Nie miałem nic przeciwko obrończyniom środowiska, zwłaszcza tak atrakcyjnie wyglądającym, dopóki nie utrudniają mi roboty.

Nadszedł dwudziesty pierwszy czerwca. Wieczorem miałem dyżur przy wiertni. Nic szczególnego się nie działo. Maszyneria po swojemu szumiała, wiertło powoli, centymetr za centymetrem zagłębiało się w grunt. Kiedy zapadł zmrok w oddali, przy zakolu rzeki rozbłysnął ogień. W jego blasku, wokół płomieni poruszały się jasne postacie. Było zbyt daleko aby je rozpoznać albo policzyć ale przypuszczałem, że to wyznawczynie Welesa odprawiają swoje rytuały. Zgapiłem się na chwilę. Nagle coś zazgrzytało, maszyneria zaczęła wibrować, wreszcie rozległ się głośny huk i pojawił się dym. Potężny stalowy świder  zablokował się w gruncie. Zanim automatyka wyłączyła silnik wiertło ukręciło się, a na koniec cała wiertnia runęła.