sobota, 17 grudnia 2016

Opowiadanie bałkańskie nr 2 - Ubranie Ulrike

Wracam do rozpoczętego dawno temu cyklu "Opowiadań bałkańskich". Przypominam, że miejsce akcji ma drugorzędne znaczenie, bo chodzi o różne historie, jakie mogą się zdarzyć pomiędzy kobietą i mężczyzną.


UBRANIE ULRIKE

Marko cenił  swoją pracę chociaż była specyficzna i sezonowa. Obsługiwał bar przy plaży położony na terenie nadmorskiego kempingu, który funkcjonował od początku maja do końca września. Zdołał jednak tak zorganizować sobie życie, że miał zajęcie przez cały rok. Jesienią, po zamknięciu baru, najmował się do zbioru oliwek i winogron, a zimą przenosił się w Alpy słoweńskie, gdzie zatrudniał się na sezon jako kelner w kurorcie narciarskim. Miał nadzieję, że wkrótce zmieni tryb życia na bardziej ustabilizowany, bo planował otwarcie własnej restauracji i oszczędzał na ten cel pieniądze. Praca na kempingu w tym pomagała, gdyż bar oferował głównie piwo po szesnaście kuna i wino po siedemnaście.   Goście w większości płacili za drinka dwadzieścia kuna i nie oczekiwali reszty.  W ten sposób Marko był w stanie uzbierać niezłą sumkę z napiwków, co było przedmiotem zazdrości innych pracowników kempingu, którzy takich możliwości nie mieli.

Specyfika pracy polegała na tym, że kemping przeznaczony był dla naturystów. Możliwość oglądania rozebranych klientek w godzinach pracy nie była niczym strasznym ale problem wynikał z reguł narzuconych przez kierownictwo kempingu, które bardzo dbało o to, aby goście mogli czuć się swobodnie. Cały personel  miał obowiązek zachowywać się przyjaźnie, ale narzucanie się i wszelkie próby nawiązania bliższych znajomości były stanowczo zabronione. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Marko nauczył się traktować nagie klientki baru z profesjonalną uprzejmością, co było o tyle ułatwione, że one podchodziły do swojego braku stroju z zupełną obojętnością, ani nie okazując zawstydzenia, ani nie prowokując. Po kilku latach pracy w głowie Marka, na zasadzie odruchu warunkowego, wytworzył się swoisty podział. Rozebrane kobiety traktował z zawodowym dystansem, a wszelkie próby nawiązywanie bliższych relacji ograniczał jedynie do dziewczyn ubranych. W sumie wszystko nieźle funkcjonowało przez kilka lat. Do czasu gdy zobaczył Ulrike.

Zjawiła się na kempingu z rodzicami we wrześniu, gdy sezon miał się ku końcowi. Była chyba studentką, skoro o tej porze roku nie musiała iść do szkoły, ale raczej zaczynała dopiero studia, gdyż jeździła jeszcze na wakacje z rodziną, a  nie z przyjaciółmi. Marko poznał imię dziewczyny gdy matka coś do niej zawołała. Cała rodzina codziennie po zejściu z plaży zjawiała się w barze na pół godziny przed jego zamknięciem. Kobiety zamawiały wino z colą, a ojciec piwo. Mężczyzna uprawiał kiedyś sport, o czym świadczyły silne mięśnie ramion, ale było to dawno, na co wskazywał pokaźny brzuch.  Jego żona była imponującą blondyną o ostentacyjnie kobiecych kształtach. Każde prehistoryczne plemię byłoby skłonne uznać ją za boginię płodności. Pomiędzy Ulrike a jej matką były dwie różnice: dwadzieścia pięć lat i piętnaście kilo, przy czym tych brakujących kilogramów brakowało dokładnie tam, gdzie ich powinno brakować. Jednak to nie idealna figura Ulrike była problemem Marka. Gdyby miał się zakochiwać w każdej dobrze zbudowanej klientce baru, to dawno musiałby zmienić pracę. Urzekły go jej oczy, błękitne, o lekko opadających kącikach, co nadawało jej twarzy wyraz melancholijnego smutku, a dla Marka było oznaką dobroci i łagodności. Kiedy tylko ją ujrzał, zaczął marzyć o tym aby poznać ją bliżej. Niestety, na przeszkodzie stało to, że Ulrike była naga, a on mógł zaprzyjaźniać się tylko z ubranymi. Od pierwszego wejrzenia zapragnął zobaczyć ją w ubraniu.

Początkowo swoje nadzieje opierał na tym, że dziewczyna spali się na słońcu. Bladzi turyści z północnej Europy pierwszego dnia pobytu nad Adriatykiem często nadużywali słońca i aby chronić zaczerwienioną, poparzoną skórę zmuszeni byli coś na siebie wkładać. Marko liczył, że na drugi dzień Ulrike narzuci chociaż jakąś koszulkę na ramiona. Niestety, dziewczyna umiała posługiwać się olejkiem z filtrem.

Marko, rzucając dyskretne spojrzenia na Ulrike siedzącą z rodzicami przy barowym stoliku, zaczął sobie wyobrażać ją w ubraniu. Na początek ujrzał   w myślach  odzianą w bikini. Stopniowo pozwalał sobie na coraz więcej. Wyobraził ją sobie w czarnym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, a później w czerwonej, wieczorowej sukience z dekoltem.  Na koniec, kiedy puściły mu już wszelkie hamulce, pozwolił sobie ujrzeć ją w wyobraźni ubraną w zimowy, wełniany płaszcz. W takich chwilach zapomnienia, już, już, miał do nie zagadać i nawiązać serdeczną relację, ale powrót do rzeczywistości był za każdym razem bolesny, bo Ulrike, ta realna, a nie ta z marzeń, wciąż była goła i niedostępna.

Drobny przebłysk nadziei pojawił się kiedy dziewczyna podeszła raz do baru aby zamówić kolejne piwo dla ojca. Napełniając szklankę Marko zapytał:

- Skąd jesteś?

To mieściło się w regułach obowiązujących pracowników kempingu. Było nawet zalecane, bo budowało przyjazne relacje z gośćmi. Niektórzy klienci po takim zagajeniu wdawali się w rozmowę z barmanem, a później zamieniali kilka sympatycznych zdań przy każdym kolejnym zamówieniu. Niestety, Ulrike odpowiedziała z uśmiechem:

- Z Niemiec.

I tylko tyle. Marko, jako profesjonalista, wyczuł, że dziewczyna nie ma ochoty na dłuższą pogawędkę.

Opracował w myślach inny plan. Ponieważ rodzina Ulrike zjawiała się codziennie w barze tuż przed zamknięciem, Marko postanowił, że któregoś dnia pójdzie za nimi, kiedy już wypiją swoje drinki i opuszczą lokal. Z całego serca pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o Ulrike, chociażby tego gdzie obozuje na kempingu i jakim samochodem przyjechała.

Następnego dnia zawczasu przygotował bar do szybkiego zamknięcia. Szczęście tym razem mu dopisało. Ulrike z rodzicami wstali od stolika w odpowiednim momencie, tak że Marko mógł ruszyć kilkadziesiąt metrów za nimi. Co więcej, poszli we właściwą stronę. Pracownicy kempingu mieli zakaz chodzenia bez potrzeby po jego terenie, gdyż zdaniem kierownictwa mogło to gościom zakłócać spokój i komfort wypoczynku. Na szczęście okazało się, że obozowisko rodziny Ulrike leżało w pobliżu trasy do wyjścia z kempingu, którą Marko i tak musiał pokonać. W rezultacie dowiedział się chociaż tyle, że Ulrike przyjechała kamperem na frankfurckich numerach, który został ustawiony przy głównej alejce, pośród szpaleru z oleandrów.

Skoro już wiedział gdzie dziewczyna obozuje, w jego głowie zrodził się kolejny, sprytny plan. Poranki w połowie września były już chłodne. Zanim słońce wyszło spoza górującego nad kempingiem wzgórza porośniętego piniami, wiejąca od morza bryza powodowała, że było raczej rześko. W rezultacie wielu naturystów o poranku chodziło w szlafrokach, dresach lub przynajmniej w bawełnianych koszulkach. Marko postanowił, że pod pozorem posprzątania baru przed otwarciem przyjdzie do pracy wcześniej i przejdzie obok kampera dziewczyny swoich marzeń. Szczęście dopisało mu tym razem w takim sensie, że spotkał Ulrike wracającą spod prysznica. Niestety, okazało się dziewczyna jest zahartowana, bo szła nago, jeśli nie liczyć przewieszonego przez ramię ręcznika. Krople wody padające z zaczesanych, mokrych włosów perliły się na jej opalonej skórze w świetle wschodzącego słońca.

Po tym niepowodzeniu Marko zrozumiał, że ma już tylko jedną szansę. Wielu gości kempingu wieczorami ubierało się i szło do położonego po sąsiedzku miasteczka aby zjeść kolację w restauracji, kupić pamiątki lub po prostu pospacerować po zabytkowych, urokliwych zaułkach. Przez kilka kolejnych wieczorów, po pracy, Marko całymi godzinami szybkim krokiem przemierzał uliczki miasteczka w nadziei, że spotka ubraną Ulrike. Krążył pomiędzy straganami z pamiątkami, zaglądał do letnich ogródków restauracji, kręcił się pośród tłumu turystów w porcie. Wszystko na nic. Ulrike się nie pojawiła.

Marko z dnia na dzień popadał w depresję. Kemping powoli pustoszał, słońce bladło. Któregoś dnia rodzina Ulrike nie zjawiła się o zwykłej porze w barze, a Marko wracając po jego zamknięciu zobaczył, że miejsce pośród oleandrów, gdzie stał kamper Ulrike, jest puste. Wiedział, że taki dzień kiedyś nadejdzie ale pomimo tego niemal się załamał. Zrozumiał, że jedno co mu pozostało to liczyć, że dziewczyna przyjedzie znów za rok. Była to jednak słaba nadzieja. Po pierwsze, nie wiadomo czy jej rodzice zdecydują się spędzać urlop w tym samym miejscu. Po drugie, nie wiadomo czy w przyszłym roku Ulrike będzie chciała przyjechać z nimi. A nawet gdyby przyjechał, to trudno było liczyć na to, że podczas pobytu coś na siebie włoży, skoro w tym roku tego nie zrobiła.

Dni jakie pozostały do zamknięcia kempingu przeżył jak w letargu. Zazwyczaj, każdego roku, kilka dni o zakończeniu sezonu spędzał na zabawie z przyjaciółmi. Tym razem nie miał ochoty, gdyż tęsknota za Ulrike odebrała mu chęć do życia.

Olśnienie przyszło nagle. Zdał sobie sprawę, że jest dwudziesty pierwszy wiek i skoro nie udało się zobaczyć ubranej Ulrike w realu, to jest jeszcze szansa aby zobaczyć ją chociaż w internecie. Zamknął się w domu z laptopem. Wszystko co wiedział o dziewczynie, to że ma na imię Ulrike, i że jest z Frankfurtu. Wobec tego wpisał w przeglądarkę „Ulrike Frankfurt”. Niestety, spotkał go zawód. Na ekranie pojawiło się mnóstwo linków do  stron internetowych należących do pochodzących z Frankfurtu kobiet o imieniu Ulrike, ale były to dentystki, lekarki, architektki i inne profesjonalistki. Zrozumiał, że w tak prosty sposób swojej Ulrike nie znajdzie. Zmienił wobec tego metodę. Zaczął surfować po portalach społecznościowych, które umożliwiały wyszukiwanie znajomych z zastosowaniem kryteriów takich jak imię i miejsce zamieszkania. Okazało się, że profili dziewcząt o imieniu Ulrike z Frankfurtu jest całe mnóstwo. Marko po kolei je odwiedzał poszukując zdjęcia znajomej twarzy. Praca byłą mozolna ale nadzieja zobaczenia na zdjęciach ubranej Ulrike nie pozwalała mu przerwać. Otwierając i zamykając kolejne strony marzył o tym, co może znaleźć na jej profilu gdy wreszcie na niego natrafi. Może Ulrike zamieściła  zdjęcia z jakiejś wycieczki, na której była w dżinsach i sportowej kurteczce? A może opublikowała fotkę z jakiejś imprezy, na którą wybrała się w sukience mini?

Bez jedzenia, żywiąc się tylko mocną kawą spędzał kolejne godziny przed ekranem. Znalazł to czego szukał drugiej nocy o trzeciej rano, kiedy oczy piekły go już z niewyspania, a kłujący zarost pokrywał brodę. Kiedy mechanicznie zamknął profil kolejnej dziewczyny i otworzył następny serce zabiło mu jak szalone.  Obok tekstu zobaczył znajomą twarz z opadającymi kącikami oczu. Nie posiadał się ze szczęścia, ale postanowił celebrować tę chwilę, nie wchodzić dalej na profil byle jak, ale zrobić to w sposób, na jaki Ulrike zasługiwała. Wstał od komputera, umył się, ogolił, założył białą, wyprasowaną koszulę. Nalał sobie kieliszek czerwonego wina i dopiero wtedy drżącym z podniecenia palcem wskazującym kliknął klawisz „Enter”.

Ulrike na swoim profilu chwaliła się, że jest naturystką i zamieściła wyłącznie nagie zdjęcia z ostatnich wakacji.

niedziela, 6 listopada 2016

Pełnia

Dzisiaj tekst inspirowany nastrojem 1 listopada.



 PEŁNIA
                Termin oddania raportu z pracy badawczej przypadał na koniec października. Teoretycznie wszystko było zaplanowane, harmonogram opracowany ale wiadomo jak to jest. Harmonogram harmonogramem, a życie życiem. Na koniec okazało się, że trzeba sprawdzić niektóre wyliczenia, bo wyniki były inne niż można było się spodziewać, brakowało kilkunastu wykresów, trzeba było napisać podsumowanie, zredagować i sformatować cały raport.  W rezultacie w ostatnim tygodniu siedziałem dzień w dzień w instytucie do późnego wieczora. Kiedy na koniec udało się wreszcie wszystko poskładać w całość, wydrukować i zbindować odpowiednią ilość kopii, napięcie nagle opadło. Przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć, że zdążyłem na czas.  Poziom adrenaliny we krwi, podwyższony w związku z kilkudniową, intensywną pracą pod presją czasu, powoli opadał. Głowa mnie pobolewała i czułem się zamulony przez niezliczone kubki czarnej kawy, które trzymały mnie na wysokich obrotach przez ostatnie dni. Doszedłem do wniosku, że potrzebuję spaceru. Kiedy wyszedłem na ulicę było już ciemno. Listopad był za pasem, popołudnia skróciły się i ustąpiły miejsca wieczorom. Podniosłem kołnierz płaszcza i ruszyłem pod lekki, chłodny wiatr zwiewający z chodnika suche liście. Przechodniów było niewielu, okna  okazałych kamienic płonęły ciepłym światłem.
                Po kilkuset metrach skręciłem w przecznicę. Lampy uliczne stały tu rzadziej. Mijane domy stawały się coraz bardziej szare, coraz niższe i ciemniejsze. Wreszcie skończyły się całkiem. Szedłem wzdłuż kamiennego muru, za którym szumiały lekko na wietrze korony starych dębów i kasztanów. Był to dawny cmentarz miejski. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że zbliża się Święto Zmarłych. W nawale pracy całkiem o tym zapomniałem. Doszedłem do bramy w murze. Kłódka spinająca łańcuch, oplatający przez cały rok żelazne pręty, była tym razem otwarta. Pchnięty jakimś impulsem przekroczyłem uchylona bramę i znalazłem się u wylotu głównej alei cmentarza. Zatrzymałem się urzeczony jedynym w swoim rodzaju widokiem. Od kilkudziesięciu lat pogrzeby odbywały się już na nowym, rozległym cmentarzu komunalnym wytyczonym daleko za miastem. Tutaj znajdowały się jedynie grobowce osób zmarłych już dawno, których bliscy także odeszli lub rzuceni zostali przez los daleko od miejsca spoczynku ich przodków. Pomimo tego, teraz, w przededniu dnia Wszystkich Świętych, stary cmentarz ożywił się. Na niektórych grobach płonęły światełka. Ich blask podświetlał od spodu żółte korony rozłożystych drzew poruszane wiejącym gdzieś  w górze wiatrem. Przy ziemi panowała cisza. Nad grobami unosiła się lekka mgiełka, rozjaśniona pomarańczowym światłem świec. Otulała jak kołderka cały cmentarz. Pośród tej łuny snuły się tu i ówdzie sylwetki ludzi krzątających się wokół grobowców. Oświetleni niespokojnym blaskiem migających płomyków wyglądali jak zjawy, smutno wędrujące po krainie zapomnienia. Nad całym tym widokiem wschodził księżyc. Była pełnia. Srebrna tarcza świeciła przez korony drzew, tuż nad ostrym dachem stojącej w połowie głównej alei neogotyckiej kaplicy zbudowanej z poczerniałego piaskowca.
                Ruszyłem przed siebie boczną alejką. Nie było tu marmurów i lśniących płyt tak charakterystycznych dla dzisiejszych cmentarzy. Stare, przeważnie kamienne grobowce tchnęły nieco patetycznym, lecz wzruszającym  nastrojem epoki, w której powstały. Bluszcz oplatał smutne anioły i  wyrzeźbione w kamieniu złamane pnie symbolizujące przerwane nagle życie. Suche badyle chwastów dziwnie dobrze uzupełniały tę umarłą architekturę. Im dalej od głównej alei, im bliżej muru, tym częściej zamiast rzeźbionych budowli mijałem zapadłe, porośnięte trawą wzgórki, zwieńczone pochylonym krzyżem z tabliczką, na której niczyjego imienia odczytać się już nie dało. Zapomnienie było tu głębsze, bardziej dosłowne. Niektóre grobowce były w ruinie, inne kryły się w gęstwinie dzikich krzewów. Światełek było tu bardzo mało. Nawet żeliwne krzyże umierały pod warstwą rdzy, która tym jest dla metalu czym choroba dla człowieka. Poczułem chłód. Raz jeszcze spojrzałem na cmentarz, starając się zabrać ze sobą coś z jego nostalgicznej  atmosfery i szybkim krokiem wróciłem do bramy. Żwir alei chrzęścił pod moimi stopami. Do pobliskiego przystanku akurat zbliżał się autobus. Przyspieszyłem kroku.
                W wozie, stojąc przy tylnej szybie, patrzyłem na oddalająca się łunę. Opuszczając tę krainę ciszy czułem się jak zdrajca. Już za chwile otrząsnę się z chwilowego wzruszenia, rzucę w  wartki nurt życia, a oni tam, umarli, czekać będą w smutnym bezruchu na kolejną chwilę refleksji, którą rzucę im jak jałmużnę. Cóż, nie można odmienić kolei rzeczy. Życie ma swoje prawa i musi iść naprzód. Oni żyją  w tym, czego dokonali, w swoich dzieciach i wnukach, w pamięci ludzi, na których wdzięczność zasłużyli. Postanowiłem jednak częściej ofiarować im coś, co dla  mnie znaczy bardzo mało, a dla nich jest wszystkim – chwilę wspomnień. Przecież oni proszą tylko o tyle.
                W domu poczułem falę zmęczenia. Musiało to nastąpić po ostatnim tygodniu. Wypiłem herbatę, zjadłem lekką kolację, wziąłem szybki prysznic i po chwili wygodnie leżałem na pościelonym łóżku. Myślałem, że usnę natychmiast, okazało się to jednak nie takie proste. Ciało miałem ciężkie i znużone ale rozgrzana głowa nadal pracowała na wysokich obrotach. Natłok myśli nie dawał się wyciszyć od razu. Leżałem na wznak, przykryty kołdrą, i patrzyłem w okno, za którym jasno świecił księżyc. Zawsze trudno zasypiam w czasie pełni.  Nasz blady satelita wywiera na mnie tajemniczy, fascynujący wpływ.
                Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w zarysy kontynentów widniejących na jego tarczy. Księżyc zdawał się przybliżać. Ostro widziałem krawędzie jego mórz, dostrzegałem górskie pasma. Już, już miałem rozróżnić poszczególne kratery i wąwozy, ale powieki na chwilę przesłaniały zmęczone oczy, wszystko rozmywało się  i księżyc znów się oddalał.  Wytężałem wzrok od nowa. Wokół tarczy lśniła rudawa poświata. Zdawała się pulsować i wysyłać do mnie jakieś tajemnicze promieniowanie. Niebo wokół było niemal błękitne. Sylwetki dachów w dole wydawały się tym czarniejsze. Srebrne odblaski na kominach nadawały uśpionemu miastu niepowtarzalną plastykę.
                Księżyc wolno wędrował po niebie za moim oknem. Wreszcie dotarł do framugi, wolno za nią zniknął. Leżałem bez ruchu. Promienie księżycowego światła padały teraz na kołdrę przykrywająca moje nogi, łącząc ją z oknem srebrzystym korytarzem. W smudze wolno wirował kurz. Nagle w księżycowej poświacie dostrzegłem dziwny obiekt. Unosił się w promieniach padających z okna jak chmurka dymu papierosowego, był jednak bardziej lśniący, niemal galaretowaty. Przejrzysty i zwiewny, fosforyzował bladym, niebieskawym blaskiem. Przyciągał mnie i fascynował. Po chwili uniosłem się i popłynąłem przez powietrze w jego kierunku. Spojrzałem z góry na łóżko. Leżałem na wznak pod oświetloną księżycową poświatą kołdrą. Oddychałem równo. Wcale nie czułem zdziwienia. Błękitny obłoczek poprowadził mnie za sobą. Wolno płynęliśmy nad miastem. W dole piętrzyły się dachy poprzedzielane wąwozami ulic i studniami podwórek. Wiatr targał gałęzie drzew. Wszystko to oświetlał księżyc, w blasku którego szybowaliśmy niespiesznie nad uśpioną ziemią. Zorientowałem się, że lecimy w kierunku starego cmentarza, po którym spacerowałem wieczorem. Po chwili zawiśliśmy nad nim. Lampki zdążyły już pogasnąć. Zniknęła ciepła, pomarańczowa łuna. Jej miejsce zajęła błękitna, elektryczna poświata. Powodowały ją obłoczki podobne do mnie i mojego przewodnika. Niektóre z nich smętnie przycupnęły w załomach grobowców, inne wolno płynęły wzdłuż alejek. Zniżyliśmy się. Zawisłem nad kaplicą będącą miejscem spoczynku jakiejś wymarłej, potężnej niegdyś rodziny. Drzwi prowadzące do środka zamknięte zostały na głucho wiele lat temu. Przeniknąłem do środka. W centrum posadzki dojrzałem dwie klamry służące do unoszenia płyty zamykającej zejście do krypty. W ścianach  kaplicy  wmurowane były liczne tablice, upamiętniające ludzi spoczywających w jej podziemiach. Wtulony w kąt, tuż przy posadzce, tkwił jeden z błękitnych, przejrzystych obłoczków. Wiedziałem, że czeka na mnie.
                - Kim jesteście?   - zapytałem.
                - Byliśmy ludźmi. – odpowiedział.- Jesteśmy intelektami, cząstkami wyższej świadomości.
                Po chwili podjął:
                - Każdy człowiek składa się ze swojej cielesnej części, śmiertelnej i nietrwałej, oraz tej drugiej, wiecznej i niezniszczalnej: świadomości. Jest ona wspólną własnością gatunku ludzkiego lecz każdy dysponuje cząstką tej wyższej całości. Ludzie za życia intuicyjnie domyślają się tego. Wierzą w duszę, w reinkarnację. Wszystko to otoczone jest nimbem tajemnicy. Prawdy za życia nie pojmuje nikt. Ty też nie zdołasz tego zrozumieć. Nie uwolnisz się spod wpływu fizyki, która obowiązuje w świecie twojego ciała. Dla ciebie jesteśmy więc duchami, , duszami jeśli wolisz. Twoje ciało żyje, więc nie zdołasz jeszcze wyjść z kręgu tych uproszczonych pojęć.
                - Jak to możliwe, abym żyjąc uwolnił się od mojego ciała?
                - Intelekt nie jest nierozerwalnie związany z ciałem aż do śmierci. Może opuszczać je także za życia. Rzecz w tym, że przed śmiercią nie zdaje sobie sprawy z tego kim jest, utożsamia się z ciałem, zlewa się z cielesnymi funkcjami psychicznymi. Jeśli intelekt za życia opuszcza ciało, czyni to nieświadomie. Pomaga w tym promieniowanie księżycowej pełni. Lunatycy to ciała, których intelekt zdołał się czasowo uwolnić. Potrafią poruszać się, chodzić, mówić nawet, gdyż wszystko są to czynności, które automatycznie wykonywać może samo ciało kierowane swym mózgiem. Intelekt   to coś więcej, to idea przewodnia, sens nadrzędny ale tego ty na razie nie pojmiesz. Dziś, w czasie pełni, uwolniłeś się i przybyłeś na wezwanie.
                - Co się dzieje ze mną, to jest z moim ciałem?
                - Jest w rodzaju letargu. Podtrzymuje swoje funkcje życiowe. Bez ciebie jest jednak tylko narzędziem.
                - Dlaczego wezwaliście mnie do siebie?
                - Potrzebujemy twojej pomocy lub, wyrażając to ściślej, współpracy. Zrozum naszą sytuację. Jesteśmy ponadczasowi. Jesteśmy myślą, a myśl jest nieśmiertelna. Jednak tak jak ciało bez myśli jest tylko maszyną, tak myśl bez ciała jest pustą ideą. Aby realizować się w działaniu potrzebujemy ciał, a te umierają. Po śmierci ciała intelekt zdolny jest tylko do refleksji, nie może w żaden sposób oddziaływać na świat. Skazani jesteśmy na zadumę, aktywność nie jest nam dana. Niektórym to odpowiada. Móc myśleć bez ograniczeń i przyziemnych materialnych trosk, bez obawy że nasze rozmyślania przerwie śmierć, bo poza jej granicą mamy całą wieczność na refleksje, to dla filozoficznie usposobionego intelektu korzystna sytuacja. Jednak wiele z nas  nie godzi się z tym. Chcemy przekuwać nasze przemyślenia w czyny, a do tego potrzeba nowego ciała. Najprostszą metoda jest reinkarnacja, wstąpienie w nowonarodzone dziecko. Wymaga to jednak wyrzeczenia się samego siebie. Intelekt nowego człowieka musi być niezapisaną kartą, nie może nosić na sobie śladów poprzedniego wcielenia. Niektórzy próbują, chociażby częściowo, obejść to prawo. Stąd mamy od czasu do czasu genialne dzieci, które błyskawicznie zdobywają wiedzę i nikt nie przypuszcza, że to intelekt zdołał przemycić cząstkę siebie. Inni próbowali korzystać z umarłych ciał. Legendy o upiorach nie wzięły się znikąd. Ten sposób jest jednak najgorszy. Martwe ciało trzeba karmić krwią żywych. Nie można nawiązać kontaktu z żyjącymi ludźmi. Ich wstręt i przerażenie na to nie pozwalają. Upiór, jeśli użyć ludzkiego określenia, skazany jest na samotność i nocne skrytobójcze wyprawy. Dziś stanowczo odrzucamy te praktyki. Nikt nie posługuje się umarłymi ciałami od z górą stu lat. Inną niedopuszczalną metodą zdobycia nowego ciała, stosowaną przez niektórych desperatów, jest wtargnięcie siłą do cudzego,  żywego organizmu. Kończy się to tym, co ludzie nazywają rozdwojeniem jaźni. Jest to po prostu rozbój, i jako taki, jest nie do przyjęcia. Mimo to niektórzy wciąż go uprawiają, i będą uprawiać tak długo, dopóki nie upowszechni się jedyna metoda będąca do przyjęcia z punktu widzenia etyki. Jest to właśnie sprawa, z którą zwracamy się do ciebie. Chcemy abyś podzielił się z nami swoim ciałem. Pozwól nam przez twoje ręce i usta ogłosić światu idee, które nosimy w  sobie  przez wieki. Zrozum, nie chcemy niczego poza możliwością wcielania postępu, rozwijania nauki. Nasze możliwości są ogromne. Wielu z nas śmierć ciała zastała z pomysłami na przełomowe odkrycia, których nie zdążyliśmy dokonać, i o których ludzkość inaczej się nie dowie. Ten potencjał myśli zgromadzonej przez wieki może się dzięki tobie wyzwolić. Ludzkość dokona wielkiego kroku naprzód. Cała sława spadnie na ciebie. Uchodzić będziesz za wizjonera, geniusza. Nam chodzi tylko o samorealizację. Nikt nie pozna imion, które kiedyś nosiliśmy. Zaklinam cię, nie bądź egoistą. Podziel się swoim ciałem. Leży to w interesie twoim, naszym, a przede wszystkim w interesie ludzkości.
                - Dlaczego ja? – spytałem oszołomiony.
                - To trudno wytłumaczyć. Czy nie miałeś nigdy poczucia, od razu po pierwszym spotkaniu, że z kimś się łatwo dogadasz, a z kimś innym nigdy? Po prostu, kiedy wieczorem przeszedłeś przez ten cmentarz zrozumieliśmy, że z tobą możliwe będzie coś, co dotąd nie było możliwe. Dostrzegliśmy szansę i obudziła się w nas nadzieja, którą dawno temu porzuciliśmy.
                Milczałem nie wiedząc co powiedzieć.
                - Zastanów się. – ciągnął mój rozmówca. – Wiem, że nie możesz odpowiedzieć nam od razu. Mamy dosyć czasu. Twoje ciało też ma go jeszcze trochę przed sobą. Wrócisz teraz do niego. Gdy nadejdzie pora poprosimy cię o odpowiedź. Pamiętaj tylko, że w czasie naszej rozmowy twoje ciało przeżyło w letargu wiele dni. Nie zdziw się. Pamiętaj, przyjdziemy po odpowiedź.
                Otwarłem oczy. Leżałem pod kołdrą w swoim pokoju. Było jeszcze ciemno. Przeciągnąłem dłonią po twarzy i pokręciłem głową.  Coś podobnego! Cząstki świadomości, upiory, wypożyczanie ciał. To wszystko skutek nadmiaru pracy i tej wczorajszej wyprawy na cmentarz. Swoją drogą, podobne historie mogą się przyśnić tylko w czasie pełni. Czułem się głodny, jakbym naprawdę przeleżał wiele dni w letargu. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna aby spojrzeć na księżyc – sprawcę moich majaków.
                Miał kształt sierpa.

środa, 12 października 2016

Zagłada dinozaurów



ZAGŁADA DINOZAURÓW

                Referat profesora Trxxxa był zaplanowany na poobiednią sesję kongresu, na której frekwencja zazwyczaj bywa niska. Tym razem jednak sala była niemal pełna gdyż pocztą pantoflową pośród uczestników konferencji rozeszła się wieść, że znowu dojdzie do gorącej polemiki prelegenta z profesorem Zzzrr. Obaj naukowcy od dawna się nie cierpieli i tę prywatną niechęć przenosili na grunt nauki. Dyskusje, jakie prowadzili na sympozjach obfitowały w złośliwości i nierzadko przeradzały się w zwyczajne kłótnie co zawsze  ożywiało senne obrady.
                - Jak wiemy, zanim nasz gatunek opanował ziemię – rozpoczął swoje wystąpienie profesor Trxxx – dominowały na niej dinozaury. Wykopaliska prowadzone na wszystkich kontynentach ujawniają  ślady ich absolutnego panowania trwającego aż do czasu gdy  kilkadziesiąt milionów lat temu zniknęły z powierzchni naszego globu. Jako prawdopodobną przyczynę ich zagłady wskazywano uderzenie olbrzymiej planetoidy w Ziemię, które spowodowało dramatyczne zmiany klimatyczne. Dzisiaj mam przyjemność przedstawić państwu inną hipotezę, którą sformułowałem w wyniku wieloletniej analizy dostępnych danych.  Dinozaury uważamy zazwyczaj za stworzenie potężne lecz prymitywne, dysponujące mózgami o niewielkich możliwościach. Poglądy takie są błędne. Twierdzę, że co najmniej jeden z gatunków dinozaurów w wyniku trwającej wiele milionów lat ewolucji wykształcił złożony układ nerwowy i mózg o znacznych możliwościach.
                Siedzący w pierwszym rzędzie  widowni profesor Zzzrr aż podskoczył słysząc te słowa.
                - Tak, drodzy państwo – kontynuował referent. – Twierdzę, że w wyniku ewolucji wykształcił się inteligentny gatunek dinozaura. Być może dla niektórych z was – tu nastąpiło wymowne spojrzenie w stronę Zzzrra – jest to teoria zbyt szokująca i przekraczająca horyzonty wyobraźni, ale jestem w  stanie dowieść jej słuszności.  Tak! – podniósł głos aby przekrzyczeć gwar, jaki podniósł się na sali. – Moim zdaniem dinozaury u szczytu swojego ewolucyjnego rozwoju stworzyły cywilizację techniczną i zbudowały broń jądrową. Jednak ich umiejętności techniczne nie szły w parze ze zdolnością do rozwoju harmonijnego współżycia społecznego. Populacja dinozaurów była targana nieustannymi konfliktami, które w końcu doprowadziły do wybuchu wojny jądrowej. I to była rzeczywista przyczyna zagłady tego gatunku.
                Profesor Zzzrr nie czekał aż przewodniczący sesji otworzy dyskusję. Wyskoczył na podwyższenie dla mówców i porwał mikrofon.
                - Na ogół nie zgadzam się z poglądami profesora Trxxa ale zazwyczaj staram się polemizować z nim na gruncie naukowym – powiedział. – Jednak dzisiaj profesor zaprezentował hipotezę tak absurdalną, że mogę ją jedynie wyśmiać. Poproszę o slajd.
                Kiedy na ekranie ukazał się obraz profesor Zzzrr zawołał:
                - Proszę państwa! Oto konstruktor bomby atomowej!
           Wszystkie karaluchy uczestniczące w kongresie zatupały odnóżami i zachrzęściły chitynowymi odwłokami z rozbawienia na widok  dwunożnej i dwurękiej postaci z komiczną kępką włosów na głowie.