środa, 15 sierpnia 2018

Kłopotliwy pacjent


Kłopotliwy pacjent.
                Doktor Wilkowicz uzyskał specjalizację z medycyny rodzinnej niedawno, lecz po kilku latach rezydentury miał już spore doświadczenie w postępowaniu z pacjentami. Zdecydowana większość z nich przychodziła z banalnymi przeziębieniami  i oczekiwała głównie zwolnienia lekarskiego. Sporo było też emerytów, którzy, bardziej z nudów niż z realnej potrzeby, przychodzili poskarżyć się na strzykanie w plecach.  Zdarzały się jednak pacjenci nietypowi. Tych doktor Wilkowicz potrafił wyczuć już na pierwszy rzut oka. Do gabinetu wszedł właśnie mężczyzna po pięćdziesiątce, szczupły i pedantycznie ubrany. Na nosie miał druciane okulary, a w ręku małą aktówkę na dokumenty.  Wyglądał na przedstawiciela nauk ścisłych, który przed przyjściem do lekarza wyczytał w Google wszystko na temat swoich dolegliwości oraz metod ich leczenia.  Pomimo złych przeczuć doktor zapytał z zawodową uprzejmością:
                - W czym mogę pomóc?
                - Nie wychodzę na zdjęciach. – odpowiedział pacjent.
                Doktor z trudem ukrył irytację. Fundusz wyznacza góra dziesięć minut na pacjenta, a ten przychodzi i marnuje mu cenny czas.
                - Co ja mam na to poradzić? – zapytał Wilkowicz głosem na tyle opanowanym, na ile się dało. – Niech pan znajdzie lepszego fotografa albo pójdzie do chirurga plastycznego.
                - Pan mnie nie zrozumiał, panie doktorze. – odrzekł sucho mężczyzna. – Ja nie powiedziałem, że źle wychodzę na zdjęciach, tylko że w ogóle nie wychodzę.
                - Jak to? – doktor był nieco skołowany.
                Pacjent sięgnął do aktówki i wyjął odbitkę pocztówkowego formatu.
                - Po prostu nie wychodzę. Niech pan spojrzy tutaj. – podał zdjęcie Wilkowiczowi. – Stałem o tu, obok Stefana, a na fotografii mnie nie ma. Albo tutaj – wyciągnął kolejne zdjęcie przedstawiające jakiś zabytek. – Żona podczas wycieczki sfotografowała mnie na tle tego zamku, a na odbitce widać tylko zamek.
                - Może się panu pomyliło? – doktor próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie. – Może żona chwilę przed tym zrobiła zdjęcie bez pana?
                - Niech pan nie żartuje, panie doktorze. Dla mnie to jest poważny problem. Niedługo kończy mi się ważność dowodu osobistego i paszportu, a wkrótce później prawa jazdy. Żeby wyrobić nowe dokumenty potrzeba aktualnego zdjęcia, a ja na żadnym nie wychodzę. Za chwilę zostanę urzędowo uznany za nieistniejącego, nie będę mógł wyjechać za granicę, wziąć kredytu ani prowadzić auta.  Sam początkowo myślałem, że mi się wydawało. Mogło się zdarzyć, że coś pomyliłem, i sądziłem, że powinienem być na zdjęciu, na którym mnie nie ma. Jednak mnie nie ma na żadnym. Mam co do tego sto procent pewności. Zresztą niech pan sam zobaczy.
                Pacjent wyjął komórkę i strzelił sobie selfie.
                - Proszę spojrzeć – podał telefon Wilkowiczowi. – Widzi pan? Nie ma mnie.
                - Chyba pan skierował telefon w złą stronę. – doktor wyraził powątpiewanie.
                - No co pan! Przecież widziałem siebie na ekranie.
                Wilkowicz miał ochotę sięgnąć po swoją komórkę i zrobić zdjęcie pacjentowi ale zrezygnował z tego zamiaru. Wszystko wskazywało, że jest to przypadek psychiatryczny. Były różne szkoły jak postępować z takimi ludźmi, ale przeważał pogląd, że przekonywanie ich na siłę, na gruncie powszechnej logiki, że nie mają racji mijało się z celem.  W takim przypadku oni z reguły się zacinali i jeszcze bardziej kurczowo trzymali swojej obsesji. Z drugiej strony przyznanie im racji też nie było dobrym rozwiązaniem.  Należało cierpliwie zyskiwać ich zaufanie i stopniowo skłonić do dobrowolnego podjęcia leczenia.
                - W jaki sposób mógłbym panu pomóc? – zapytał doktor. – Bo muszę, niestety, przyznać że dla współczesnej medycyny jest to sytuacja nieznana.
                - Oczywiście – zgodził się pacjent. – Wie pan, ja jestem inżynierem i potrafię myśleć metodycznie. Mnie też to dziwi ale staram się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie. Przyszedłem do pana głównie po to aby wykluczyć pewne możliwości. Na przykład, chciałem pana zapytać czy w medycynie znane jest schorzenie skóry polegające na tym, że ona w pełni pochłania promieniowanie widzialne i zupełnie go nie odbija?
                - Ma pan na myśli człowieka w technologii stealth, niewykrywalnego dla aparatów fotograficznych?
                Wilkowicz nie potrafił ukryć ironii zawartej w tym pytaniu, ale pacjent najwyraźniej jej nie wyczuł.
                - Dokładnie. – potwierdził.
                - Nie. – stwierdził doktor z całą powagą. – Taki zespół chorobowy nie jest medycynie znany.
                - Tak myślałem. – przyznał mężczyzna. – To by zresztą nie tłumaczyło braku mojej obecności na zdjęciach, bo gdybym całkowicie pochłaniał padające na mnie światło to na odbitce powinna być czarna plama, a nie widoczne za mną tło. Musiałem spytać dla porządku.  Wobec tego zapytam o inną możliwość. Czy znana jest choroba tkanek objawiająca się takim ich rozrzedzeniem, że całkowicie przepuszczają światło?  Coś na kształt osteoporozy, która polega na niskiej masie kostnej. Rozumie pan, chodzi mi o brak wszelkich innych substancji, na skutek czego człowiek staje się przeźroczysty?
                Doktor jęknął w duchu ale odpowiedział zachowując powagę:
                - Nie, o takim schorzeniu również nie słyszałem.
                - No tak. – skomentował pacjent. – Tego się spodziewałem. Bo gdyby nawet taka choroba istniała to przecież do tych zdjęć pozowałem w ubraniu i przynajmniej ono powinno wyjść, nawet gdybym ja był przeźroczysty. Poza tym, w takim przypadku nie tylko nie wychodziłbym na zdjęciach ale w ogóle byłbym niewidoczny. A przecież pan mnie widzi, prawda?
                - Widzę. – doktor nie mógł zarzucić temu rozumowaniu braku logiki.
                - No cóż. Dziękuję, panie doktorze. Przepraszam, że zabrałem panu czas. W gruncie rzeczy spodziewałem się usłyszeć to co usłyszałem ale musiałem mieć pewność, że to nie żadna choroba. Wygląda na to, że padłem ofiarą hackerów.
                - Jak to? – doktor nie potrafił ukryć zdziwienia.
                - Skoro ze mną wszystko jest w porządku, to stąd wniosek, że problem tkwi w cyfrowych  aparatach fotograficznych. Acha, bo zapomniałem dodać, że na tradycyjnych zdjęciach analogowych nie miałem tego problemu. Pan się orientuje jak  działa aparat cyfrowy? Światło przez obiektyw pada na matrycę, która digitalizuje obraz i zapisuje każdy piksel w formie cyfrowej. Zdjęcia, jakie później oglądamy to pliki zawierające zera i jedynki, najczęściej w formacie jpg lub podobnym. W dalszej kolejności, kiedy chcemy obejrzeć zdjęcia, korzystamy z oprogramowania, które zapis cyfrowy z powrotem przekształca na obraz pokazywany na ekranie. To są tak zwane przeglądarki fotografii. Wygląda na to, że jakiś hacker wprowadził gdzieś wirusa. Obecnie istnieją programy identyfikujące twarze. Najwidoczniej ktoś zainfekował oprogramowanie w taki sposób, że po rozpoznaniu mojej twarzy wirus mnie usuwa. Taki złośliwy photoshop. Zastanawiam się tylko na jakim to się odbywa etapie, bo są dwie możliwości. Pierwsza jest tak, że ma to miejsce w samym aparacie w momencie robienia zdjęcia. Czyli wirus musiałby zostać wprowadzony do oprogramowania każdej kamery. To mi się wydaje mało prawdopodobne, bo hackerzy musieliby uzyskać dostęp do każdego producenta aparatów fotograficznych. Poza tym, aparaty cyfrowe, poza tymi zainstalowanymi w telefonach nie łączą się z internetem, co utrudnia włamanie do nich. A zatem wygląda na to, że wirusa wprowadzono do przeglądarek fotografii. To by oznaczało, że ja jestem na zdjęciach w formie plików jpg, tylko przeglądarka mnie nie pokazuje na ekranie. W  tym celu wystarczyłoby się włamać do kilku głównych systemów operacyjnych jak Windows, Android i tym podobne. Tak, to musi być przyczyna. Zastanawiam się tylko dlaczego ja? Czym podpadłem tym hackerom? Przecież nie mam wrogów w tym środowisku.
                -No tak. – pomyślał doktor. – Mamy spisek hackerów. Pewnie ruskich.
                Coraz bardziej wyglądało to na przypadek zaburzeń urojeniowych o charakterze  prześladowczym. Wilkowicz zastanawiał się co z tym zrobić. Należało podjąć leczenie, ale ten pacjent raczej nie podda mu się dobrowolnie, bo uważa się za w pełni zdrowego. Z drugiej strony, nie kwalifikował się do leczenia przymusowego. Nie był w żadnym stopniu agresywny. Zachowywał się spokojnie, rozumował z pozoru logicznie i nie stwarzał żadnego zagrożenia dla siebie i otoczenia. Należało zdobyć jego zaufanie i z czasem przekonać go do wizyty u psychiatry.
                - Od kiedy właściwie ma pan te problemy? – zapytał Wilkowicz aby zyskać na czasie i nie wypuścić pacjenta z gabinetu w przekonaniu, że jest całkiem zdrowy.
                - Mniej więcej od miesiąca. Czyli od wypadku.
                - Jakiego wypadku?
                - Przed miesiącem potknąłem się i mocno uderzyłem głową w ścianę.
                To diametralnie zmieniało postać rzeczy. Doktor Wilkowicz wypowiedział w myślach kilka nieprzyjemnych słów pod swoim adresem.  O mało nie popełnił błędu w sztuce. Dał się wpuścić w rozmowy o spisku hackerów zamiast przeprowadzić porządny wywiad, który zawsze powinien być podstawą diagnozowania. Czym prędzej przystąpił do nadrabiania zaległości.
                - Stracił pan przytomność?
                - Chyba nie. A jeśli już to na bardzo krótko. Kiedy walnąłem głową w ten mur, to na chwilę pociemniało mi w oczach i wszystko na około jakoś tak przycichło. Ale to trwało krótko.
                - Niedobrze – pomyślał doktor. -Facet miał niemal na pewno silny wstrząs mózgu. Było wysoce prawdopodobne, że nabawił się jakiegoś krwiaka w czaszce i stąd te urojenia.
                - Miał pan mdłości? Źle się pan czuł?
                - Pewnie, że się źle czułem. Łeb mnie bolał jak cholera. Miałem guza jak śliwka. Co ja gadam. Jaka śliwka? Guz był jak pół gruszki. Ale już mi przeszło.
                - Był pan u lekarza?
                - Nie. Przecież nie będę zawracał głowy z powodu byle guza.
                - Źle pan postąpił. Niech pan zrozumie, że tego nie można lekceważyć. Istnieje niebezpieczeństwo, że od tego uderzenia pękło panu jakieś naczynie krwionośne w głowie i powstał krwiak. Coś takiego może się z czasem samo wchłonąć, ale jest też niebezpieczeństwo, że powstanie ucisk i część mózgu zostanie uszkodzona.
                - Mówi pan, że to było niebezpieczne? Mogłem zginąć w trakcie tego wypadku? To mi nasuwa pewną możliwość dla wytłumaczenia moich problemów. Załóżmy, że deterministyczny model świata jest prawdziwy. Wie pan na czym ten model polega? Mówiąc w uproszczeniu zakłada, że świat jest rodzajem mechanizmu o ściśle określonych zasadach działania. Jeśli znamy stan aktualny to jesteśmy w stanie precyzyjnie przewidzieć co nastąpi w przyszłości. Powiedzmy, że z okoliczności wypadku wynikało, że miałem zginąć. Ale coś poszło nie tak, przeżyłem i w modelu powstało rozdwojenie. Z jednej strony powinno mnie nie być, więc nie wychodzę na zdjęciach, ale z drugiej strony jednak żyję.
                Doktor westchnął w duchu.
- Niestety, nie znam się na deterministycznych modelach świata ale znam się na medycynie. Zrobimy tak: dam panu pilne skierowanie na tomografię komputerową głowy. To takie trójwymiarowe prześwietlenie.
                - Wiem co to jest tomografia. Mówiłem, że jestem inżynierem.
                - Tym lepiej. Więc pójdzie pan do pracowni tomograficznej, a później wróci tu do poczekalni i zaczeka na wynik. Jak tylko go dostanę to pana poproszę i zdecydujemy co dalej. Da pan radę dojść do pracowni czy może mam poprosić pielęgniarkę aby pana zaprowadziła?
                - No co pan? Chodzę bez niczyjej pomocy i czuję się dobrze.
                Doktor Wilkowicz uznał, że pacjent nie wymaga asysty. Od wypadku minęło już sporo czasu, dotarł tu o własnych siłach i nie wykazywał niepokojących objawów. A aparat TK znajdował się na tym samym piętrze, dosłownie za rogiem. Wypisał skierowanie i podał pacjentowi.
                - No to widzimy się za kilkadziesiąt minut. Proszę spokojnie zaczekać aż pana poproszę.
                Po wyjściu pacjenta doktor zrobił odpowiednie adnotacje  w jego dokumentacji medycznej.  Plan dalszego leczenia się układał. Tomografia powinna wykluczyć bezpośrednie niebezpieczeństwo związane z mechanicznym urazem. Następnie, w niedługim czasie zaprosi pacjenta na kontrolę i stopniowo przekona go do konsultacji z psychiatrą, tłumacząc że wstrząs mógł zakłócić funkcje mózgowe.
                Mniej więcej po pół godzinie, w trakcie rozmowy z  kolejnym pacjentem na biurku doktora Wilkowicza odezwał się telefon. Dzwonił jego kolega z pracowni tomograficznej.
                - Słuchaj, dzwonię w sprawie tego pacjenta, którego mi przed chwilą przysłałeś na TK i do opisu na cito. Będziesz go musiał przysłać jeszcze raz. Chyba nam sprzęt nawalił bo skan nie wyszedł. Nic na nim nie widać. Obraz jest zupełnie czarny.