poniedziałek, 14 lutego 2022

Lata przestępne

                                                         Lata przestępne

                W trakcie niemal każdego wesela, po północy, przychodzi taki moment kiedy zabawa przycicha. W powietrzu unosi się mgiełka złożona z papierosowego dymu, oparów alkoholu, perfum, potu i aromatów potraw. Zmęczona orkiestra na chwilę przestaje grać. Słychać cichą muzyką z jakiejś płyty CD. Na parkiecie wolno kołysze się jedna przytulona para. Mężczyźnie nieco plątają się nogi ale dziewczyna heroicznie trzyma go w pionie.  Weselnicy porozsiadali się po kątach i rozmawiają wykorzystując chwile, gdy nie trzeba  przekrzykiwać orkiestry. Nastrój staje się z lekka magiczny, co sprawia, że ludzie zadają pytania, jakich normalnie nie odważyliby się zadać. Co więcej, na te pytania padają szczere odpowiedzi, gdyż rozmówcy otwierają się i wyznają prawdy, które w normalnych warunkach woleliby zatrzymać dla siebie.

                W rogu sali siedziało dwu mężczyzn. Obaj byli po sześćdziesiątce ale nie wyglądali na swój wiek. Nie należeli do rodziny młodej pary. Znaleźli się na weselu jako dobrzy znajomi ich rodziców. Panowie trzymali w dłoniach kieliszki z koniakiem. Nie były to pierwsze drinki tego wieczora, na co wskazywała dykcja obu rozmówców, która z pewnością nie znalazłaby uznania w oczach komisji oceniającej kandydatów do Akademii Teatralnej. Pomimo tego rozumieli się świetnie.

                - Patrzę na tych młodych i tak się zastanawiam. – powiedział mężczyzna z łysą głową. – Widać, że są szczęśliwi. Ciekawe czy zrealizują swoje marzenia, czy życie ich udupi?

                - Są młodzi, piękni i zakochani. – odpowiedział jego rozmówca ze szpakowatą czupryną. – I jak na razie mają w życiu fart. Rodzice zapewniają im dobry start. Nie muszą zaczynać od zera zakredytowani na amen. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że im się uda. Ale czasy stały się niepewne. Jedna pandemia nie chce się skończyć, a już wszyscy straszą następną. Nigdy nie wiadomo czy ci chciwi cwaniacy od banków nie sprokurują jakiegoś nowego kryzysu i całe nasze oszczędności pójdą się pieprzyć. Albo jacyś dwaj cholerni autokraci będą musieli sprawdzić który z nich ma większe ego i doprowadzą do konfliktu, który się rozprzestrzeni na świat.

                Tak zarysowane ponure perspektywy dla planety skłoniły obu panów do opróżnienia kieliszków. Ten łysy sięgnął po stojącą na stole butelkę i rozlał następną kolejkę.

                - Powiedz ile lat my się już znamy? – zapytał tego szpakowatego.

                - Sporo. Co cię takiego naszło?

                - No ale ile? – nalegał łysy.

                - Ze trzydzieści pięć, czy coś.

                - No właśnie, bo ja cię zawsze chciałem zapytać czemu się nie ożeniłeś. Jesteś kawał przystojniaka, nawet w tym wieku. Kasy ci nie brakuje. Więc kandydatek też by nie brakowało. To czemu jesteś sam?

                - Szczerze?

                - Nie chcesz to nie mów. Nie chcę się wpieprzać w twoje sprawy. Ale ja się uważam za twojego przyjaciela. I z tego powodu chciałbym wiedzieć. Bo mnie to, kurde, obchodzi. Bo jestem, kurde, twoim przyjacielem.

                - W sumie, najkrócej mówiąc, to z powodu miłości. Bo widzisz, ja się zakochałem w jednej kobiecie. I od tego czasu nie interesowały mnie inne.

                - A co, ta jedna cię nie chciała?

                - To nie jest takie proste. – rzekł szpakowaty. – Gdyby ona powiedziała jasno, że mnie nie chce, wyszła za innego, czy coś, to może ja bym umiał o niej zapomnieć. Ale ona raczej daje do zrozumienia, że mnie chciałaby. Tyle, że ona jest taka, jakaś nieuchwytna.

                - Co znaczy nieuchwytna?

                -  Tego nie da się wyjaśnić w kilku zdaniach. Musiałbym opowiedzieć wszystko od początku, a to długa historia.

                - Mów, mamy czas.

                Ta sprawa widać leżała szpakowatemu mężczyźnie na sercu i podświadomie odczuwał potrzebę aby się komuś zwierzyć, ale dopiero nastrój tej weselnej nocy sprawił, że się na to zdobył. Nie kazał się dłużej namawiać, tylko podjął opowieść.

                - Pierwszy raz spotkałem ją 29 lutego 1976 roku. Byłem wtedy na początku studiów i udało mi się wyskoczyć na jeden dzień na narty. Stałem w długiej kolejce do wyciągu i tak się złożyło, że ona stała blisko mnie. Oboje byliśmy bez towarzystwa, a wyciąg miał dwuosobowe kanapy. Ludzie, którzy byli w parach prosili aby pozwolić im siadać razem i w rezultacie tak wyszło, że pojechałem razem z nią. Nie musiałem nic kombinować, po prostu samo tak się poskładało. Byłą ubrana w kombinezon, na głowie miała czapkę z pomponem, a na czole gogle tak, że widać było niewiele poza jej nosem. Ale ten nosek był tak sympatyczny, że coś mnie do niej ciągnęło. Jazda na górę trochę trwała i naturalne było, że po drodze coś do niej zagadałem. Ona chętnie podjęła rozmowę i tak się nam fajnie gadało, że zanim dojechaliśmy do górnej stacji to już czułem do niej miętę. Ponieważ wymarzliśmy na tym wyciągu, to ośmieliłem się zaproponować abyśmy razem  wypili grzańca w barze, który stał koło górnej stacji. Zgodziła się. Powiedziała, że tak się składa że obchodzi dzisiaj dwudzieste pierwsze urodziny, więc jakiś toast się należy. Kupiłem te grzańce przy barze i przyniosłem do stolika. Ona w tym czasie zdjęła czapkę i nieco rozpięła kombinezon. Miała długie, proste włosy z przedziałkiem pośrodku. Trudno powiedzieć czy była ciemną blondynką, czy jasną szatynką, coś pomiędzy. W każdym razie był to kolor naturalny. Kojarzyła mi się z hipiską. Gdyby żyła osiem lat wcześniej w Kalifornii, miałaby na tych włosach opaskę, na nogach sandałki, a na sobie wzorzystą sukienkę i nic pod spodem. Bezwiednie zagwizdałem po cichu „if you’re going to San Francisco be sure to wear some flowers in your hair”. Nie wiem czy Scott McKenzie rozpoznałby swój numer w mojej interpretacji, ale ona skojarzyła. Sięgnęła do wazonika po plastikowy kwiatek mający stanowić ozdobę barowego stolika i wsunęła go sobie we włosy na skroni.    Do wieczora jeździliśmy razem na stoku, co chwila zatrzymując się i wesoło rozmawiając. Dobrze nam było ze sobą. Ponieważ ja musiałem pod koniec dnia wracać, a ona zostawała w górach jeszcze na kilka dni,  wieczorem odprowadziła mnie na autobus. Przed odjazdem zapytałem czy się jeszcze zobaczymy. Odpowiedziała, że na pewno. Dodała, że dzięki mnie miała najfajniejsze w życiu urodziny. Nie podała mi swojego adresu, a ja krępowałem się ją o to poprosić. Wydawało mi się naturalne, że  tego unika, bo w końcu znała mnie dopiero od kilku godzin i nie miała pewności z kim ma do czynienia. Zawsze można trafić na faceta, który ją później będzie nachodził. Dowiedziałem się tylko, że ma na imię Ewa. Ja w ciągu dnia mówiłem jej gdzie studiuję i gdzie mieszkam.  Telefonu wtedy nie miałem. O komórkach nikt wtedy nawet nie słyszał, a na zwykły stacjonarny numer czekało się kilkanaście lat. Liczyłem, że może ona wybierze się któregoś dnia na moją uczelnię i mnie odnajdzie. Od tamtej pory wciąż na to czekałem, ale się nie pojawiła.   Pomimo tego nie umiałem o niej zapomnieć i nie ciągnęło mnie do innych dziewczyn. Oczywiście, w takim wieku nikt nie jest mnichem i jeśli jakaś okazja się nadarzyła, to z niej korzystałem. Ale na żaden stały związek nie miałem ochoty.

                Kiedy już straciłem nadzieję, że się jeszcze zobaczymy spotkałem ją ponownie na jakimś wojewódzkim szkoleniu Socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich, dokładnie po czterech latach, 29 lutego 1980 roku. SZSP, pomimo przymiotnika „socjalistyczny” w nazwie, nie było jakąś ideologiczną organizacją, a w każdym razie nie w takim stopniu jakby sobie partyjni dostojnicy życzyli. Na studiach zawsze znajdowali się ludzie, którzy poza nauką działali na innych polach. Organizowali turystykę, rajdy po górach, kulturę studencką. Pod szyldem SZSP łatwiej było załatwić jakieś dotacje. Zrzeszenie pomagało w uzyskaniu stypendiów, przydziałów na akademik, więc należeli do niego różni ludzie, w większości nie zainteresowani szczególnie polityką.   Wtedy, w 1980 roku było już widać, że sprawy w kraju nie zmierzają w dobrą stronę. Coraz trudniej było kupić coś sensownego w sklepach, kolejne inwestycje wstrzymywano, albo okazywały się porażką. W tamtych czasach aktywnie w opozycji, w KOR i tym podobnych, działali tylko nieliczni. Większość widziała, że nie dzieje się dobrze ale nie wierzyła w możliwość szybkich, zasadniczych zmian. Na Kremlu wciąż rządził Breżniew, może stetryczały, ale jego doktryna nadal obowiązywała. A z niej wynikało, że ZSRR nie pozwoli na żadne zmiany polityczne w krajach jakie podówczas leżały w jego strefie wpływów. W tej sytuacji myśmy nie planowali rewolucji, tylko dyskutowali jak w tych warunkach żyć i pracować możliwie normalnie i przyzwoicie, na ile da się oswoić i zreformować ten system. Na szkoleniu, należało oczywiście wysłuchać rytualnych referatów z gatunku „rola młodzieży studenckiej w walce o dalszy rozwój socjalistycznej ojczyzny”  ale później w kuluarach toczyły się rozmowy naprawdę wartościowe pod względem intelektualnym. I w takich okolicznościach ponownie ją spotkałem. Nic się nie zmieniła  poza tym, że miała teraz fryzurę „na pazia” z grzywką i włosami do szyi. Jej wypowiedzi w dyskusji były inteligentne i błyskotliwe, ale kiedy poszedłem do niej z życzeniami urodzinowymi od razu zapomniała o sposobach naprawy systemu politycznego i zaczęła ze mną serdeczną rozmowę, jakbyśmy się rozstali najdalej wczoraj.   Odnosiła się do mnie ciepło, jak do dobrego przyjaciela. Miałem nawet wrażenie, że to było coś więcej. Raczej sympatia i zafascynowanie niż przyjaźń, ale może mi się wydawało, bo bardzo pragnąłem aby tak było i w ten sposób chciałem odbierać jej zachowanie. Niestety, po tym dniu ponownie zniknęła z mojego życia nie pozostawiając żadnego kontaktu. Tym razem tak łatwo nie odpuściłem. Skoro uczestniczyła w wojewódzkim szkoleniu SZSP to wywnioskowałem, że musi studiować gdzieś w tym regionie.  Pytałem znajomych z organizacji na innych uczelniach czy ktoś jej nie zna. Na koniec wreszcie trafiłem na jej ślad ale okazało się, ze zbyt późno, bo właśnie skończyła studia i wyjechała z miasta. W moich myślach jednak pozostała.

                Na kolejne spotkanie musiałem czekać równo cztery lata.  W mieście, w którym wtedy mieszkałem 29 lutego 1984 roku odbywała się duża demonstracja przeciw władzy. Nie działałem aktywnie w opozycji ale zdecydowałem się wziąć udział. Ludzie zebrali się, wygłoszono kilka przemówień, a później tłum skandując „nie ma wolności bez Solidarności” ruszył ulicą, której wylot zamykał kordon ZOMO schowany za plastikowymi tarczami. Ze zdumieniem zobaczyłem, że jedną z osób idących na czele pochodu była Ewa.  Przez megafony wzywano nas do rozejścia się, a kiedy to nie poskutkowało milicja użyła armatki wodnej. Z przerażeniem ujrzałem jak strumień wody trafia Ewę i przewraca ją na asfalt niczym szmacianą lalkę. Rzuciłem się w jej kierunku rozpychając na boki ludzi stojących na drodze. Podniosłem ją z ulicy i na rękach i poniosłem w kierunku przeciwnym do tego, w którym stało ZOMO. Ona poznała mnie i powiedziała z uśmiechem: „Dobrze, że tu jesteś. Chyba źle oceniłam swoje szanse w tym starciu”. Spytałem czy nic jej się nie stało. Zapewniła mnie, że wszystko w porządku, i że może iść o własnych siłach. Była jednak zupełnie przemoczona, a tego dnia panował mróz. Zabrałem ją najszybciej jak się dało do swojego mieszkania. Na szczęście nikt nie zatrzymywał ludzi idących w kierunku przeciwnym do demonstracji. Moich znajomych, młode małżeństwo, wprowadzenie stanu wojennego zastało za granicą. Nie wrócili już na stałe do kraju. Poprosili mnie abym zamieszkał w mieszkaniu, jakie dostali po ślubie od rodziców i abym się nim opiekował do ich powrotu, który nigdy nie nastąpił. W mieszkaniu nalałem wody do wanny. Była nieco rdzawa od rur ale kto by się w tamtych czasach czymś takim przejmował. Ważne, że była ciepła.  Kiedy Ewa zdjęła czapkę okazało się, że włosy ma zakręcone w loczki i zafarbowane na rudawy kolor. Zdaje się, ze specyfik, który do tego służył w tamtych czasach nazywał się „chna” albo „henna” czy jakoś tak.   Tego dnia poznałem Ewę bliżej, jeśli wiesz, co mam na myśli. Rozgrzała się w kąpieli ale jej ubranie wciąż było przemoknięte więc musiała zostać na noc. Podeszła do tego zupełnie naturalnie, jakbyśmy byli parą. Myślałem, że nareszcie zostaniemy razem na dobre, ale kiedy się rano obudziłem jej już nie było. Zostawiła tylko kartkę „Dziękuję. Do zobaczenia”. I tyle.

                Po tej  nocy zawładnęła moimi myślami jeszcze bardziej. Nie wiem skąd to wiedziałem, lecz miałem przekonanie, że nie ma sensu jej szukać ale czułem, że ona pojawi się znowu za cztery lata. Tak też się stało. Dnia 29 lutego 1988 roku w najlepszym hotelu w mieście miała się odbyć zabawa karnawałowa. Wykupiłem bilet. Organizatorzy trochę się dziwili, że wybieram się na bal sam, ale ja miałem przekonanie, że ona się pojawi. I nie pomyliłem się.  Zjawiła się z włosami na głowie nastroszonymi i zafarbowanymi w jaśniejsze pasemka. To, zdaje się, nazywało się wtedy balejaż.  Na wieczorową sukienkę miała narzuconą marynarkę z wielkimi poduchami wszytymi na barkach, w wyniku czego jej sylwetka przypominała gracza w futbol amerykański w pełnym rynsztunku. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że było to obciachowe, ale wtedy był to szczyt mody. Znowu przywitała mnie tak jakbyśmy się rozstali poprzedniego dnia i odnosiła się do mnie jak do kogoś bliskiego. Mogłem się poczuć tak jakbym był jej chłopakiem. Przetańczyliśmy cały wieczór.  Po balu przenocowaliśmy w pokoju hotelowym.  Chodziło mi po głowie żeby ukradkiem zajrzeć do jej torebki i znaleźć jakiś dokument z adresem. Nie zrobiłem tego.   Po pierwsze, to nie byłoby w porządku wobec niej. Po drugie, nie chodziło mi o to aby zbliżyć się do niej podstępem, tylko o to aby ona sama dojrzała do tego, że chce widywać się ze mną częściej niż raz na cztery lata. Niestety, jeszcze nie tym razem. Nawet nie zauważyłem w którym momencie wymknęła się z hotelu. W każdym razie rano już jej nie było.

                Pozostała mi nadzieja granicząca z pewnością, że spotkam ją znowu 29 lutego 1992 roku. I tak się faktycznie stało. Tego dnia rejestrowałem spółkę u notariusza. Ewa nie stąd ni zowąd też pojawiła się w jego biurze. Tym razem była wystylizowana na Alexis z „Dynastii”. Włosy miała zafarbowane na czarno, a ubrana była w elegancki kostium. Jak zwykle przywitała się ze mną jakbyśmy rozstali się przed chwilą. Znowu spędziliśmy ze sobą miły dzień. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że z jej wyglądem jest coś nie tak. Za każdym razem, kiedy ją widziałem w odstępie czterech lat, była w innym, modnym aktualnie wystylizowaniu ale poza tym wcale się nie zmieniała, to znaczy nie starzała się.  Wiem, że współczesne kobiety dbając o siebie, prowadząc zdrowy tryb życia i stosując odpowiednie kosmetyki wyglądają atrakcyjnie do późnego wieku. Ale bez przesady – da się mimo wszystko odróżnić dwudziestolatkę o trzydziestopięciolatki. A Ewa wciąż wyglądała na dwadzieścia. Zaczęły mi przychodzić do głowy dziwne myśli. Skoro urodziła się 29 lutego, w dniu który występuje tylko w latach przestępnych, to może ona żyje tylko w tym szczególnym dniu? To by znaczyło, że od naszego pierwszego spotkania w 1976 roku przeżyła tylko pięć dni. To się zgadzało z jej wyglądem, ale nie ze zdrowym rozsądkiem.   

                Nie miałem innego wyboru jak pogodzić się z tym, że ona pojawia się w moim życiu tylko raz na cztery lata. To mi musiało wystarczyć. Miało to nawet pewne dobre strony. Przede wszystkim naszej relacji nigdy nie zakłóciła rutyna ani tak zwana proza życia. Spotykaliśmy się co cztery lata stęsknieni za sobą, a przynajmniej ja za nią, nigdy nas nie nudziło nasze towarzystwo. Ewa nigdy o nic nie miała do mnie pretensji, zawsze była radosna, optymistyczna i życzliwa. Ponadto pewność, że spotkam ją 29 lutego pozwalała mi wybierać odpowiednie miejsca spotkań. Nie musiałem się z nią umawiać ani niczego uzgadniać. Jeśli przyszła mi ochota na randkę w Paryżu, to po prostu kupowałem bilet na 29 lutego i przechadzałem się wzdłuż Champs d’Elysee  wypatrując jej i  mając pewność, że się pojawi.

                Ostatnim razem, 29 lutego 2020 roku zdecydowałem się pojechać do wód termalnych na Podhalu. Spotkałem ją, oczywiście, w jacuzzi. Muszę przyznać, że tym razem miałem tak zwane mieszane uczucia. Była ubrana w granatowy, jednoczęściowy kostium kąpielowy i wciąż miała sylwetkę dwudziestoletniej dziewczyny. Z jednej strony cieszyłem się, że kobieta, którą pierwszy raz spotkałem czterdzieści cztery lata temu nic się nie zmieniła. To dawało poczucie, że ten czas nie został stracony, że można go cofnąć i zacząć wszystko od początku. Z drugiej strony, widząc mimo woli swoje odbicie w jakiejś szybie, zdawałem sobie sprawę, że czasu nie da się odwrócić. Nawet gdyby ona nagle wyszła poza te dodatkowe dni w latach przestępnych i została ze mną na stałe, to dla mnie byłoby już za późno aby z tego w pełni skorzystać.

                - To nie może być prawda. – łysy zdecydował się przerwać opowieść przyjaciela. – To się nie zgadza. Gdyby ona rzeczywiście starzała się co cztery lata tylko o jeden dzień, to żeby mieć dwadzieścia jeden lat kiedy ją po raz pierwszy spotkałeś, musiałaby się urodzić jakieś trzydzieści tysięcy lat temu. – łysy wyciągnął z kieszeni telefon i odszukał na ekranie ikonkę kalkulatora – Rok to 365 dni czyli 21 lat to  - wykonał mnożenie - 7665 dni. Jeśli dla niej jeden dzień przybywa co 4 lata to 7665 razy cztery oznacza 30 660 lat. – odczytał wynik z kalkulatora. – Musiałaby się wobec tego urodzić w epoce kamienia łupanego.  Powiem ci jak jest. Ona nie istnieje. Ty się obawiasz stałego związku z realną kobietą, więc wymyśliłeś sobie randki co cztery lata z kobietą, która istnieje tylko  w twoich marzeniach.

                - Może masz rację. To się faktycznie nie zgadza od samego początku. Gdyby ona miała 21 lat 29 lutego 1976 roku, to musiałaby się urodzić w roku 1955, a to nie był rok przestępny więc nie było w nim 29 lutego. Ale coś ci powiem. Wszystko jedno, czy ona naprawdę istnieje czy nie,  i tak nie mogę się doczekać 29 lutego 2024 roku. Zastanawiam się tylko czy pojechać na spotkanie z nią do jakiegoś narciarskiego kurortu, czy może na Karaiby. Wiem, że ona znów się pojawi i będziemy szczęśliwi chociaż przez tej jeden, jedyny dzień.

                W tym momencie orkiestra na nowo zaczęła grać. Nastrój prysnął. Szczere rozmowy ustały, pary ruszyła na parkiet.