środa, 14 października 2020

Zaduszki jazzowe

 

Zaduszki jazzowe.

                Muzycy zespołu „Old Orlean” wywodzili się z czasów, kiedy  uważano, że jazz i dym tytoniowy stanowią nierozłączną całość. Salka, w której odbywała się próba tonęła w błękitno-szarych oparach. Właśnie dobiegała końca kolejna przerwa na papierosa.  Określenie próba nie było zresztą w tym przypadku precyzyjne. Zazwyczaj używając tego słowa mamy na myśli przećwiczenie jakiegoś ustalonego zestawu utworów. Ale nie dotyczyło to jazzmanów z  „Old Orlean”.  Zdarzało się, że dla wprawy zagrali jakiś znany standard ale częściej były to jam sessions, podczas których ktoś coś tam zaczynał przygrywać, podawać jakiś rytm, pozostali się dołączali, w tym rytmie lub nie, przez chwilę brzmiało to jak kakofonia sprzecznych dźwięków ale stopniowo zaczynali się dostrajać aż czasem pojawiała się jakaś niezła melodia. W ten sposób powstało kilka tematów, które stawały się standardami.  Nie było jednak żadnej gwarancji, że na koncercie zabrzmi to podobnie. O ile w ogóle będzie jeszcze  jakiś koncert.

                Saksofonista zdusił peta na parapecie, ujął instrument i dmuchnął w ustnik. Zagrał kilka taktów. Jako drugi dołączył do niego  kontrabasista uzupełniając dźwięki saksofonu rytmicznym pojękiwaniem strun. Trębacz przez chwilę się przysłuchiwał postukując do rytmu czubkiem buta o podłogę.

                - To jest niezłe.- stwierdził podnosząc trąbkę do ust.

                Podjął temat grany przez saksofon wchodząc z opóźnieniem o ułamek taktu. Dźwięki trzech instrumentów zaczęły się uzupełniać. Saksofon, trąbka i kontrabas rozmawiały ze sobą, czasem zgodnie, a czasem przekomarzając się nawzajem. Co chwila któryś z muzyków przejmował inicjatywę grając solówkę.

                - Fajnie wyszło. -  stwierdził na koniec saksofonista. – Zapamiętamy jak to szło?

                - Zapamiętamy, mniej więcej. – odrzekł kontrabasista. – Ostatecznie, jakie to ma znaczenie? W razie czego potrafimy zaimprowizować nawet lepiej.

                - Ale ten temat warto zapamiętać. – stwierdził trębacz.

                Zagrał kilka taktów dla utrwalenia melodii w pamięci.  

                Próby próbami, ale nie dało się ukryć, że wszyscy tęsknili za występem przed publicznością. Tak się jednak składało, że od dawna nie grali koncertu. Okazało się jednak, że miało się to wkrótce zmienić. Drzwi od salki się otwarły i do wnętrza wpadł, wyraźnie podekscytowany, menedżer zespołu.

                - Chłopaki, mam świetny pomysł – rozpoczął bez zbędnych wstępów. – W sąsiednim mieście jest stara sala teatralna, nieużywana od kliku lat, czyli od kiedy powstał nowy budynek dla teatru.  Dowiedziałem się, że można ją wynająć za niewielkie pieniądze. Trochę tam zakurzone i nie posprzątane, ale to nawet lepiej. Przez to jest niepowtarzalna atmosfera. Nutka nostalgii , tęsknota za latami dawnej świetności, te klimaty. Wnętrze takie trochę art deco. Spatynowane ale wciąż robi wrażenie. Przez internet zorganizuję na koniec października koncert pod hasłem „zaduszki jazzowe”. Wchodzicie w to?

                - Pewnie, że z chęcią zagralibyśmy dla publiczności. – powiedział niepewnie saksofonista. – Myślisz, że ludzie to kupią?

                - Jestem pewien.

                - Zaraz, - wtrącił się kontrabasista. – Czy to nie ten sam teatr, do którego kiedyś jechaliśmy na koncert i nie dotarliśmy?

                - Ten sam. – przyznał menedżer, - Ale tym razem się uda.

***

                Henryk natrafił na ogłoszenie przypadkowo ale od razu zwróciło ono jego uwagę.

                - Posłuchaj – zwrócił się do Aliny. – Znalazłem w internecie informację, że w starym teatrze odbędzie się koncert pod nazwą „zaduszki jazzowe”. Zespół nazywa się „Old Orlean” i jak sama nazwa sugeruje, grają jazz tradycyjny. Piszą, że będzie trochę znanych standardów, ale również ich własne kompozycje. Można się też spodziewać improwizacji.

                - Brzmi nieźle.- odrzekła dziewczyna. – Dawno nie byliśmy na żadnym koncercie. A stary, dobry jazz to jest to, czego nam potrzeba.

                - To jak, rezerwujemy bilety?

- Jasne.

***

                Kampania internetowa znakomicie się udała. Sala starego teatru została wyprzedana niemal do ostatniego fotela. Wybór tego miejsca okazał się strzałem w dziesiątkę. Tradycyjny jazz w opuszczonym teatrze dobrze się skojarzył publiczności z atmosferą przemijania, która towarzyszy zaduszkom. I budynek i nieco zapomniana  odmiana muzyki miały powrócić do dawnej świetności.

                Saksofonista, trębacz i kontrabasista zajęli miejsca na scenie czekając aż kurtyna pójdzie w górę. Byli podekscytowani, że znowu, jak za dawnych lat, zagrają przed publicznością. Ciekawi byli jak koncert się ułoży. Z szacunku dla słuchaczy mieli przygotowaną kolejność utworów ale w gruncie rzeczy liczyli na to, że jeśli uda się stworzyć właściwą atmosferę i nawiązać kontakt z publicznością to wyjdzie z tego improwizowane jam session, o którym długo się będzie mówiło.  

                Kurtyna uniosła się. Mimo, że reflektory oświetlające scenę raziły w oczy, muzycy ze zdziwieniem  spostrzegli, że widownia jest pusta. Na starych fotelach, pokrytych wytartym pluszem, nikt nie siedział. Tyle mówił wzrok. Ale pozostałe zmysły temu zaprzeczały. Wyraźnie dało się słyszeć odgłosy, jakie zazwyczaj dobiegają z widowni przed koncertem.  Szmer przyciszonych rozmów, sporadyczne oklaski z którymi  ktoś się przedwcześnie wyrwał. Czułe ucho mogła nawet uchwycić szelest wertowanych programów.  Węch podpowiadał to samo. Od widowni dobiegał zapach eleganckich damskich perfum zmieszany z męskimi wodami kolońskimi. Towarzyszył temu zapach tytoniu, a nawet nutka alkoholu. W końcu to koncert jazzowy, a nie filharmonia.

Saksofonista, trębacz i kontrabasista spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. W swoich oczach dostrzegli porozumienie. Byli przecież muzykami, wiec słuch był dla nich najważniejszym ze zmysłów.  Publiczność było słychać, więc należało dla niej zagrać, nawet jeśli nie było jej widać.  Saksofon rozpoczął koncert, a pół taktu za nim dołączyła się trąbka.

***

Alina i Henryk siedzieli w piątym rzędzie czekając aż kurtyna pójdzie w górę. W starym, podniszczonym lecz wciąż robiącym wrażenie wnętrzu sali było coś takiego, co budziło oczekiwanie, że będzie to niezwykły koncert. Cała publiczność zdawała się podzielać to przekonanie. Ludzie rozglądali się poszeptując między sobą. Od widowni dobiegał odgłos przypominający ciche brzęczenie pszczelego ula.

W pewnej chwili światła zawieszonych wysoko u stropu żyrandoli przygasły, za to zajaśniały reflektory rzucające snopy światła w kierunku sceny. Na razie tworzyły jasne kręgi na kurtynie.  Ta po chwili się uniosła i światło padło na pustą scenę.  Niektórzy widzowie zaczęli delikatnie bić brawo jakby chcąc zachęcić artystów do wyjścia zza kulis i wyrazić swoją nadzieję na dobry koncert.  Nikt się jednak nie pojawił. Scena pozostała pusta. Publiczność trwała w oczekiwaniu. Nagle rozległ się dźwięk saksofonu, do którego dołączyła  trąbka, a po chwili kontrabas. W pierwszej chwili niektórzy z widzów poczuli się oburzeni. To miał być przecież koncert na żywo, a nie muzyka odtwarzana z playbacku. Jednak kiedy wsłuchali się w dobiegające ich dźwięki ogarnęło ich zdziwienie. Publiczność była na tyle wyrobiona muzycznie, że umiała odróżnić żywą muzykę od nagrania.  A to co słyszeli nie było nagraniem. Słuchali muzyki na żywo, tyle, że nie było widać muzyków. Niektórzy pomyśleli, że zespół „Old Orlean” z wiadomych tylko sobie powodów gra zza kulis. Jednak ucho również temu zaprzeczało. Muzyka nie była przytłumiona, brzmiała zupełnie tak, jakby dobiegała ze środka sceny. Wystarczyło zamknąć oczy, a słuch lokalizował źródło dźwięków właśnie tam.

Publiczność stopniowo przeszła do porządku dziennego nad tą dziwną rozbieżnością pomiędzy wzrokiem a słuchem. Muzyka była naprawdę dobra i nie wymagała widoku wykonawców. Ludzie poprzymykali oczy i chłonęli uszami kolejne kawałki, kołysząc się i przytupując do taktu. Wysłuchano kilku znanych standardów, które zawsze cieszą prawdziwego miłośnika klasycznego jazzu. Później zespół zaczął się rozkręcać. Rozbrzmiały numery nieznane publiczności. Większość słuchaczy nabrała przekonania, że są to kawałki improwizowane, wykonywane po raz pierwszy. Muzyka była zarazem energetyczna i nostalgiczna więc budziła silne emocje. Publiczność spontanicznie zaczynała klaskać, a nawet pokrzykiwać wyrażając uznanie. Powstało pozytywne sprzężenie zwrotne. Wykonawcy słysząc ten aplauz dawali z siebie jeszcze więcej, grali coraz swobodniej pozwalając sobie w trakcie improwizacji na uwolnienie tkwiących w sobie  emocji.  Koncert zakończył się owacją na stojąco. Część publiczności liczyła, że zespół jednak na koniec się ukaże aby zebrać zasłużone wyrazy uznania. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

***

- Trzeba przyznać, że grali świetnie. – powiedział Henryk po powrocie z koncertu. – nie rozumiem tylko czemu się nie pokazali. Dziwny pomysł.

- Gdzie oni w ogóle byli? – wyraziła zdziwienie Alina. – Słychać było jakby grali na środku sceny.

- Może w internecie znajdę jakieś wyjaśnienie.- stwierdził Henryk.

Wstukał „Old Orlean” w wyszukiwarkę i przez chwilę otwierał kolejne linki jakie pokazały się na ekranie.  Na jego twarzy pojawiło się narastające zdumienie.

- Dziwne. – stwierdził na koniec. – Wszędzie piszą, że cały zespół „Old Orlean” wraz z menedżerem zginał trzydzieści lat temu w wypadku jadąc na koncert zaduszkowy, który  miał się odbyć w tym teatrze.