niedziela, 15 grudnia 2019

Trzy wigilie


Trzy wigilie

24 grudnia 2014

                - Świetny ten karp w galarecie. – powiedział Tomasz odsuwając talerz. – Wyjątkowo ci się udał. Zawsze był na wigilijnym stole ale nigdy mi tak nie smakował.

                - Bo to wyjątkowa wigilia. – odpowiedziała Katarzyna. – Pierwsza w naszym własnym domu. Nic dziwnego, że wszystko smakuje inaczej, jakoś lepiej. Zawsze myślałam, że potrawy wigilijne przygotowane przez moją mamę są wyjątkowe, że ja nigdy  nie nauczę się tak gotować.

                - Smaki dzieciństwa zawsze pamiętamy, a smaki tego co nasze mamy przygotowały na wigilię pamiętamy szczególnie. Ale od dziś będę pamiętał tylko smak naszej pierwszej własnej kolacji wigilijnej.

                - Wiesz, jestem szczęśliwa, po prostu szczęśliwa.

                - Ja też. Życzmy sobie aby na zawsze tak pozostało. 


24 grudnia 2016

                - I co, smakuje ci? Może być docenił, że od dwu dni nic innego nie robię, tylko przygotowuję tę kolację.

                - Tak, świetne.

                - Tylko tyle masz do powiedzenia? Wiesz, nie tak sobie wyobrażałam te święta. Żyjemy razem ale osobno. Na co dzień nie rozmawiamy ze sobą, więc liczyłam, że może chociaż w wigilię się odezwiesz. Podobno w tę noc nawet zwierzęta mówią.

                - Oczywiście, chciałbym porozmawiać. Ale nie ułatwiasz tego. Trudno powiedzieć coś sensownego tak na zawołanie.

Katarzyna poczuła, że jej telefon wibruje.

- To postaram ci się to ułatwić. Pójdę do kuchni żeby przygrzać i podać pieczonego karpia. Przygotuj w tym czasie świąteczną przemowę.

Wyszła z pokoju, przeszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

- Nie mogę teraz rozmawiać… Też chciałabym być z tobą. Marzę o tym abyśmy razem mogli świętować wigilię.  Ale jeszcze nie dziś. … Ja też cię kocham. 


24 grudnia 2018

                - Wyśmienity ten karp w galarecie. – powiedział Tomasz odsuwając talerz.-  Udał ci się jak zawsze.

                - Wiesz, c
ieszę się, że świętujemy tę wigilię razem. Różnie między nami bywało, ale teraz wiem co jest najważniejsze. Dziwię się jak mogłam być tak głupia. Niewiele brakowało a popsułabym wszystko.

Tomasz poczuł, że jego telefon wibruje.

- Przepraszam na chwilę.

Wyszedł z pokoju, przeszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi.

- Nie mogę teraz rozmawiać…

czwartek, 14 listopada 2019

Last minute


Last minute
            To nie mogło się wydarzyć, a jednak się wydarzyło. Nie da się tego wytłumaczyć w racjonalny sposób. Ale opowiem po kolei.
            Od kilku lat wybieramy się z żoną na urlop w listopadzie. Jedyne co ten miesiąc ma dobrego do zaoferowania to chwila zadumy i refleksji na Wszystkich Świętych. Kiedy już zgasną łuny świateł nad cmentarzami zostaje tylko to co najgorsze.  Krótkie dni, ciemne wieczory, deszcze, mżawki, przenikliwie zimne wiatry, smętne drzewa bez liści, ponure krajobrazy pod szarym niebem, jednym słowem czarna rozpacz. Dobrze jest w taki czas przypomnieć sobie lato wybierając się na południe. W kurortach nie ma już tłoku, a zwłaszcza rozwrzeszczanych dzieci, słońce  w sam raz – grzeje ale nie parzy, a do tego można zaoszczędzić dzień urlopu dzięki Świętu Niepodległości. No i nie ma co ukrywać, że niższe ceny też grają rolę. W końcu nie każdy jest milionerem, dla którego tysiąc w tę czy we w tę   nie ma znaczenia.
            Dokonaliśmy rezerwacji odpowiednio wcześniej, z początkiem miesiąca objechaliśmy cmentarze, a kilka dni później zameldowaliśmy się z bagażami na lotnisku. Odszukaliśmy pilota, który trzymając plakietkę z logo biura podróży zbierał uczestników wycieczki. Przywitaliśmy się i podaliśmy nazwisko. Mężczyzna przez chwilę studiował spis uczestników.
            - Przepraszam, ale nie ma państwa na liście. – oświadczył na koniec.                            
            - Niech pan jeszcze raz sprawdzi. – poprosiłem – Proszę spojrzeć, tu mam zlecenie przelewu, na którym jest numer tej wycieczki. – pokazałem dokument na ekranie telefonu.
            - Dziwne. – przyznał pilot. – Rzeczywiście wpłata wygląda na dokonaną, ale w spisie państwa nie ma. Czy nie odwołaliście wyjazdu? Powiedziano mi, że dwie osoby zrezygnowały w ostatniej chwili. Te zwolnione miejsca biuro sprzedało w ofercie last minute, więc mamy komplet.
            - Co nam pan opowiada. – zdenerwował się żona. – Nie złożyliśmy żadnej rezygnacji. Zakupiliśmy wycieczkę, dokonaliśmy wpłaty i chcemy jechać na urlop.
            - Przepraszam, ale ja nic nie mogę poradzić. – tłumaczył się pilot. – Ja dostałem listę uczestników i moim zadaniem jest zadbać o to aby mieli udany wyjazd.  Nie zajmuję się sprzedażą wycieczek.
            - To co  my mamy zrobić? Zapłaciliśmy, wzięliśmy urlop, jechaliśmy kawał drogi na lotnisko, a pan nam mówi, że nie ma dla nas miejsca.
            - Ja naprawdę nie mam na to wpływu. Za chwilę muszę iść z grupą do odprawy bo samolot niedługo startuje. Niech państwo spróbują wyjaśnić sprawę w biurze podróży. Tu na lotnisku jest oddział.
            - I co to da skoro pan mówi, że ma pełną grupę, a samolot za chwilę startuje?
            - Skoro zaszło jakieś nieporozumienie to może biuro znajdzie jakiś zastępczy wyjazd. O tej porze roku często są wolne miejsca. Może uda się państwa dokooptować do jakiejś grupy wylatującej w podobne miejsce. W najgorszym razie trzeba będzie zaczekać dzień czy dwa w hotelu. Biuro wszystko zorganizuje.
            Nie wiem czy on wierzył w to co mówił, czy tylko chciał nas spławić, ale wyglądało na to, że nie mamy innego wyjścia. Żona chciała się jeszcze kłócić ale ją powstrzymałem.
            - Daj spokój. To nie ma sensu. Facet naprawdę nic nie może poradzić. Przecież nie wyrzuci nikogo samolotu. Ludzie zapłacili tak jak my, tylko nie mieli takiego pecha. Poczekaj tutaj, przypilnuj bagaży, a ja pójdę do tego biura i zobaczę co da się zrobić.
            Przeszedłem długim korytarzem przez pół lotniska aż znalazłem ten oddział biura. Trudno to zresztą nazwać oddziałem bo był to jedynie pulpit z logo stojący w rzędzie podobnych sobie, za którym urzędowała dziewczyna w kostiumiku, białej bluzce i apaszce w barwach firmy. Przedstawiłem się, wyjaśniłem sytuację starając się zachować spokój, o ile to możliwe w takich okolicznościach, a na koniec wyraziłem nadzieję, że nieporozumienie się wyjaśni.
            Dziewczyna przez jakiś czas szukała potrzebnych informacji w komputerze. Na koniec oświadczyła:
            - Ale państwo przecież przedwczoraj złożyli rezygnację. My już przelaliśmy zwrot wpłaty, potrącając oczywiście zgodnie z regulaminem karę za odwołanie wyjazdu na krótko przed wylotem.
            - To niemożliwe. Nie składaliśmy żadnej rezygnacji. To chyba jakiś głupi żart. Jaką drogą to do was trafiło?
            - Telefonicznie. – odpowiedziała. – Ktoś zadzwonił, podał wymagane dane identyfikacyjne, numer wycieczki, PESELe uczestników itd…. Nagrywamy takie rozmowy. Mogę panu odtworzyć.
            - Bardzo proszę. – powiedziałem ze złością. – Ciekaw jestem kogo się trzymają takie idiotyczne dowcipy.
            Dziewczyna przez chwilę szukała nagrania w systemie, a ja w tym czasie zastanawiałem się czyja to sprawka. To musiał być ktoś z bliskich, ale nie przychodziło mi do głowy kto i skąd mógł znać te wszystkie dane.
            Nareszcie udało się znaleźć nagranie. Usłyszałem głos mojego taty, który podał nazwiska moje i żony, nasze PESELe, termin wyjazdu, a na koniec  złożył rezygnację. Byłem tak wstrząśnięty, że nawet nie próbowałem rozmawiać o jakiejś zastępczej wycieczce. Odszedłem nie mówiąc pracownicy biura do widzenia. Idąc wolno przez hol lotniska zastanawiałem się jak wytłumaczyć żonie to co zaszło. Kiedy znalazłem ją siedzącą przy naszych bagażach ze smutną miną patrzyła przez panoramiczną szybę na startujący samolot z logo naszego biura podróży na ogonie. Przez chwilę niezdarnie kołował w kierunku pasa, na moment znieruchomiał, a później zaczął nabierać prędkości. Wyglądało to jak normalny start, jak jeden z setek startów, które każdego dnia odbywały się z tego lotniska.  Wyglądało to jak normalny start do czasu kiedy samolot nie oderwał się od ziemi. Zadarł nos do góry rozpoczynając wznoszenie, ale zanim jeszcze pilot zdążył schować podwozie płatowiec uniósł w górę lewe skrzydło, opuścił prawe, obrócił się kołami do góry i runął na plecy. Chwilę później zamienił się w kulę ognia kiedy eksplodował cały, niezużyty zapas paliwa. Usłyszeliśmy krzyki przerażenia ludzi, którzy, tak jak my, byli świadkami tragedii. Na chwilę zapadła cisza, a później w kierunku słupa dymu unoszącego się nad miejscem wypadku pomknęły pojazdy ratownicze. Niestety nadaremno, bo nikt na pokładzie nie przeżył. Komisja badająca przyczyny katastrofy w opublikowanym po kilku miesiącach raporcie ustaliła, że zawiódł mechanizm ustawiania klap w prawym skrzydle, na skutek czego podczas startu zabrakło w nim siły nośnej. Na domiar złego sygnalizacja ustawienia klap błędnie wskazywała, że wszystko jest w porządku. Zresztą mniejsza o szczegóły techniczne.
            Gdyby nie odwołanie naszej rezerwacji żona i ja bylibyśmy wśród ofiar. Jak napisałem na wstępie nie potrafię tego wyjaśnić racjonalnie. Nie chodzi o to, że tata nie mógł przewidzieć, że samolot się  rozbije. Recz w tym, że on w ogóle nie mógł zadzwonić do biura podróży, bo sam kilka lat temu zginął w innej katastrofie lotniczej.









                                                                  

poniedziałek, 14 października 2019

Terenówka


Terenówka
                Pan Roberts był księgowym, a nawet, co z dumą podkreślał, głównym księgowym w dużej firmie. Inne działy przedsiębiorstwa traktował z lekceważeniem. Uważał, że wydziały produkcyjne, zaopatrzenie, pion rozwoju i tym podobne generują jedynie koszty, a dopiero on, pan Roberts, potrafi z tego bałaganu wyliczyć zysk. Pomimo dumy ze swojej roli pan Roberts w głębi duszy ukrywał pewien kompleks. Aczkolwiek czuł się szczęśliwy w świecie kont i bilansów, to w tajemnicy marzył aby stać się macho, kowbojem i super-bohaterem, na widok którego kobiety mdleją. Aby choć w części spełnić te marzenia postanowił zakupić odpowiedni samochód. Jako księgowy zdawał sobie sprawę, że nowe auto wyjeżdżając z salonu od razu traci kilkanaście procent wartości. Postanowił zatem nabyć używany wóz w dobrym stanie i w okazyjnej cenie.
                Sprzedawca w salonie używanych aut nie mógłby wykonywać swego zawodu gdyby nie znał się na ludziach. Już po kilku zdaniach rozszyfrował pana Robertsa i odgadł jego ukryte pragnienia.
                - Mamy tu mnóstwo doskonałych limuzyn w świetnych cenach, ale między nami mówiąc, - sprzedawca nachylił się do ucha pana Robertsa jakby miał zamiar zdradzić mu jakiś sekret – to są wszystko auta dla krawaciarzy, którzy w życiu nie zjadą z szosy. Pokażę panu auto dla prawdziwego faceta.
                Poprowadził go w kierunku wielkiej, czarnej terenówki z ramą ze srebrnej, chromowanej rury zamiast przedniego zderzaka.
                - Niech pan spojrzy. Silnik V8, cztery litry. Trzysta pięćdziesiąt koni. To nie jest żaden SUV, który udaje terenówkę, lecz prawdziwa terenówka. Można tym przejechać przez Saharę, przez dżunglę z Kambodży do Laosu, a nawet wjechać na szczyt Kilimandżaro, gdyby było wolno. Napęd, oczywiście na cztery koła, pełna kontrola trakcji, automatyczna, siedmiobiegowa skrzynia. Nie musi pan bawić się w jakieś blokady dyferencjału czy reduktory jak w starszych autach terenowych. Ma pan tu po prostu przełącznik droga-teren. Przełącza pan na teren i komputer pokładowy sam wie, które koło traci przyczepność, a na które przekazać moc. Podobnie przy hamowaniu, ABS zapewni, że nie ma mowy o żadnym poślizgu. Do tego nawigacja, z bazą danych, w której jest wszystko, nawet najwęższa dróżka w dżungli w Gwatemali i każda górska ścieżka w Pakistanie. Ta baza danych, oczywiście, ma połączenie z internetem i sama się aktualizuje. Wie pan o każdej nowej drodze na świecie szybciej niż miejscowi taksówkarze.  Ten wóz to prawdziwa okazja. Niby ma cztery lata, ale przebieg minimalny. Przez ostatnie dwa stał w garażu. Jakaś sprawa rozwodowa, wie pan jak to jest, nie mogli ustalić komu auto ma przypaść w wyniku podziału majątku. W życiu nie słyszałem czegoś tak głupiego. Wiadomo, że to jest auto dla faceta, a nie dla baby. Takie auto, to prawdziwy przyjaciel mężczyzny. Nigdy pana nie zawiedzie, nie opieprzy jak żona, będzie posłuszne i wierne jak pies. To co, może jazda próbna?
                Kiedy pan Roberts siadł za kierownicą terenówki, spojrzał z góry na drogę przed maską,  nacisnął starter i usłyszał bulgot widlastego ośmiocylindrowca zapomniał nawet zapytać ile to cacko pali i wpisać tę informację w arkusz kalkulacyjny Excela, co miał w zamiarze wybierając się do salonu samochodowego. W rezultacie wyjechał z niego jako właściciel terenówki. Stopniowo oswajał się z nowym nabytkiem. Ostrożnie obchodził się z pedałem gazu, bo kiedy początkowo przycisnął go jak w swoim poprzednim aucie terenówka, pomimo swojej masy, skoczyła w przód jak pocisk wyrzucony z armaty. Samochód prowadził się świetnie. Miał zaskakująco mały promień skrętu, mocno trzymał się drogi nawet na ostrych łukach. Po przejechaniu kilku kilometrów pan Roberts spojrzał na centralny panel sterowania. Nie był tak intuicyjny jak to przedstawiał sprzedawca. Znaczenie niektórych ikonek było nieczytelne. Trzeba będzie zajrzeć do instrukcji – pomyślał pan Roberts. Próbując włączyć radio nacisnął na chybił trafił  kilka symboli na wyświetlaczu, które się z radiem mogły kojarzyć. W pewnej chwili włączyła się nawigacja.
                - Za trzysta metrów skręć w lewo.
                Pan Roberts nigdy dotąd nie korzystał z nawigacji, bo przez cały rok jeździł jedynie z domu do firmy, z żoną na zakupy do supermarketu i czasem do kościoła, znał więc każdy zakręt na swoich stałych trasach. Spróbował wyłączyć nawigację naciskając na chybił trafił przyciski na panelu. Na chwilę odniosło to skutek gdyż na ekranie pokazały się jakieś informację o pracy silnika. Jednak po chwili ponownie pokazała się mapa, a głos nakazywał mu skręcać. Mimo kilku prób wyłączenia nawigacja z uporem zaczynała działać na nowo. Można było odnieść wrażenie, że auto za wszelką cenę usiłuje doprowadzić kierowcę w określone miejsce. Pan Roberts znał się na tyle na GPS-ie, że domyślił się, iż musiał przypadkowo włączyć jakąś trasę zapisaną w pamięci przez poprzedniego właściciela. Nagle przyszło mu do głowy, że to może być nawet ciekawe, jeśli sprawdzi gdzie tamten  jeździł. Nawigacja wskazywała, że do celu jest 37 kilometrów, w sam raz na pierwszą przejażdżkę nowym autem.  Pan Roberts zaprzestał prób wyłączenia GPS-u i zaczął wykonywać jego polecania. Nawigacja wyprowadziła go z miasteczka na główną szosę wiodąca przez pola uprawne na północny zachód. Po kilkunastu kilometrach poleciła mu zjechać w boczną drogę. Pan Roberts na tyle znał okolicę, że zorientował się, iż jedzie w kierunku wzgórz porośniętych lasem. Istotnie, po chwili na horyzoncie pojawiło się ciemne pasmo drzew. Wkrótce nawigacja skierowała go w polną, szutrową dróżkę, a następnie w nieutwardzony leśny dukt. Kierowca słuchał poleceń z przekonaniem, że jego nowe auto  poradzi sobie w tych warunkach. Nabrał wątpliwości dopiero, gdy system kazał mu skręcić w zarośla informując jednocześnie, że cel znajduje się w odległości dwudziestu metrów. Uspokoił się na myśl, że jego samochód pokonał już kiedyś tę trasę, skoro ma ją w pamięci. Skręcił kierownicę i dodał gazu. Terenówka wpadła w krzaki przyginając je zderzakiem. Po chwili auto znalazło się na sporej polanie niewidocznej od strony leśnej dróżki, którą nadjechał.
                - Wygląda na to, że poprzedni właściciel auta przyjeżdżał tu na piknik. A może na spotkanie z jakąś kobietą? – na samą myśl o tym pan Roberts zaczerwienił się.
                Rzeczywistość okazała się jednak znacznie gorsza. Kiedy pan Roberts wysiadł z samochodu zauważył na skraju polany płytki dołek. Kiedy do niego zajrzał dostrzegł czubek buta. Sama obecność starego buta w lesie nie była jeszcze czymś niezwykłym, ale niepokój pana Robertsa wzbudziło to, że but sterczy pionowo, jakby był na nodze kogoś leżącego na plecach. Pełen złych przeczuć pan Roberts odważył się odłamać z drzewa suchy patyk i odgarnąć nim nieco ziemi wokół buta. Ukazała się przybrudzona nogawka spodni, a kiedy z bijącym jak oszalałe  sercem nieco ją odsunął ujrzał kość piszczelową pokrytą resztkami skóry. Pan Roberts wydał okrzyk przestrachu, wskoczył do terenówki i pojechał prosto na policję. Po złożeniu zeznań zdecydował się zwrócić samochód do salonu, księgując w pamięci kilkuprocentową stratę na tej transakcji. Miał dość udawania macho. Kilka dni później nabył Forda Mondeo w bogatej wersji wyposażenia, jako samochód właściwy dla jego pozycji społecznej.
                Zeznania od przerażonego księgowego  odebrał inspektor Thompson.   Roberts z uporem utrzymywał, że niemożliwe jest aby przypadkiem włączył nawigację. Kiedy pojawiła się na panelu auta w pierwszej chwili tak pomyślał, bo to było naturalne wyjaśnienie. Jednak teraz doszedł do wniosku, że aby wywołać jakąś  poprzednią trasę musiałby przejść przez kilka poziomów menu, co wymagałoby wielu kliknięć, a on owszem, mógł przypadkiem nacisnąć coś na ekranie, ale tylko raz. Wobec tego należy przyjąć, że auto samo doprowadziło go do grobu. Inspektor Thompson zaprotokołował zeznania z kamienną twarzą. Od świadków słyszał już nie takie rzeczy.  Po załatwieniu formalności  z  księgowym uruchomił rutynowe policyjne działania. Ciało wydobyto z leśnego grobu i przeszukano teren ale bez interesujących rezultatów. Sekcja wykazała, że w lesie pochowany został mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, wzrostu 180 cm, o płowych włosach zaczynających siwieć na skroniach.  Zginął około dwa lata temu na skutek urazu kości czaszki, który mógł powstać od ciosu tępym narzędziem lub od upadku i uderzenia głową w jakiś twardy przedmiot. W raporcie zaznaczono, że denat miał na sobie eleganckie rzeczy dobrej jakości, więc zapewne pochodził z wyższej warstwy społeczeństwa. To ułatwiało sprawę. Jeśli jakiś bezdomny zostałby zamordowany i ukradkiem pochowany to mogło się zdarzyć, że nikt nie powiadomiłby władz o jego zniknięciu. Natomiast zaginięcie kogoś o lepszej pozycji społecznej niemal na pewno skutkowało powiadomieniem policji. Inspektor Thompson polecił  sprawdzić rejestr zaginionych zamieszkałych w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca znalezienia ciała. Rzadko który morderca miałby na tyle mocne nerwy aby ryzykować jazdę z trupem w bagażniku na drugi koniec kraju. Gdyby poszukiwania w tym rejonie nie przyniosły rezultatu zawsze można będzie rozszerzyć obszar. Z podobnych względów inspektor kazał w pierwszej kolejności zająć się zgłoszeniami o zaginięciu, jakie napłynęły w okresie pomiędzy dwudziestoma dwoma, a dwudziestoma sześcioma miesiącami wstecz. Ufał, że patolodzy określili datę śmierci w miarę precyzyjnie, a zaginięcia szanowanych członków społeczności zgłaszano na ogół bez większej zwłoki. W rejestrze zaginionych odnaleziono trzech mężczyzn spełniających podane kryteria, a tylko jeden z nich był w momencie zniknięcia około czterdziestki. Był to niejaki Ashley Morton. Jego dentysta na podstawie kartoteki opisującej stan uzębienia potwierdził identyfikację. W tej sytuacji badania DNA były jedynie formalnością.
                Inspektor pamiętał tamtą sprawę sprzed dwu lat.  Na policję zgłosiła się niejaka Priscilla Morton aby zawiadomić, że jej małżonek Ashley od kilku dni nie daje znaku życia.  Roniąc łzy poinformowała, iż obawia się, że małżonek zdecydował się od niej odejść, gdyż w ostatnim czasie między nimi się nie układało. Pomimo tego zdecydowała się zgłosić zaginięcie, na wypadek gdyby jednak przydarzyło mu się jakieś nieszczęście.  Pani Morton reprezentowała typ kobiety, jakiego Thompson osobiście nie cierpiał. Była to dama z pretensjami, która uważała, że należy się jej od życia więcej niż innym kobietom, mimo że w żaden sposób na to nie zapracowała. Prawdopodobnie nigdy nie miała na sobie żadnej rzeczy zakupionej w sieciówce, a propozycję spędzania wakacji z popularnym biurem podróży uznałaby za osobistą obrazę. Tego rodzaju kobiety polowały na bogatych mężów, a gdy już takiego znalazły to z reguły zatruwały mu życie i opróżniały konto.
                Pomimo awersji do Priscilli Morton inspektor Thompson podszedł do sprawy z pełnym obiektywizmu profesjonalizmem. Zaczął od zebranie informacji o zaginionym. Ashley Morton odziedziczył po ojcu większościowe udziały w dobrze prosperującej firmie z branży budowlanej nie odziedziczył natomiast zapału do ciężkiej pracy.   Kiedy zorientował się, że zarządzanie firmą  wymaga więcej wysiłku niż to się niektórym wydaje zrezygnował z pracy w zarządzie i objął stanowisko przewodniczącego rady nadzorczej.  Sprowadzało się to do wyboru odpowiednich ludzi do kierowania firmą oraz do pilnowania aby co roku na jego konto wpływała dywidenda w satysfakcjonującej wysokości.  Miał dzięki temu czas i pieniądze aby poświęcić się milszym zajęciom. Udzielał się w lokalnym klubie golfowym, uprawiał też żeglarstwo na pokładzie własnego jachtu. Znany był z zainteresowania płcią przeciwną. Na temat jego romansów krążyły liczne plotki. Sylwetka zaginionego, jaka wyłaniała się z policyjnych ustaleń nie wzbudzała sympatii inspektora Thompsona, aczkolwiek w głębi ducha nie dziwił się, że Morton korzystał z możliwości, jakie dało mu życie. Każdy by tak chciał, ale nie każdy ma tyle szczęścia. Po kilku dniach wyszła na jaw interesująca okoliczność. Na kilka dni przed zaginięciem pana Mortona na jego konto wpłynęła dywidenda z firmy za ostatni rok, tym razem w wyjątkowej wysokości. Chodziło o kwotę siedmiocyfrową. Co ciekawsze, niedługo po tym pieniądze zostały przelane na zagraniczne konto. Bank poinformował, że zlecenie nadeszło przez internet z laptopa Ashleya Mortona. Policja usiłowała ustalić co stało się z tymi pieniędzmi ale bezskutecznie. Zwrócono się do zagranicznego banku, do którego trafił przelew. Bank ten, podobnie jak inne banki działające w tamtym kraju, budował swoją reputację na tym, że nie udziela informacji o pieniądzach swoich klientów. Na zapytanie policji odpowiedział kurtuazyjnie, że istotnie, otrzymał przelew z konta pana Mortona na anonimowe konto założona na hasło. Niedługo później ktoś podał hasło i przelał pieniądze do innego banku w innym kraju. Szczegółów bez zgody klienta bank nie ma w zwyczaju podawać. Transfer pieniędzy za granicę wydawał się potwierdzać przypuszczenia pani Morton. Jej małżonek mógł zdecydować się na rozpoczęcie nowego życia bez żony, być może z nową partnerką, i mógł chcieć zatrzeć za sobą ślady. W gruncie rzeczy, w jego sytuacji, mógł sobie na taki krok pozwolić. Wiedział, że bez niego firma świetnie sobie poradzi. Zapewne pod jego nieobecność powołany zostanie jakiś fundusz powierniczy. Gdyby panu Mortonowi kiedyś skończyły się pieniądze lub znudziła się nowa partnerka, to zawsze będzie mógł powrócić do firmy i do dawnego życia.
W sprawach gdy ginął bogaty mąż zawsze należało brać pod uwagę, że przyczyniła się do tego żona. Jednak w takich wypadkach zazwyczaj dochodziło do morderstwa, a licząca na spadek małżonka usiłowała zorganizować je w taki sposób aby nie padło na nią podejrzenie. Fakt, że pan Morton zniknął przemawiał na korzyść jego małżonki, gdyż stawiało ją  to w niewyjaśnionej sytuacji. Gdyby chciała odziedziczyć pieniądze męża to z prawnego  punktu widzenia lepiej byłoby dla niej gdyby jego śmierć była stwierdzona. Na jej korzyść przemawiała również kwestia dokonanego z jego komputera przelewu pieniędzy  za granicę. Ponieważ ciała Ashleya Mortona nie znaleziono nikomu nie postawiono zarzutów, a on figurował w rejestrze osób zaginionych. Policja dyskretnie obserwowała dalsze poczynania pani Morton. Jej prawnicy porozumieli się z prawnikami pozostałych krewnych męża posiadających częściowe udziały w przedsiębiorstwie. Do czasu wyjaśnienia losów Ashleya Mortona powołano fundusz powierniczy mający na celu nadzór nad  firmą oraz przynoszonymi przez nią zyskami. Policja, mając w pamięci zaginione pieniądze, dyskretnie monitorowała bankowe konta pani Morton sprawdzając, czy nie trafiają na nie jakieś  podejrzane kwoty z zagranicy. Niczego takiego jednak nie stwierdzono.
Mniej więcej po roku Priscilla Morton oświadczyła, że ma już dość sytuacji, w której nie wie czy jest wdową, czy też porzuconą małżonką. Prawnicy wytłumaczyli jej, że uznanie męża za zmarłego w tak krótkim czasie po zaginięciu nie wchodzi w grę w sytuacji gdy  nie znaleziono jego ciała,. Coś takiego byłoby zapewne możliwe gdyby małżonek figurował na liście pasażerów zaginionego samolotu ale nie w obecnych okolicznościach. Wobec tego, za poradą jurystów wniosła o rozwód z winy męża z tytułu porzucenia. Po dłuższym procesie, w którym na jaw wyciągnięto skłonność pana Mortona do atrakcyjnych kobiet, oraz kwestię zagranicznego przelewu rozwód został orzeczony. Jeszcze więcej zachodu było z podziałem majątku. Prawnicy pani Morton oraz rodziny jej męża po dłuższych negocjacjach doszli do porozumienia, na mocy którego otrzymała ona dziesięć procent udziałów w firmie, a pozostałą część majątku zdecydowano się pozostawić w funduszu powierniczym na wypadek gdyby w przyszłości pan Morton się odnalazł lub też gdyby ponad wszelką wątpliwość stwierdzono jego śmierć. Na mocy ugody ustalono, że gdyby nie zaszła żadna z tych okoliczności dalsze negocjacje co do przyszłości majątku nastąpią po piętnastu latach.
Odnalezienie ciała Ashleya Mortona zmieniło sytuację. Inspektor Morton prowadził teraz śledztwo w sprawie morderstwa. Naturalnym punktem zaczepienia był samochód, którym pan Roberts dojechał do grobu. Chociaż księgowy w swoich zeznaniach zaklinał się, iż auto samo doprowadziło go do miejsca spoczynku doczesnych szczątków pana Mortona, to  inspektor przyjął logiczne założenie, że wbrew temu co zeznał, musiał on jednak przypadkiem uruchomić w nawigacji trasę, którą w przeszłości ktoś zawiózł trupa do lasu. Wobec tego trzeba było ustalić  do kogo należało poprzednio auto zakupione w salonie przez Robertsa. Wizyta w salonie przyniosła sensacyjne odkrycie. Okazało się, że poprzednim właścicielem terenówki był nie kto inny jak Ashley Morton.  Zdaniem inspektora wersja, że wierne auto samo wskazało grób swojego właściciela nadawała się jedynie na scenariusz horroru klasy C ale nie dla policji. Należało zatem ustalić co działo się z samochodem od czasu zaginięcia Mortona do momentu kiedy wóz trafił do salonu.  Inspektor przypomniał sobie, że dwa lata temu, gdy zaginięcie zostało zgłoszone sprawdzał, co stało się z samochodem. Okazało się, że auto zostało w domowym garażu. Inspektora wtedy to nie zdziwiło bo jeśli ktoś planował nowe życie i chciał zniknąć bez śladu to wyjazd własnym samochodem nie byłby dobrym pomysłem. Obecnie systemy odczytujące numery rejestracyjne na płatnych drogach i w miejskich systemach  monitoringu są na tyle popularne, że odnalezienie auta, a w ślad za tym jego kierowcy byłoby jedynie kwestią czasu. Obecnie wyszło na jaw, że terenówka do niedawna wciąż stała w garażu. Dopiero po orzeczeniu rozwodu, kiedy status majątku został ustalony zdecydowano o sprzedaży i auto trafiło do salonu, gdzie wpadło w oko panu Robertsowi, a następnie po jego pełnej wrażeń pierwszej jeździe wróciło do sprzedawcy.
Terenówkę wzięli obecnie na warsztat policyjni technicy. Po rozpyleniu w bagażniku odpowiedniego roztworu w świetle ultrafioletowym ukazały się niewielkie, ale wyraźnie widoczne ślady krwi. Nie ulegało wątpliwości, że Ashley Morton został przewieziony własnym samochodem  na miejsce spoczynku, który miał być wieczny, a okazał się tymczasowy.  To wystarczyło aby postawić zarzut zabójstwa pani Morton. Nie potrafiła wskazać nikogo innego kto mógłby skorzystać z terenówki jej męża aby przetransportować  ciało do lasu. Wersja, że ktoś obcy napadł Ashleys w jego samochodzie, zabił, a następnie wywiózł i pochował nie wchodziła w grę, bo w takim przypadku auto nie wróciłoby do garażu. Motyw w postaci dziedziczenia majątku męża był oczywisty. W tej sytuacji prawnicy przekonali Priscillę do pójścia na ugodę. Przedstawiła następującą wersję wypadków. Od kilku miesięcy pomiędzy mężem a nią się nie układało. Krytycznego dnia doszło do sprzeczki. Poszło  o pieniądze. Ashley od pewnego czasu spodziewał się wypłaty znacznej dywidendy. Priscilla zorientowała się, że wkrótce po tym jak przelew z firmy trafił na jego konto mąż wytransferował całą sumę za granicę. Kiedy zapytała go co to ma znaczyć zrobił się agresywny. Był po kilku szklaneczkach whisky. Doszło do przepychanki, w wyniku której on się potknął i uderzył tyłem głowy w kamienny okap kominka. Pani Morton straciła głowę. Z obawy, że jako potencjalna spadkobierczyni będzie oskarżona o morderstwo spanikowała i postanowiła pogrzebać ciało męża w lesie.  Fakt, że przy tej okazji przypadkiem zapisała w pamięci GPS miejsce pochówku świadczył o tym, że działała w afekcie, bo gdyby planowała zabójstwo na zimno, to nie popełniłaby takiego kardynalnego błędu. W rezultacie sąd postanowił skazać ją jedynie na trzy lata więzienia. Inspektor Thompson mógł ostatecznie zamknąć sprawę. Terenówka przestała być dowodem w sprawie i wróciła do salonu.
Ludzie znający się na informatyce twierdzili, że Tony Leroy miał zadatki na dobrego hakera. On sam jednak nie widział się w roli zapuszczonego gościa siedzącego w ciemnym pomieszczeniu  przy trzech monitorach pomiędzy opakowaniami po pizzy. Zdecydowanie wolał bezpośrednie kontakty z żywymi ludźmi, a zwłaszcza z kobietami.  Prowadził niewielką firmę informatyczną świadczącą usługi na rzecz prywatnych osób. Nie narzekał na brak klientów. Ludzie zapominali haseł, systemy się zawieszały, a twarde dyski zapełniały. W takich i podobnych przypadkach Tony przybywał z pomocą. Do najlepszych klientek należały niepracujące żony bogatych mężczyzn, które z braku lepszego zajęcia wiele czasu spędzały na lansowaniu się w  mediach społecznościowych. W ten sposób poznał Priscillę Morton.  Pomógł jej odzyskać maile, które przez pomyłkę  skasowała.  Przy okazji zapoznał się z jej korespondencją z przyjaciółkami, z której wynikało, że pani Morton w małżeństwie nie czuje się usatysfakcjonowana. Z tych maili wyłaniał się też obraz  jej ideału mężczyzny.  Mając taką wiedzę mógł grać przed nią faceta zbliżonego do tego ideału.  W rezultacie ich relacja z biznesowej zamieniła się w intymną. Tony’iemu nie zależało na wejściu w stały związek, nie miał natomiast nic przeciw temu aby od czasu do czasu  spotkać się  z Priscillą w jakimś hotelu położonym dostatecznie daleko od ich stałego miejsca zamieszkania. Zdawał sobie sprawę, że w sieci nic na dobre nie ginie, nawet jeśli zostanie skasowane. Nigdy nie umawiał się na randki poprzez maile czy smsy. Do kontaktów z panią Morton używał przedpłaconych telefonów, których karty od czasu do czasu zmieniał. Dla niego była to niezobowiązująca, wygodna znajomość. Nie mógł jednak nic poradzić na to, że ona zaczynała traktować go jak kogoś coraz bardziej istotnego w jej życiu.  Kiedy jej mąż stracił życie w wyniku małżeńskiej sprzeczki zwróciła się o pomoc właśnie do niego. W pierwszym odruchu nie chciał pozwolić uwikłać się w tę historię, tym bardziej, że kiedy wstrząśnięta pani Morton poinformowała go co spotkało jej męża, odniósł wrażenie, że  bardziej niż losem małżonka  przejęta jest  problemami z odziedziczeniem jego majątku, jakie mogą pojawić się w tej sytuacji.  Nie był do końca pewien czy jej mąż się potknął czy może został popchnięty. Zmienił zdanie kiedy dowiedział się o siedmiocyfrowej dywidendzie, jaka przed kilku dniami trafiła na konto tragicznie zmarłego pana Mortona. Pomógł Priscilli przygotować plan, którego głównym elementem było wytransferowanie pieniędzy za granicę. Włamanie się do laptopa Ashleya było dla Tony’iego jak bułka z masłem. Więcej problemu miał z dostępem do konta, bo system zabezpieczeń banku był całkiem niezły. Okazało się jednak, że hasłem do konta Mortona był numer rejestracyjny jego ulubionej terenówki. W rezultacie pieniądze znalazły się na założonym w tym celu koncie w zagranicznym banku, a wkrótce potem przelane zostały na kolejne konto w banku funkcjonującym na jednej z karaibskich wysepek.  Zajął się pochowaniem w lesie zwłok Ashleya używając w tym celu jego auta. W tym momencie rozpoczął już jednak realizację planu B, o którego istnieniu Priscilla nie miała pojęcia.  Po zakopaniu zwłok zapisał w pamięci nawigacji lokalizację grobu, a w bagażniku auta celowo pozostawił drobne ślady krwi. Dzięki uprzedniej ostrożności w kontaktach jego związek z Priscillą nie wyszedł na jaw. Przekonał ją, że tak musi pozostać gdyż spodziewał się, że w ramach śledztwa policja sprawdzi, czy w życiu żony zaginionego nie ma innego mężczyzny. Udało mu się również odwieźć ją od korzystania z ulokowanych za granicą pieniędzy, gdyż dopływ gotówki niejasnego pochodzenia skierowałby na nią podejrzenia. Udało się do czasu. Przez mniej więcej rok spotykali się sporadycznie dbając o zachowanie tajemnicy. Jednak po uzyskaniu rozwodu Priscilla zmieniła front. Zaczęła coraz natrętniej domagać się aby zamieszkali razem, a przede wszystkim aby mogła zacząć wydawać pieniądze z dywidendy. Tony uznał, że przyszła pora na realizację planu B. Pewnego wieczora wybrał się do lasu i częściowo odkopał zwłoki Mortona. W tym samym czasie wykorzystując swoje hakerskie umiejętności przez internet zainstalował w komputerze pokładowym terenówki wirusa, który uaktywnił nawigację i skłonił nowego właściciela auta do jazdy, w wyniku której odkrył grób. Wirus po realizacji zadania sam się skasował. Zanim policja aresztowała Priscillę zdążył ją przekonać, że lepiej dla niej będzie jeśli zatai jego udział  w ukryciu zwłok męża. Gdyby wyszło na jaw, że pozbyła się ciała do spółki z kochankiem nikt by nie uwierzył, że nie było to zaplanowane morderstwo. Natomiast wersja, że działa sama i w panice  zapisała przez pomyłkę  miejsce pochówku w nawigacji w sposób bardziej wiarygodny wskazywała na brak premedytacji.  
Plan B się powiódł. Tony miał Priscillę z głowy na trzy lata i dostęp do konta na Karaibach. Mógł zdecydować czy poczeka na jej wyjście z więzienia czy może wcześniej skorzysta z pieniędzy w jakiś przyjemny sposób. Z tym wyborem mógł poczekać. Na razie postanowił, że wybierze się na drinka aby uczcić powodzenie planu. Była to ostatnia decyzja w jego życiu. Kiedy wyszedł na chodnik przed domem uderzyła go rozpędzona, czarna terenówka. Gdyby przejechał go zwykły samochód osobowy z niską, pochyłą maską, która podcięłaby mu nogi, to przy odrobinie szczęścia mógłby skończyć ze wstrząsem mózgu i połamanymi kośćmi udowymi. Jednak wysoki, wykonany z rury zderzak terenówki najpierw z ogromną siłą popchnął go w przód, a następnie 20-calowe koła auta przejechały po nim nie pozostawiając przybyłemu na miejsce wypadku lekarzowi innego wyboru niż wypisanie aktu zgonu.
Kierowca, który niedawno nabył w salonie używanych aut terenówkę Ashleya Mortona zaklinał się, że nie mógł nic zrobić. Auto rozpędzało się, nie chciało skręcać ani hamować. Eksperci po zbadaniu wozu stwierdzili, ż komputer pokładowy zawiesił się blokując jednocześnie tempomat, układ wspomagania kierownicy oraz ABS. W rezultacie kierowca rzeczywiście nie mógł zapobiec wypadkowi. W opinii ekspertów stwierdzono, że prawdopodobieństwo jednoczesnego wystąpienia awarii trzech systemów jest bliskie zera. W pisemnym raporcie nie użyto tego stwierdzenia, lecz w ustnych zeznaniach jeden ze specjalistów powiedział, że wyglądało to tak jakby terenówka celowo uwzięła się na swoją ofiarę.

sobota, 14 września 2019

Wiadomość


Wiadomość
                Na okoliczności  jakie zaszły nie przygotowano żadnych gotowych procedur gdyż podobnej sytuacji nie dało się przewidzieć. W szczególności nie zostało zawczasu  ustalone w czyich kompetencjach leży podejmowanie decyzji co do działań, jakie w tych warunkach należy podjąć.  Wobec tego postanowiono powołać komitet nadzwyczajny, którego zadaniem było zmierzenie się z kryzysem.  Z uwagi na konieczność zachowania całej sprawy w tajemnicy w jego skład weszło jedynie kilka osób zajmujących kluczowe stanowiska w państwie: prezydent, jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, głównodowodzący sił zbrojnych oraz szef agencji badań kosmosu. Cała czwórka zebrała się w gabinecie prezydenta na poufnej naradzie, w wyniku której zamierzano opracować plan działania. Zreferowanie sytuacji powierzono profesorowi z wydziału geologii, który zajmował się sprawą od początku.
                Naukowiec był przyzwyczajony do wygłaszania wykładów przed licznym gronem studentów lecz ranga audytorium, przed którym występował dzisiejszego dnia powodowała, że odczuwał tremę. Plik kartek, na których przygotował notatki wypadł mu z drżącej dłoni. Podniósł rozsypane kartki i usiłował nerwowo ułożyć je we właściwej kolejności ale bez powodzenia. Czując na sobie ponaglający wzrok dygnitarzy zaczął mówić z pamięci:
                - Cała sprawa została szczegółowo opisana w raporcie, który został panom przekazany. – rozpoczął. – Wobec tego pozwolę sobie przypomnieć jedynie najważniejsze fakty. Wszystko zaczęło się w kopalni rud polimetalicznych w zachodniej części kraju.  Zawartość metali w rudzie wynosi zaledwie kilka procent, a reszta to nieprzydatna skała. – w miarę mówienia naukowiec odzyskiwał pewność siebie. -  Ruda zalega na głębokości kilkuset metrów i jest wydobywana metodą strzałową. Trafia na powierzchnię w postaci brył pokruszonych w wyniku wybuchów ładunków umieszczanych w nawierconych otworach. Urobek trafia do zakładu wzbogacania. W pierwszej kolejności kierowany jest na kruszarkę, której zadaniem jest rozdrobnienie skały na drobniejsze kawałki, które następnie wędrują do młynów mielących je na drobny proszek. W tej formie ruda poddawana jest procesowi flotacji…
                - Panie profesorze, nie zebraliśmy się tu po to aby omawiać technologię wzbogacania rud. – prezydent zwrócił uwagę mówcy z uprzejmym uśmiechem, lecz stanowczym głosem.
                - Oczywiście,- zreflektował się uczony. – Chciałem tylko podkreślić, że kruszarka ma kluczowe znaczenie dla całej kopalni, gdyż jej awaria przerywa dostawę surowca i zatrzymuje cały proces. Z tego powodu gdy kruszarka zablokowała się na miejsce natychmiast udał się główny inżynier zakładu. To szczęśliwa okoliczność z naszego punktu widzenia, gdyż jest to człowiek rozsądny oraz inteligentny, który potrafił podjąć właściwe działania. Okazało się, że kruszarka zablokowała się na większym, podłużnym odłamie skały, co było zaskakujące, gdyż zazwyczaj spokojnie radzi sobie z podobnymi bryłami. Kiedy ten fragment skały usunięto z maszyny inżynier zauważył, że spod kamienia prześwituje srebrzysta, lśniąca substancja. Ocenił, że to żyła czystego metalu, jaka samorodnie wykształciła się wśród skały i uznał, że taki okaz zasługuje na przekazanie do muzeum funkcjonującym przy naszym wydziale geologii. Muszę dodać, że nasz wydział od lat współpracuje w kopalnią w zakresie lokalizacji nowych złóż i z tego powodu główny inżynier od razu pomyślał o nas na widok tego niecodziennego okazu. Polecił swoim ludziom odłożyć go na bok i niezwłocznie wysłać na uniwersytet. W świetle późniejszych ustaleń jest to nadzwyczaj szczęśliwa okoliczność, gdyż dzięki temu nikt w kopalni nie poznał szczegółów znaleziska.
                Słuchacze pokiwali ze zrozumieniem głowami. Profesor, widząc aprobatę z ich strony, kontynuował opowieść z rosnącą pewnością siebie:
                - Kiedy ten fragment skały dotarł do nas poddaliśmy go oględzinom. Sam kamień nie był specjalnie interesujący, ciekawe było natomiast występujące w nim wytrącenie metaliczne, które początkowo było ledwo widoczne. Podjęliśmy decyzję o odkuciu większej ilości skały aby bardziej  odsłonić zawarty w niej metal. Z wielkim zdziwieniem stwierdziliśmy, że kamień z łatwością daje się oddzielić od metalu, a zupełnie zaskoczył nas fakt, że powierzchnia metalu jest regularna i gładka. Stopniowo usunęliśmy całą skałę i naszym oczom ukazał się metalowy, podłużny przedmiot w kształcie długiego walca po obu stronach posiadający zakończenia o jajowatym kształcie. Wyglądał jak mocno wydłużona piłka do rugby albo jak torpeda o symetrycznych końcach. Posiadał lśniącą powierzchnię w kolorze srebra z żółtawym odcieniem.  Jego dokładne wymiary to sto trzydzieści siedem centymetrów długości i piętnaście centymetrów średnicy w najgrubszym miejscu.  Waga wynosi niespełna dziewięćdziesiąt cztery kilogramy.  Przeprowadziliśmy z użyciem spektrometru badania składu chemicznego. Okazało się, że to mieszanina krzemu, tytanu, wolframu oraz nieznacznych ilości kilku innych metali. Celowo użyłem słowa „mieszanina” , a nie „stop” gdyż okazało się, że nie jest to produkt prostego zmieszania kilku roztopionych pierwiastków. Ta substancja posiada specyficzne wiązania międzyatomowe nadające jej niezwykłą wytrzymałość. Dla przystępności posłużę się analogią z węglem. Ten pierwiastek, gdy jego atomy połączone są w specjalny sposób, może przyjmować  postać diamentu lub grafenu, których właściwości diametralnie różnią się od węgla w prostej postaci.  Podobnie jest w przypadku przedmiotu znalezionego w kopalni. Atomy krzemu, tytanu i wolframu oraz drobniejszych przymieszek połączone są w taki sposób, że potężna kruszarka nie była w stanie uszkodzić tego stosunkowo niewielkiego przedmiotu. Pozwolę sobie pominąć szczegółowe parametry techniczne i powiem ogólnie, że materiał, z którego wykonany jest ten przedmiot jest wielokrotnie bardziej wytrzymały niż jakakolwiek znana nam dotychczas substancja. Na pewnym etapie badań podjęliśmy decyzję o wycięciu niewielkiej próbki w celu poddania jej testom.  Tarcze, jakich używamy w instytucie do cięcia kamienia błyskawicznie ulegały zniszczeniu w kontakcie z tym materiałem nie pozostawiając na nim śladu. Wobec tego pożyczyliśmy od kolegów z instytutu fizyki laser o wielkiej mocy. Dopiero przy jego zastosowaniu z jednego z końców walca udało nam się wyciąć niewielką próbkę ale kosztowało to olbrzymią ilość czasu i wysiłku. Dodam jeszcze, że znaleziony w skale walec nie jest jednorodny. Co prawda prześwietlenie promieniami Roentgena nic nie dało gdyż, jak można było się spodziewać, nie były one  w stanie przeniknąć przez materiał zbliżony do metalu, ale badania ultradźwiękami wykazały, że wewnątrz skorupy znajduje się  przestrzeń wypełniona jakimiś strukturami o nieregularnym kształcie. W tym miejscu chciałbym przedstawić wniosek, do którego doszedł zespół badający to znalezisko. Zarówno regularny kształt zewnętrzy, jak i niespotykany w naturze skład materiału bez żadnych wątpliwości wskazują, że nie jest to przedmiot pochodzenia naturalnego, lecz wytwór jakiejś cywilizacji. Biorąc pod uwagę, że znalezisko znajdowało się w skale, której wiek szacowany jest na czterdzieści milionów lat, oraz to, że według naszej najlepszej wiedzy czterdzieści milionów lat temu na Ziemi nie istniała żadna cywilizacja, nasuwa się oczywisty wniosek, że jest to produkt obcej, kosmicznej inteligencji.
                - Zaraz, - przerwał profesorowi generał dowodzący armią – chce pan powiedzieć, że kosmici umieścili ten przedmiot w skale, która od milionów lat znajduje się kilkaset metrów pod powierzchnią naszej planety? Niby jak? I po co?
                - Odpowiedź na pytanie „jak?” jest prosta. – odrzekł profesor. – Skała, o jakiej mowa, powstała z osadów dennych oceanu, który znajdował się w tym miejscu przed dziesiątkami milionów lat. W wyniku późniejszych skomplikowanych procesów geologicznych, o jakich ze względu na brak czasu nie będę opowiadał, oraz na skutek ruchów tektonicznych, z tych osadów powstała ruda, którą obecnie wydobywamy ze znacznej głębokości. Oznacza to, że ten przedmiot w odpowiednim czasie po prostu spadł z nieba do oceanu, znalazł się na jego dnie, a później dzięki swojej niespotykanej wytrzymałości przetrwał w nieuszkodzonym stanie proces formowania się złoża rudy. Natomiast do odpowiedzi na pytanie „po co?” dojdziemy za chwilę.
                - Czy spadając z kosmosu nie powinien ulec spaleniu w atmosferze, jak większość meteorytów? – generał nie pozbył się jeszcze wątpliwości.
                - Pan generał ma zupełną rację co do tego, że drobne ciała niebieskie wpadające w atmosferę ziemską na ogół ulegają w niej spaleniu na skutek tarcia. – przyznał profesor. – Jest to jednak wynikiem tego, że trafiają one w naszą planetę pędząc z prędkością rzędu wielu tysięcy kilometrów na godzinę, co skutkuje rozgrzaniem do niezmiernie wysokiej temperatury poprzez kontakt z cząsteczkami gazów wchodzących w skład atmosfery. Na znalezionym przez nas przedmiocie nie ma jednak śladów nadtopienia ani nawet przegrzania. Naszym zdaniem świadczy to o tym, że ten obiekt nie trafił na Ziemię przypadkowo, lecz został na nią sprowadzony w sposób kontrolowany. Mówiąc po prostu, po zbliżeniu się do naszej planety wyhamował, a następnie łagodnie opadł na powierzchnię. Oznacza to, że jakieś inteligentne istoty celowo, w bezpieczny i kontrolowany  sposób, umieściły ten przedmiot na naszej planecie. Nasz zespół nie ma co do tego żadnych wątpliwości i w związku z tym, natychmiast po dojściu do powyższych wniosków zawiadomiliśmy kolegów z uniwersyteckiego zespołu badającego obce cywilizacje, gdyż uznaliśmy, że sprawa wykracza poza zakres geologii. Od tej pory badania prowadziliśmy wspólnie.
                Nikt z członków komitetu nie zgłaszał zastrzeżeń, gdyż tezy przedstawione przez profesora brzmiały logicznie i wiarygodnie.
                - Oczywiste jest, że gdy tylko doszliśmy do przekonania o pozaziemskim pochodzeniu naszego znaleziska podjęliśmy wszelkie możliwe badania mające na celu sprawdzenie, czy nie stanowi on zagrożenia. – kontynuował uczony. – W szczególności sprawdziliśmy czy nie emituje on jakiegoś rodzaju promieniowania. Jednak liczniki Geigera, ani inne dostępne dla nas czujniki niczego nie wykazały. Na tym etapie pomocny okazał się udział kolegów badających kosmos, który dysponują bardziej specjalistyczną aparaturą. Znów pominę szczegóły techniczne. Powiem najprościej, że zastosowano nietypowe detektory cząstek elementarnych, co dało efekt, nie waham się użyć tego słowa, sensacyjny. Otóż nasz przedmiot emituje nieznany dotychczas rodzaj promieniowania polegający na wysyłaniu nieznanych nam dotąd cząstek zbliżonych do mezonów. Tak jak promieniowanie beta to emisja elektronów, to odkryte przez nas promieniowanie jest emisją określonych, nieznanych nam cząstek elementarnych. Co najważniejsze, promieniowanie to nie odbywa się w przypadkowy sposób, lecz posiada modulowane natężenie. To natężenie zmienia się okresowo. Mówiąc po prostu, znaleziony przez nas przedmiot wysyła powtarzający się sygnał trwający dokładnie sto sześćdziesiąt dwie sekundy. Prawdopodobnie wysyła ten sygnał nieprzerwanie od czasu lądowania czyli od dziesiątek milionów lat. Nasz zespół jest zgodny co do tego, że jest to wiadomość, jaką chce nam przekazać obca cywilizacja. Kiedy tylko doszliśmy do tego przekonania pozwoliliśmy sobie powiadomić o tym pana prezydenta, gdyż uznaliśmy, że ranga wydarzenia tego wymaga.
                - Bezpośrednio po otrzymaniu raportu poleciłem podjąć próby odszyfrowania tej wiadomości. – potwierdził prezydent. – Oczywiście, nadałem sprawie klauzulę najwyższej tajności. Czy mam rozumieć, że są już jakieś wyniki?
                - Trudno mi w jednoznaczny sposób odpowiedzieć na to pytanie. – odrzekł profesor. – Wiadomość nie została odszyfrowana w ścisłym tego słowa znaczeniu ale, jak nam się wydaje, wiemy co tamci chcą nam przekazać.
                - Już wyjaśniam. – dodał widząc skonsternowane miny członków komitetu. – Po decyzji pana prezydenta poprosiliśmy o współpracę profesora uważanego za największy autorytet w dziedzinie kryptologii i łamania szyfrów. Kiedy został poinformowany o co chodzi z zapałem przystąpił do pracy. Nie muszę dodawać, że zadanie jest nieporównywalnie trudniejsze niż złamanie jakiegokolwiek ziemskiego szyfru. W tym drugim przypadku przynajmniej znana jest nam struktura wiadomości, jaką zaszyfrowano. W większości ziemskich języków występuje dwadzieścia kilka podstawowych dźwięków, którym odpowiadają litery. Z tego rodzaju klocków zbudowane są słowa odpowiadające poszczególnym pojęciom. W niektórych językach azjatyckich nie mamy osobnych liter lecz symbole oznaczające słowa. W każdym razie, w przypadku ziemskich wiadomości wiemy w jaki sposób są one zbudowane. Natomiast niczego nie wiemy o sposobie wymiany informacji przez obce cywilizacje, więc struktura ich wiadomości była zupełną niewiadomą.
                - Panie profesorze, - nie wytrzymał doradca prezydenta. – na miłość boską, niech nam pan oszczędzi wykładów z lingwistyki i niech pan powie co odczytano.
                - Jak powiedziałem, nie odczytano niczego w dosłownym tego słowa znaczeniu. – kontynuował uczony. – Profesor kryptologii poddawał wiadomość analizie przy pomocy specjalnych algorytmów komputerowych. Siedział nad tym cztery dni, a piątego nie pojawił się w pracy. Byliśmy zaniepokojeni i próbowaliśmy się z nim skontaktować telefonicznie ale bez skutku. W końcu wysłaliśmy kogoś pod jego adres. Okazało się, że w trybie pilnym sprzedał dom i zniknął. Przy pomocy agencji nieruchomości udało się ustalić, że nabył dom, lub dokładniej mówiąc, drewnianą chatkę na pewnej tropikalnej wyspie i tam się przeprowadził. Ponieważ nie było z nim kontaktu, a sprawa miała wiadomą wagę, wysłaliśmy na ten archipelag delegację. Znaleźli profesora na plaży. Na ich pytania oświadczył, że nie ma nic do powiedzenia, a kryptologia przestała go w ogóle interesować. W żaden sposób nie dał się nakłonić do powrotu do pracy.  Wobec tego nie mieliśmy innego wyjścia jak poprosić o rozszyfrowanie wiadomości innego profesora, również uznawanego za autorytet od szyfrów. Niestety, sytuacja się powtórzyła. Nowy specjalista z zapałem przepracował kilka dni, a następnie zniknął. Tym razem udało nam się ustalić, że również sprzedał dom, kupił motor i od tej pory jeździ na nim po całym kontynencie. Z nami nie chce rozmawiać. Oświadczył jedynie, że na kryptologię zmarnował już dość czasu.
                - Czy to może oznacza, że ci obaj eksperci ulegli frustracji nie mogąc poradzić sobie z szyfrem i na skutek tego zniechęcili się do uprawianej dziedziny? – wyraził przypuszczenie prezydent.
                - Taka możliwość sama się nasuwa i, oczywiście, braliśmy to pod uwagę. – odpowiedział profesor. – Jednak jest mało prawdopodobne aby obaj zniechęcili się tak szybko. Praca nad złamaniem każdego szyfru trwa długo, więc dziwne byłoby aby ci specjaliści poddali się już po kilku dniach. Wzięliśmy pod uwagę możliwość wręcz odwrotną. Założyliśmy, że skoro obcy chcieli nam przekazać jakąś wiadomość, to nie szyfrowali jej w sposób utrudniający odczytanie, lecz przeciwnie, zakodowali ją tak, aby inne inteligentne istoty były w stanie ją łatwo odkodować. Wobec tego zastanawialiśmy się, czy obaj profesorowie czasem nie odczytali wiadomości, a jej treść nie skłoniła ich do porzucenia dotychczasowego trybu życia.  Wiadomość mogła, na przykład, informować, że wkrótce nastąpi katastrofa, która zniszczy naszą planetę. W tej sytuacji nasi eksperci doszli do wniosku, że trzeba pozostały czas spędzić w przyjemny sposób.
                - Rzeczywiście, nie można wykluczyć takiej możliwości. – przyznał doradca prezydenta. – To oznaczałoby jednak tragedię, której nie dałoby się zapobiec. Nie wiemy nawet jaki rodzaj kataklizmu nam zagraża, a tym bardziej jak go powstrzymać.
                - Na szczęście, naszym zdaniem taką hipotezę należy odrzucić. – stwierdził profesor. – Po pierwsze, dysponujemy profilami psychologicznymi obu kryptologów. Obaj cechowali się wysokim poziomem odpowiedzialności i profesjonalizmu, hmm… przynajmniej do ostatnich wypadków.  W każdym razie, psychologowie są zdania, że gdyby powzięli wiedzę tego rodzaju, to nie zachowaliby jej egoistycznie dla siebie lecz powiadomiliby odpowiednie władze.
                - Może doszli do wniosku, że skoro katastrofa jest nieunikniona, to  nie ma sensu nikogo powiadamiać, gdyż spowodowałoby to jedynie wybuch paniki. – wyraził przypuszczenie prezydent. – Postanowili zatem dać ludzkości możliwość przeżycia swoich ostatnich dni w zwykły, spokojny sposób.
                - To rozsądne przypuszczenie. – przyznał uczony. – Jednak odrzuciliśmy je ze względu na rachunek prawdopodobieństwa. Gdyby tak było, to obca cywilizacja musiałaby już czterdzieści milionów lat temu znać dokładny termin zagrażającej nam zagłady, a wysłany przez nią przedmiot emitowałby tę wiadomość przez cały ten czas, znajdując się najpierw na dnie oceanu, a następnie we wnętrzu skały. Jest zupełnym przypadkiem, że odkryliśmy go akurat w tym momencie, i jest nieprawdopodobne aby to odkrycie mogło nastąpić tuż przed zapowiadanym terminem kataklizmu.
                - Nieprawdopodobne historie się zdarzają… - stwierdził generał.
                - Na szczęście dysponujemy innym dowodem na to, że w tym wypadku tak się nie stało. – powiedział profesor. – Obaj eksperci mieli współpracowników, młodych doktorantów, dwudziestotrzyletnią kobietę i o rok starszego mężczyznę. Te osoby nie pracowały bezpośrednio nad rozszyfrowaniem wiadomości, nie mogły zatem poznać jej treści tą drogą. Zetknęły się jedynie przelotnie z badanym przedmiotem pomagając profesorom w przygotowaniu badań. Wkrótce po tym, podobnie jak ich szefowie, porzucili pracę. Ta dziewczyna obecnie występuje jako wokalistka w zespole rokowym, a chłopak kupił małą winnicę i zajął się produkcją wina.  Pragnę jeszcze raz wyraźnie podkreślić, że ta dwójka nie  miała okazji pracować nad rozkodowaniem sygnału emitowanego przez znaleziony w kopalni przedmiot. Nasz zespół po analizie powyższych faktów doszedł do następujących wniosków. Ten metaliczny cylinder nie emituje informacji, którą dałoby się zapisać w postaci liter i słów. Przekazuje on natomiast w jakiś podświadomy sposób wiadomość, którą są w stanie zrozumieć istoty inteligentne. Treść tej wiadomości sprowadza się w przybliżeniu do rady: realizuj swoje marzenia, nie marnuj czasu na nic innego.
                Profesor spojrzał na twarze członków komitetu i dostrzegł na nich akceptację dla swojej tezy, ale również zaskoczenie pomieszane z przestrachem. Po chwili milczenia zabrał głos prezydent:
                - Cóż, wydaje się, że trudno odmówić panu racji, profesorze. Musimy w takim razie zdecydować co robić w takiej sytuacji. Osobiście uważam, że nasz kraj stanął przed poważnym zagrożeniem. Jeśli ta wiadomość się rozejdzie i wszyscy, zamiast wypełniać swoje obowiązki wobec państwa, zaczną realizować swoje marzenia to czeka nas upadek. Musimy znaleźć sposób aby temu zapobiec.
                - Czy nie dałoby się zbadać wnętrza tego przedmiotu? – nieśmiało zasugerował szef agencji badań kosmosu. – Takie znalezisko to coś, co zapewne więcej się nie powtórzy.
                - Nasz zespół nie rekomenduje takiej próby. – odparł profesor. – Pomijam nawet to, że ze względu na odporność powłoki, do jej pokonania należałoby użyć tak brutalnych metod, że najprawdopodobniej w trakcie otwierania wnętrze uległoby zniszczeniu. Bardziej istotne jest to, że mamy do czynienia z produktem obcej cywilizacji stojącej na wyraźnie wyższym od naszego poziomie, która najwyraźniej nie życzy sobie abyśmy dostali się do wnętrza tego cylindra. Ci obcy zbudowali urządzenie emitujące wiadomość dla nas, a następnie zabezpieczyli je absolutnie nierozbieralną osłoną. Gdyby ich intencją było umożliwienia nam dostania się do środka to obudowa skonstruowana byłaby w inny sposób. Obawiamy się, że jest wręcz przeciwnie, to znaczy, że ten przedmiot zawierać może jakieś środki obrony, które zostaną aktywowane podczas próby otwarcia. Już tę drobną próbkę z samego końca pobieraliśmy z duszą na ramieniu.
                - Rzeczywiście, ryzyko jest znaczne. – przyznał z rezygnacją szef agencji kosmicznej.
                - Interesuje mnie ten materiał – odezwał się generał – a zwłaszcza jego wytrzymałość.
                - Jak się domyślam, pan generał na myśli pancerze dla czołgów odporne na ataki wroga. – powiedział profesor. – My widzimy szereg innych zastosowań. Proszę sobie wyobrazić mosty, które zamiast potężnych kratownic i pylonów mają konstrukcję wyglądającą na utkaną z nici pajęczej. Gdybyśmy opanowali technologię produkcji tego materiału to byłoby możliwe. Ale do tego droga daleka. Wiemy, że taki materiał istnieje i znamy jego właściwości. Nie wiemy jednak na razie jak go wytworzyć. Znowu nasuwa się analogia do diamentu. Od chwili gdy ludzkość poznała diament do chwili opracowania technologii produkcji syntetycznych diamentów minęło sporo czasu. Jednak mamy próbkę i będziemy nad tym pracować.
                - OK. – stwierdził generał. – Będę z zainteresowaniem śledził postępy tych prac. Natomiast co do tego całego kosmicznego cylindra, to zgadzam się z prezydentem, że stanowi on poważne zagrożenie. Gdyby wszyscy zaczęli realizować swoje marzenia zamiast wypełniać rozkazy, to nasza armia straciłaby wartość bojową. Co prawda, jest trochę ludzi, którzy marzą o służbie w wojsku, ale obawiam się że zbyt wielu dywizji byśmy z nich nie sformowali. Tak sobie myślę, może by to cholerstwo jakoś podrzucić naszym nieprzyjaciołom? Niech ich obywatele rzucają wszystko i przestają wypełniać obowiązki. Wtedy my bez trudu zaprowadzimy w świecie właściwy porządek.
                - Moim zdaniem to byłoby zbyt ryzykowne. – orzekł prezydencki doradca. – W ten sposób stracilibyśmy kontrolę nad tym przedmiotem. Tamci mogliby się szybko zorientować w czym rzecz i w jakiś perfidny sposób wykorzystać go przeciwko nam.
                - Racja. – zgodził się generał. – Proponuję przetransportować to draństwo na poligon, gdzie przeprowadza się podziemne próby nuklearne, położyć koło jakiejś bomby wodorowej i zdetonować.
                - Ależ panowie, - zaprotestował szef agencji badan kosmosu. – Mamy do czynienia z przedmiotem o niecenionej wartości naukowej.
                - Proponuję kompromisowe rozwiązanie. – odezwał się prezydent. – Jako przywódca wybrany przez naród do dbania o jego dobro, nie mogę zgodzić się na to żeby jakieś nieodpowiedzialne, głupie ludzkie marzenia zagroziły potędze naszego kraju. Z drugiej strony nie powinniśmy niszczyć definitywnie tego przedmiotu, który los przekazał w nasze ręce. Wydam polecenie aby został zatopiony w oceanie. Tę misję musi wykonać jak najmniejsza liczba osób, gdyż po kontakcie z tym cylindrem staną się nieprzydatni dla dalszej służby. Zapewne zajmą się obserwacją ptaków albo zaczną zbierać znaczki pocztowe. Musimy poświęcić kilku aby ocalić naród. Informacja o współrzędnych miejsca, w którym ten przedmiot zostanie zatopiony będzie ściśle tajna, zapisana w jedynym egzemplarzu raportu przeznaczonym tylko do wiadomości prezydenta. Gdyby któryś z moich następców doszedł do wniosku, że osiągnięty został postęp naukowy pozwalający na dalsze badania nad tym kosmicznym cylindrem, to technologie przyszłości umożliwią z pewnością jego łatwe odszukanie. A gdyby żaden z moich bliskich następców nie zdecydował się na poszukiwania, to jakiś następca po czterdziestu milionach lat znajdzie go w kopalni.
                Członkowie komitetu uznali, że propozycja prezydenta jest słuszna i uznali ją za własną. Na koniec prezydent zwrócił się do profesora:
                - Chciałbym panu i innym członkom pana zespołu przekazać serdeczne podziękowania za pracę, jaką wykonaliście dla dobra kraju. Wasze zasługi muszą pozostać w tajemnicy, ale my wiemy ile wam zawdzięczamy. Mam nadzieję na owocną współpracę przy kolejnych zleceniach rządowych.
                - Uprzejmie dziękuję za miłe słowa, panie prezydencie – powiedział profesor – ale to było ostatnie zlecenie, jakie zrealizowałem dla rządu. Poczucie obowiązku i szacunek dla panów kazały mi zreferować dzisiaj nasze wnioski. Proszę jednak pamiętać, że ja oraz członkowie mojego zespołu pozostawaliśmy  w kontakcie z tym przedmiotem. Postanowiliśmy wspólnie zakupić jacht i w przyszłym tygodniu wypływamy w rejs dookoła świata. Kiedy trochę potrenujemy, wystartujemy w regatach wokół globu. Marzyliśmy o tym od zawsze.