piątek, 14 czerwca 2019

Wieża


Wieża
                Wieża widokowa na szczycie Sokolej Góry fascynowała nas od dzieciństwa. Została zbudowana na początku XX wieku, kiedy tego rodzaju obiekty powstawały w wielu górskich  kurortach jako popularne, lokalne  atrakcje turystyczne.  W tamtych czasach potrafiono budować solidnie. Wieża na Sokolej Górze wzniesiona została z miejscowego granitu. Miała kształt lekko zwężający się  ku górze. Na szczycie posiadała szersze od podstawy, wsparte na kamiennych przyporach koliste pomieszczenie, z którego przez liczne okienka rozmieszczone po obwodzie dało się, niezależnie od pogody, podziwiać panoramę okolicznych gór. Zwieńczeniem budowli był stożkowy dach pokryty bazaltowym łupkiem. Całość przywodziła na myśl trzydziestometrową basztę średniowiecznego zamku.
                Przed drugą wojną światową wieża przeżywała okres świetności. Do leżącej u podnóża góry wioski z położonych w okolicy miast zjeżdżali liczni turyści, aby wspiąć się na szczyt i delektować widokiem. Szlak prowadzący do wieży był starannie utrzymywany i wyraźnie oznaczony. Dobre czasy skończyły się z nadejściem wojny, a wraz z jej zakończeniem nastąpił zupełny upadek.  Kiedy przez miejscowe góry przechodził front w kurorcie stanowiącym bazę wypadową do wycieczek na wieżę wybuchł pożar. Zabudowa składała się w większości z drewnianych willi i pensjonatów, które płonęły niczym zapałki.  Ogień był nie do opanowania, zresztą podczas walk nie było nawet komu gasić. Po wojnie  w kolejce do odbudowy było wiele pilniejszych obiektów.  Ruiny spalonego kurortu stopniowo zarastały, najpierw trawą, później krzewami, a wreszcie młodymi drzewkami. Po kilkunastu latach jedynym śladem po kwitnącej niegdyś miejscowości były nieliczne kamienne fundamenty pośród młodego lasu.  Jedynie  wieża widokowa majestatycznie trwała na szczycie Sokolej Góry.  Chętnych do wspinaczki i podziwiania panoramy z roku na rok jednak ubywało. Swoje zrobił brak bazy wypadowej u podnóża góry. Ponadto, w miarę jak coraz bardzie dostępne i modne stawały się wyjazdy nad morze i za granicę, amatorów wędrówek po okolicznych górach było coraz mniej.  Zaprzestano oznaczania szlaku wiodącego do wieży, aż  wreszcie ją zamknięto podając jako powód zły stan techniczny, zagrażający zdrowiu i życiu nielicznych chętnych do wspinaczki na jej szczyt.
                My w ten oficjalny powód nie wierzyliśmy. My, czyli dzieciaki dorastające w najbliższym miasteczku.  Cała nasza paczka chodziła do jednego liceum bo w naszej mieścinie był to jedyny ogólniak.  Powtarzaliśmy sobie miejską legendę, według której prawdziwym powodem zamknięcia wieży było to, że ludzie z niej nie wracali.  Po prostu wyruszali na szczyt, wspinali się na wieżę aby podziwiać widok i więcej nikt ich już nie spotkał. Z ust do ust podawano nazwiska rzekomo zaginionych turystów. Podczas prywatek w jesienne wieczory straszyliśmy się nawzajem opowiadaniami o tym, że jeśli ktoś wyspina się na szczyt wieży to zobaczy tam liczne szkielety wyglądające przez okna i pozostanie tam z nimi już na zawsze, stając się z czasem kolejnym kościotrupem.  To, że dorośli stanowczo zakazywali wypraw na szczyt Sokolej Góry uważaliśmy za dowód na prawdziwość legendy. Wierzyliśmy w spisek dorosłych, którzy chcą ukryć przed nami prawdę.  Planowaliśmy, oczywiście, wyprawę na wieżę, najlepiej o północy, aby na własne oczy stwierdzić jak się sprawy mają. Jakoś jednak nigdy tych planów nie zrealizowaliśmy. Niektórzy po prostu rzeczywiście się bali. W końcu mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Decydujące było jednak poczucie dyscypliny bo dorośli zabraniali wypraw z całą stanowczością. Być może część z nich też po cichu obawiała się klątwy ciążącej nad tym miejscem. Z całą pewnością uważali jednak, że wspinaczka przez zdziczałe góry na zrujnowaną, wysoką wieżę jest niebezpieczna.
Żegnając się po maturze obiecywaliśmy sobie, że kiedyś na Sokolą Górę wspólnie się wybierzemy.  Nigdy tych obietnic nie spełniliśmy, jak to bywa z większością młodzieńczych zamiarów i marzeń. Część z nas wyjechała na studia, inni w poszukiwaniu lepszej pracy do większych miast. Dziewczyny powychodziły za mąż, urodziły dzieci, nabrały ciała oraz poczucia odpowiedzialności i realizmu. Chłopcy dali się zaprząc do wyścigu szczurów i walczyli o to aby utrzymać siebie oraz rodzinę na powierzchni bystrego nurtu życia.  Ja skończyłem studia i podjąłem pracę w mieście wojewódzkim. Tajemnica wieży na Sokolej Górze wyleciała mi z pamięci.
Któregoś roku przyjechałem do rodzinnego miasteczka na wydłużony, czerwcowy weekend aby odwiedzić rodziców. Przy okazji postanowiłem odszukać dawnych licealnych przyjaciół. Wkrótce okazało się, że właściwie nie ma już kogo szukać. Klasa rozjechała się po Polsce i po świecie. Spośród tej garstki, która pozostała na miejscu z większością  nie miałem o czym rozmawiać.  Naprawdę nie  jestem zarozumialcem okazującym  brak szacunku dla tych, którym się słabiej powiodło ale jeśli kolega zdążył już popaść w nałóg i obecnie zajmował się głównie przepijaniem renty swojej mamy to po zwyczajowym pytaniu „A co u ciebie?” trudno było znaleźć jakiś wspólny temat. Pozostał tylko Paweł. Po studiach wrócił do rodzinnego miasteczka i z małego warsztatu ojca stworzył nowoczesną  firmę.  Nic wielkiego, jakieś ogrodzenia, płoty, bramy i takie tam, ale miał ambicje, szerokie horyzonty oraz środki finansowe, na których mógł budować dalsze plany na ciekawe życie. Przegadaliśmy wieczór przy kilku piwkach w jednym z nielicznych miejscowych lokali, w którym nie groziło nagabywanie zachrypłych panów w rodzaju: ”Kierowniku,  mam pytanie: nie dałbyś na kielicha bo mnie strasznie suszy”.  Kiedy opowiedzieliśmy już sobie nawzajem o tym, co nam się przydarzyło od czasu matury, Paweł niespodziewanie zapytał:
- To jak? Wybierzemy się na Sokolą Górę żeby sprawdzić jak jest z tą wieżą? Pamiętasz jak to sobie obiecywaliśmy?
Szczerze mówiąc zdążyłem już zapomnieć, ale pytanie Pawła przywołało wspomnienia.
- Inaczej to miało wyglądać. – powiedziałem – Mieliśmy iść całą paczką…
- Sam widzisz jak jest. Większość się rozjechała, a z tymi co zostali nie mam ochoty nigdzie  chodzić. A tym bardziej  biwakować z nimi w górach.
- Myślisz o tym, żeby tam nocować?
- Pomyślałem, że to mogłoby być fajne.  Oderwalibyśmy się na chwilę od codziennych problemów, zrobili po piwku, pogadali.
Propozycja nieco mnie zaskoczyła ale brzmiała kusząco.  Przyjechałem co prawda głównie po to aby pobyć z rodzicami, ale oni zrozumieją, że mogę mieć też ochotę spędzić trochę czasu ze szkolnymi przyjaciółmi.  Zgodziłem się. Ustaliliśmy, że wyruszamy pojutrze.  Ponieważ noce były ciepłe, Paweł uważał, że wystarczy wziąć ze sobą śpiwory.  Ja się naczytałem o nierozważnych turystach wyruszających w góry bez odpowiedniego ekwipunku, więc uparłem się, że wezmę namiot, który od czasów szkolnych leżał na strychu u rodziców. Później miało się okazać, że nie był to dobry pomysł. 
W kierunku podnóża Sokolej Góry wyruszyliśmy SUV-em Pawła.  Z głównej szosy skręciliśmy w drogę prowadzącą do górskiej doliny. Stojący za skrzyżowaniem znak informował, że jest to ślepa odnoga.  Po kilku kilometrach skończył się asfalt.  Jeszcze przez jakiś czas dało się jechać gruntową dróżką, używaną głównie przez terenowe ciężarówki służące do wywozu ściętych drzew z lasu.  Jechaliśmy na niskim biegu tak długo, aż koleiny zrobiły się na tyle głębokie, że groziło to tym, że nasze auto w nich utknie. Paweł  znalazł miejsce, gdzie do drogi przylegała łąka wyglądająca na dostatecznie twardą i zaparkował tam wóz.
- Dalej nie da rady. – oświadczył.
Ruszyliśmy dawnym szlakiem prowadzącym na Sokolą Górę.  Jeszcze gdzieniegdzie, na pniach starych drzew, można było zauważyć pozostałości namalowanych znaków wyznaczających trasę.  Przebieg ścieżki wyciętej w zboczu góry dało się jeszcze miejscami odczytać po uksztaltowaniu terenu, gdyż stanowiła ona wąski, płaski taras w opadającym stoku.  Przyroda jednak upominała się o swoje. Na dawnym szlaku wyrastały krzewy i młode drzewka miejscami zupełnie zacierając jego przebieg. Im wyżej się wspinaliśmy, tym trudniej było odnaleźć ścieżkę. Wreszcie stało się to zupełnie niemożliwe, gdyż całe zbocze góry porastał gęsty młodniak. Zatrzymaliśmy się na chwilę aby się naradzić. Dalsza wędrówka przez zalesione zbocze groziła tym, że możemy minąć wieżę  obchodząc górę naokoło poniżej szczytu. Doszliśmy do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej będzie skierować się  ostro w .górę, wspiąć się na grań wieńczącą zbocze i wzdłuż niej dojść do stojącej na szczycie wieży.  Wspinaczka była trudna. Trzeba było przedzierać się przez gęste zarośla, buty ślizgały się na warstwie zbutwiałych, zeszłorocznych liści, a co najgorsze w lesie pod wysokimi drzewami powietrze było nieruchome i duszne. Zacząłem odczuwać ciężar plecaka. Niosłem nie tylko stary namiot z solidnymi, metalowymi słupkami, materac dmuchany z ciężkiej gumy i śpiwór ale również sześciopak piwa oraz zapas prowiantu. Miesiące i lata pracy dla korporacji dawały o sobie znać. Godziny spędzone przed komputerem i za kierownicą nie poprawiały mojej kondycji.  Już po kilkudziesięciu metrach wspinaczki z trudem łapałem oddech. Później  było już tylko gorzej. Ogarnęła mnie jakaś słabość, jakieś niemiłe poczucie niemocy. W oczach miałem mroczki, a w głowie mi się kręciło. Na to wszystko nakładało się  dziwne poczucie strachu. Czułem, że jeśli będę się dalej wspinał, spotka mnie coś złego. Poprosiłem Pawła o chwilę odpoczynku. Spojrzał na mnie nieco zdziwiony, bo przecież uszliśmy niewiele, ale zgodził się. Zdjąłem plecak i postawiłem obok siebie. Po kilku minutach oddech i tętno wróciły na tyle do normy, że podjąłem wspinaczkę. Zwolniłem jednak tempo. Pomimo tego nadal nie wszystko było jak należy. Kontrolując szybkość marszu mogłem uniknąć zadyszki, ale nie byłem w stanie pozbyć się tego uczucia niepokoju, tego wewnętrznego głosu, który nakazywał mi zawrócić.  Było mi jednak głupio wobec Pawła, więc pomimo dyskomfortu kontynuowałem wspinaczkę.
Osiągnęliśmy szczyt grani. Miałem nadzieję, że napotkamy tam jakiś idący od przeciwległego zbocza powiew wiatru, który odświeży nieruchome powietrze, ale nic takiego nie nastąpiło. Grań porośnięta była wysokim, liściastym lasem. Pod drzewami panowała duchota.  Nie prowadziła tędy żadna ścieżka, więc szło się ciężko. Trzeba było uważnie stawiać nogi aby nie poślizgnąć się na warstwie zeszłorocznych liści, pod którymi czaiły się korzenie i zdradliwe szczeliny między kamieniami.  Pot ściekał mi po czole, a serce kołatało  w piersi ze zmęczenia i wciąż utrzymującego się poczucia niepokoju. Sił dodawała mi tylko świadomość, że ta przeklęta wspinaczka musi się wreszcie skończyć, bo na krańcu tej grani jest szczyt, na którym stoi nasz cel – opuszczona wieża. Istotnie, po pewnym czasie pomiędzy pniami drzew zaczęło prześwitywać niebo, co wskazywało że zbliżamy się do wierzchołka. Jeszcze kilka kroków i wyszliśmy na niewielką polanę otoczoną drewnianym płotem, który dawno temu zbutwiał, pochylił się i częściowo zawalił. Pomimo tego las uszanował wyznaczoną dawno temu granicę i nie zarósł polanki. Weszliśmy w sięgającą kolan trawę i jednocześnie zadarliśmy głowy aby spojrzeć na wieżę stojącą pośrodku polany. Widziana z tej perspektywy  zdawała się sięgać nieba. Górowała nad wysokimi drzewami jak smukły grzyb wyrastający ponad mech. Po raz pierwszy oglądałem  z bliska tę budowlę, o której tyle rozmawialiśmy za młodu. Robiła przygnębiające i raczej odpychające wrażenie.  Granitowe ściany były pociemniałe i omszałe, niewielkie okienka miały brudne i powybijane szyby.  Czułem instynktowną niechęć przed zbliżaniem się do tej rudery, ale Paweł nie miał takich oporów. Brodząc w wysokiej trawie podszedł do wieży. Chcąc, nie chcąc podążyłem za nim. Z ulgą zrzuciłem z pleców ciężki plecak.
W kamiennej ścianie znajdował się łukowaty portal, w którym osadzone były drzwi wejściowe. Były solidne, wykonane z dębowych desek ale od dawna nie konserwowane, wypaczone i rozeschnięte. Poniżej klamki przykręcony był zardzewiały skobel zamknięty na jeszcze bardziej skorodowaną kłódkę.  Powyżej do odrzwi przybita była tabliczka z napisem: „Wstęp wzbroniony. Budynek grozi zawaleniem”. Litery były zatarte i słabo czytelne, ale treść komunikatu mi odpowiadała, gdyż wewnętrzny głos odradzający mi wejście do wieży był coraz mocniejszy.
- Chyba faktycznie nie ma co ryzykować. – powiedziałem. – Rzeczywiście wygląda to tak, jakby w każdej chwili coś nam miało spaść na łeb.
- No co ty!- zaoponował Paweł. – Nie po to wspinaliśmy się w takim upale żeby teraz zrezygnować.
- Drzwi są zamknięte. – nie ustępowałem. – Jeszcze nas oskarżą o włamanie, dewastację mienia albo o coś w tym rodzaju.
- Kto nas tu ma oskarżyć? – upierał się mój towarzysz. – Zresztą zobaczmy…
Złapał za klamkę i mocno pociągnął. Zardzewiałe śruby mocujące skobel wysunęły się z nadpróchniałego drewna i drzwi stanęły otworem.
                - Widzisz? – powiedział z triumfem. – Nie musimy się włamywać ani niczego dewastować. Możemy powiedzieć, że było otwarte. To jak, wchodzimy?
                - Chwila. – powiedziałem zrezygnowany. – Jestem wykończony po tej wspinaczce. W ogóle coś słabo się czuję. Napijmy się i odpocznijmy.
                Paweł uznał tę propozycję za rozsądną. Wyjąłem z sześciopaku po puszce piwa dla każdego. Napój był ciepły. Po otwarciu z puszek poleciała piana. Byłem mocno spragniony ale piwo nie smakowało mi. W tej temperaturze było gorzkie, miało nieprzyjemny posmak. Pomimo tego po opróżnieniu pierwszej puszki sięgnąłem po drugą, a później trzecią. Piłem raczej przez rozum niż dla smaku, licząc, że po uzupełnieniu płynów w organizmie minie mi uczucie nieprzyjemnej słabości. Niestety wyszło wręcz przeciwnie. Alkohol zamiast mnie pobudzić sprawił, że poczułem się jeszcze gorzej. Działo się ze mną coś dziwnego, coś czego nie dało się wytłumaczyć wypiciem trzech piw, bo zdarzało mi się wypijać więcej bez negatywnych konsekwencji. Tym razem zaczęło mi się od razu kręcić w głowie, siły nadwątlone wspinaniem odeszły mnie do reszty.
                - To co, idziemy? - nalegał Paweł.
                - Chwila. – odrzekłem. – Muszę się zdrzemnąć. Jestem całkiem padnięty.
                Nie zważając na jego reakcję sięgnąłem po zwinięty śpiwór, położyłem na nim głowę i rozciągnąłem się na trawie. Kiedy tylko znalazłem się w pozycji horyzontalnej zakręciło mi się w głowie i zapadłem w dziwny, nerwowy półsen. Wspinałem się po schodach wewnątrz wieży. Mijały mnie jakieś ciemne, niewyraźnie postacie. Podczas tej drzemki cały czas miałem uczucie silnego niepokoju. Kiedy się ocknąłem obok mnie na trawie leżały jedynie puszki po piwie. Pawła nigdzie nie było widać, natomiast drzwi do wieży były uchylone. Wszystko wskazywało na to, że nie czekając na mnie wybrał się na szczyt.  Zastanawiałam się ile czasu tkwiłem w tym półśnie. Zauważyłem, że cień wieży znacznie się przesunął od czasu kiedy doszliśmy do polany więc musiałem przedrzemać sporo czasu. Nie byłem w stanie zorientować się dokładnie według zegarka, bo po zakończeniu wspinaczki nie sprawdziłem która godzina. Coś jednak mówiło mi, że Pawłowi grozi j niebezpieczeństwo.
                Kiedy tylko wstałem od razu zakręciło mi się w głowie. Musiałem podeprzeć się ręką o framugę drzwi do wieży.
                - Co się ze mną dzieje? – pomyślałem.- Przecież to niemożliwe żeby kilka godzin wspinaczki i kilka piw tak mnie rozłożyło.
                Po upalnym dniu zbierało się na burzę. Słońce zaczynała przesłaniać mgiełka. Powietrze było nieruchome i duszne. W tych warunkach miałam największą ochotę usiąść gdzieś w cieniu  i poczekać aż dojdę do siebie, ale poczucie obawy o Pawła wzięło górę. Zebrałem się w sobie i wszedłem w drzwi wieży. Cały parter zajmowała okrągła sala przykryta półkolistym, kamiennym sklepieniem. Światło do środka wpadało tylko przez kilka wąskich okienek przypominających strzelnice, więc musiałem odczekać chwilę aż oczy przyzwyczają mi się do mroku po wejściu z pełnego, aczkolwiek przymglonego słońca. Zauważyłem schody biegnące łukiem wzdłuż ściany i znikające w ciemnym otworze w stropie. Wszedłem na nie ostrożnie, stawiając nogi stopień po stopniu. Powyżej sklepienia nad parterem wieża nie była już podzielona na kondygnacje. Wyglądała jak rura wewnątrz której spiralnie wzdłuż ścian wiły się schody. Ponad nimi, z rzadka, okienka-strzelnice dostarczały nieco światła.
                - Paweł! – zawołałem zadzierając głowę.
                Odpowiedział mi tylko dziwny pogłos, jakby dobiegający ze studni. Uprzednio najbardziej niepokoiłem się o to, że Paweł spadł ze schodów. Uspokoiłem się nieco, kiedy stwierdziłem, że nie leży nigdzie u ich podnóża. To oznaczało, że musi się znajdować w pomieszczeniu na szczycie wieży. Dlaczego jednak nie odpowiadał na moje wołanie? Wciąż byłem pełen złych przeczuć, a wewnętrzny instynkt ostrzegał mnie przed wieżą, jak gdyby ona była jakąś pułapką czyhającą na pechowców, którzy wejdą do jej wnętrza. Ponownie spojrzałem w górę. Zdawało mi się, że tam, u szczytu schodów tańczą jakieś czarne cienie. Zawołałem ponownie w nadziei, że Paweł odpowie i uwolni mnie od obowiązku wspinania się na szczyt tej przerażającej budowli. Ponieważ nadal nie było odpowiedzi nie miałem wyboru. Musiałem wejść na górę. Jeśli Pawłowi coś tam się stało, to nikt inny nie mógł mu pomóc. Schody były kamienne, więc można było liczyć na to, że nie uległy osłabieniu i nie runą pod moim ciężarem. Gorzej było z drewnianą poręczą. Co prawda na razie jakoś się trzymała ale wolałem nie sprawdzać co by się stało gdybym się o nią oparł. Wciąż kręciło mi się w głowie, więc zacząłem się wspinać na schody trzymając się ściany, obrócony przodem do niej. W ten sposób nie patrzyłem w głąb studni utworzonej wewnątrz spirali schodów, od której oddzielała mnie tylko spróchniała poręcz. Miałem nadzieję, że wewnątrz wieży, jak w kominie będzie jakiś przewiew i chłód, który pozwoli mi poczuć się lepiej. Niestety, było wręcz przeciwnie. Powietrze było nieruchome, nagrzane,  jeszcze bardziej duszne  niż na zewnątrz i do tego przepełnione zapachem butwiejącego drewna i wilgoci. Czułem, że powoli tracę świadomość. W głowie wszystko mi wirowało. Tylko poczucie obowiązku kazało mi się wspinać. Trzymałem się ściany z zamkniętymi oczami i stopień po stopniu pokonywałam kolejne schody. Nagle owionął mnie jakiś zimny powiew jakby coś obok mnie przeleciało. Otwarłem oczy ale niczego nie dostrzegłem. Wspinałem się dalej powoli tracąc poczucie rzeczywistości. Tylko światło z mijanych kolejno małych okienek dawało mi poczucie, że zbliżam się do szczytu. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie schody znikały w otworze sklepienia pod najwyższą, widokową kondygnacją wieży. Było tam wiele okien przeznaczonych do podziwiania panoramy, które wpuszczały blask słońca. Patrząc od strony ciemnych schodów byłym niemal oślepiony jasnym światłem.  Pośród tych promieni dostrzegłam jakąś ciemną, wyniosłą postać.
                - Paweł? – zapytałem z nadzieją.
                Od razu jednak zrozumiałem, że to nie on. Postać była odziana w dziwną szatę z kapturem okrywającym głowę. Mimo że to odzienie maskowało sylwetkę miałem wrażenie, że postać jest kobieca.
                - Gdzie jest Paweł? – zapytałem z trudem panując nad głosem aby nie brzmiał histerycznie.
                - Tu nikogo nie ma. – głos rzeczywiście był kobiecy ale głuchy, brzmiący jakby dobiegał z głębi jakichś katakumb. – W ogóle tu nie ma niczego, ani tu, ani na zewnątrz.
                Czułem, że jeśli zacznę uciekać w dół po schodach to spadnę. Nie mając wyboru, zataczając się wszedłem do sali widokowej i ciężko opadłem na podłogę pod ścianą. Postać znikła. W jasnych promieniach wpadających przez okna wirowały jakieś niekształtne cienie. Być może zresztą wirowały w mojej głowie. Zebrałem siły aby wstać, podejść do okna i wyjrzeć.
                Na zewnątrz nie było niczego.
***
                Siedzieliśmy z Pawłem w blasku słońca na trawie u podnóża wieży. Postanowiłem przerwać trwające od dłuższej chwili milczenie.
                - Słuchaj, to wszystko wczoraj, te dziwne historie, czy to się naprawdę zdarzyło, czy tylko nam się przywidziało po męczącej wspinaczce i po kilku piwach?
                Paweł siedział zamyślony i jakby nieobecny.
                - Myślę, że lepiej o to nie pytać. – odpowiedział. – I lepiej się nad tym nie zastanawiać.