wtorek, 15 grudnia 2020

Pierwsza gwiazdka

 

Pierwsza gwiazdka

                Zapadał zmrok.  Ruch na drodze powoli zamierał. Tylko nieliczne, spóźnione auta  przemykały ulicami, wśród domów, w oknach których świeciły przystrojone choinki.

                - Nie możesz jechać szybciej? –  starsza, siwiejąca  kobieta  zwróciła się do męża trzymającego kierownicę. – Wnuki już pewnie nie mogą się doczekać kiedy siądziemy do stołu. Andrzej  jest głodny, a Dorotka będzie zła, że kolacja stygnie.

                - Dobrze, że w ogóle udało się zapalić to auto. – odpowiedział starszy pan. – Trzeba było się zgodzić kiedy Andrzej proponował, że po nas przyjedzie.

                - No wiesz, jak możesz tak myśleć. Nie dość, że nasz syn  ciężko pracuję, to jeszcze miałby nas wozić w wigilię.

                Na szybę padała mżawka. Stare pióra wycieraczek z trudem usuwały wodę, pozostawiając smugi, w miejscach gdzie guma była wystrzępiona.

                - Też chciałbym już u nich być. Ale ten deszcz zamarza na asfalcie, a my mamy stare opony.

                - Trzeba było kupić nowe.

                - Pewnie, że trzeba było. Tylko za co? Ledwo nam starcza na lekarstwa. A nowy komplet kosztuje więcej niż to auto jest warte.

                Na szybie zaczęła od wewnątrz osadzać się mgiełka. Kierowca przesunął do oporu dźwigienkę nawiewu powietrza. Rozległ się głośny szum dmuchawy.

                - Zimno. – poskarżyła się kobieta. – Musisz nastawiać taki mocny nawiew kiedy ogrzewanie nie działa?

                - Muszę coś widzieć.

                - Powinniśmy sobie sprawić nowe auto.

                - Powinniśmy. Tylko za co? W tym miesiącu wszystko poszło na prezenty.

                - Przynajmniej dzieci się ucieszą.

                - Pewnie, że się ucieszą. Ale my znowu jesteśmy na debecie.

                - Święta są raz do roku.

                - Wiem. Przecież nie narzekam. Krzyś się ucieszy z klocków lego. Tylko, że w tej sytuacji nie ma co marzyć o wymianie auta.

                - A gdyby tak wziąć kredyt?

                - W naszym wieku żaden bank nam nie da kredytu bez zabezpieczenia. Dzieci musiałyby dać poręczenie. A przecież dosyć maja zmartwień ze swoimi kredytami, żeby im jeszcze dokładać naszych.

                - Może byśmy kupili przynajmniej jakieś używane?

                - Na tym trzeba się znać. Kupisz coś, a za chwilę się okaże, ze trzeba wydać masę pieniędzy na jakąś naprawę. Już wolę to, bo przynajmniej wiemy co mu dolega.

                - Wiesz co? W gruncie rzeczy żal by mi było się go pozbywać. Tyle lat nam wiernie służyło. Ile to już? Dziewiętnaście? Dwadzieścia?

                - Dwadzieścia jeden. Przykro byłoby oddawać go na złom.

                - A pamiętasz jak się cieszyliśmy kiedyśmy go odbierali z salonu? Do dziś czuję ten zapach nowego auta.

                - A później pojechaliśmy z Andrzejkiem do Bułgarii. Dzielnie sobie radziło po drodze w tych rumuńskich Karpatach. 

                - Piękne były czasy. Auto było nowe, a my młodsi.

                Na niebie, wprost przed maską auta pojawiła się pierwsza gwiazdka. Starszy pan prowadził samochód widząc ją pośrodku przedniej szyby. Nagle auto wpadło w poślizg na oblodzonej jezdni. Gwiazda przesunęła się w bok, później,  gdy kierowca odbił kierownicą, powróciła na środek szyby, a po chwili zniknęła za bocznym słupkiem po przeciwnej stronie.  Zapadła cisza.

                Ze starym autem zaczęło się dziać coś dziwnego. Z błotników zniknęły plamy rdzy, a całą karoserię pokrył błyszczący, błękitny lakier. Sylwetka wozu obniżyła się, maska wydłużyła, z tyłu pojawiły się dwie niklowane rury wydechowe, a z przodu, pomiędzy reflektorami o śmiałym kształcie zalśnił elegancki wlot powietrza. Zniknął gdzieś dach i stary, sfatygowany sedan   zamienił się w sportowy, dwuosobowy kabriolet.  Podobnej przemianie uległa para pasażerów. Włosy kobiety nie były już siwiejące lecz czarne, błyszczące i długie.  Z jej twarzy zniknęły zmarszczki, a oczy rozbłysły blaskiem. Nie miała już na sobie podniszczonego płaszcza lecz elegancki kostium.  Kierujący autem mężczyzna wyprostował się, jego ramiona na nowo nabrały mocy, a twarz wygładziła się. Oboje spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się szeroko ukazując zdrowe, białe zęby.

                Kobieta pochyliła się i oparła głowę o ramię mężczyzny. On zdecydowanym ruchem wrzucił bieg. Sześciocylindrowy silnik kabrioletu wydal miły dla ucha, drapieżny pomruk i auto pomknęło przed siebie wprost ku pierwszej gwiazdce, która nagle zalśniła jak śródziemnomorskie, letnie słońce.

               

niedziela, 15 listopada 2020

Zagadka kryminalna

 

Zagadka kryminalna

Ciało na chodniku przed eleganckim apartamentowcem zauważył wczesnym rankiem przypadkowy przechodzień.  Na miejscu wypadku po chwili zjawiła się wezwana przez niego karetka. Ratownicy widząc liczne  obrażenia, w tym urazy głowy, jakie odniosła kobieta, od początku nie byli dobrej myśli. Mimo to przez ponad czterdzieści minut prowadzili reanimację.  Na koniec lekarz dowodzący ekipą z karetki stwierdził, że trzeba się poddać. 

- Niestety, - zwrócił się do inspektora Jankowskiego, który przybył na miejsce wkrótce po karetce i z boku przyglądał się akcji ratunkowej. – My już nic tu nie możemy zdziałać. Teraz to robota dla was i prokuratora.

- Co jej się stało? – zapytał policjant. – Ktoś ją napadł?

- Nie sądzę. – odpowiedział lekarz. – Oczywiście, ostatecznych wniosków  dostarczy sekcja zwłok, ale mnie to wygląda na upadek z dużej wysokości. Liczne złamania kości, potrzaskana czaszka i sądząc po krwotoku, również poważne uszkodzenia narządów wewnętrznych. Gdyby ją ktoś   napadł i pobił to obrażenia nie byłyby tak rozległe.

Inspektor spojrzał w górę na fasadę budynku i wetchnął. Wyglądało na to, że będzie musiał prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Wszystkie okna w sześciopiętrowym apartamentowcu wyglądały na szczelnie zamknięte, a samobójcy raczej nie zamykają za sobą okien.  Ustalił z lekarzem, że karetka zabierze ciało do Instytutu Medycyny Sądowej kiedy tylko policja wykona dokumentację fotograficzną. Minęła siódma rano, lada chwila ulica miała się zapełnić ludźmi, w tym dziećmi spieszącymi do szkoły i należało zrobić co można aby oszczędzić mieszkańcom miasta makabrycznego widoku. Fragment zakrwawionego chodnika otoczono parawanem z napisem „Wypadek”. Podczas gdy ratownicy umieszczali ciało ofiary na noszach inspektor Jankowski zadał lekarzowi kilka pytań.

- Doktorze, wiem że ostatecznych odpowiedzi udzieli sekcja, ale pomogłoby mi na tym etapie śledztwa gdybym wiedział kiedy zginęła. Może pan to wstępnie określić?

- Myślę, że upadła i zginęła na miejscu krótko przed naszym przyjazdem. Ranek jest dość chłodny, a kiedy podejmowaliśmy reanimację była jeszcze całkiem ciepła.

- Czyli piąta, wpół do szóstej?

- Mniej więcej w tym przedziale. Trudno będzie określić dokładniej.

- Ma na sobie wieczorową sukienkę. – zauważył inspektor. –Wygląda na to, że nie przespała tej nocy. Chyba jakiś późny powrót z imprezy. Gdyby była rannym ptaszkiem, to raczej ubrałaby na siebie coś innego. I jeszcze jedno, doktorze. Kiedy przyjechaliście to nie leżała w pobliżu jakaś torebka czy coś w tym rodzaju? W tej sukni, jaką denatka ma na sobie, zdaje się nie ma żadnych kieszeni ani innego miejsca gdzie dałoby się trzymać dokumenty.

- Znaleźliśmy ją w tym miejscu w pozycji, jaka pasuje do położenia ciała po upadku z wysoka. Żadnych przedmiotów w pobliżu nie zauważyłem.

- A buty? – zapytał inspektor. – Nie ma ich na nogach. To zrozumiałe, bo mogły spaść przy upadku, ale powinny leżeć gdzieś w pobliżu.

- Nie było butów. – odpowiedział doktor. – Spadła na bosaka, chyba że jakaś ludzka hiena ukradła obuwie zanim się tu zjawiliśmy. Natomiast wracając do dokumentów to ma pan rację, nie miała ich przy sobie. W tej sukni rzeczywiście nie ma żadnych kieszonek. Zauważylibyśmy podczas reanimacji.

- Wobec tego będzie problem z identyfikacją. – stwierdził inspektor.

Jego uwagę usłyszał mężczyzna stojący w grupce ludzi przypatrujących się działaniom ratowników medycznych i policjantów.

- Ja ją znam. – powiedział do inspektora. – Właściwie to nie znam, ale wiem kto to jest.  Mieszka to znaczy, mieszkała w tym samym budynku co ja. – wskazał na górujący nad chodnikiem apartamentowiec.

- Zna pan nazwisko? – zapytał Jankowski.

- Tak, to Justyna Dębińska, znana pisarka. Zajmowała penthouse na ostatnim piętrze.

Inspektor ponownie spojrzał w górę na fasadę budynku. Z dołu nie było widać, że na dachu znajduje się taras, a pośrodku niego eleganckie mieszkanie o ścianach na tyle cofniętych w stosunku do fasady, że nie dało się ich dostrzec z chodnika.  Jeśli ta kobieta wypadła z najwyższego pietra, to wyjaśniało to fakt, że wszystkie okna na niższych piętrach były pozamykane. Jankowski doszedł do wniosku, że skoro nie ma pewności, czy denatka wyskoczyła sama, czy może ktoś ją wypchnął to należy pilnie obejrzeć jej mieszkanie. Być może zachowały się jakieś ślady, które pozwolą ustalić co się stało.  Podszedł do dwu policjantów, z którymi przyjechał na miejsce wypadku.

- Sprawdziliście dokładnie teren i zabezpieczyliście ślady?

- Tak, panie inspektorze. To znaczy sprawdziliśmy ale nie było czego zabezpieczać. Oprócz ciała i krwi na chodniku niczego niezwykłego tu nie ma.

Inspektor polecił jednemu z aspirantów pilnować ogrodzonego parawanem terenu do przybycia prokuratora, a drugiemu kazał iść ze sobą. Udali się do wejścia do apartamentowca pilnowanego przez portiera. Wylegitymowali się i zapytali czy na portierni znajdują się zapasowe klucze do mieszkania na szczycie budynku.  Kiedy okazało się, że tak, polecili portierowi aby je zabrał i udał się z nimi na górę.  Wysiedli z windy. Na ostatnim piętrze znajdowało się tylko jedno mieszkanie, więc nie było wątpliwości do których drzwi się skierować. Inspektor Jankowski głośno zapukał i zawołał „Policja! Proszę otworzyć!”. Po chwili powtórzył pukanie i okrzyk. Ponieważ nie było odpowiedzi kazał portierowi otwierać.  Na wszelki wypadek wyjął i odbezpieczył służbowy pistolet. Jeśli pani Justyna nie postanowiła z własnej woli opuścić mieszkania nietypową drogą, to nie można było wykluczyć, że ktoś kto jej  w tym pomógł nadal znajduje się w środku. Po wejściu do holu pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się policjantom w oczy były otwarte drzwi na taras. Najpierw sprawdzili dokładnie czy kogoś nie ma w środku. Zaglądali do szaf, schowków i we wszystkie zakamarki, gdzie było dość miejsca aby ktoś mógł się ukryć  Apartament był jednak pusty. Dopiero po stwierdzeniu tego Jankowski wyszedł na taras. Tam również nikogo nie znalazł. Wychylił się przez balustradę i spojrzał na grupkę gapiów, którzy nadal, nie wiadomo na co licząc, stali w pobliżu rozłożonego na trotuarze parawanu. Przyjrzał się dokładniej balustradzie i podłodze tarasu szukając jakichś śladów ale gołym okiem niczego nie dostrzegł. Na odciski palców i całą pozostałą technikę przyjdzie czas. Inspektor wrócił do wnętrza. Dopiero teraz zauważył, że na eleganckim biureczku w przylegającym do sypialni gabinecie stoi laptop, na którym migały jakieś wzorki generowane przez ściemniacz ekranu.  Ocenił, że mieszkanie wraz z wyposażeniem musiało być warte ze dwa miliony. Z tego co słyszał, literaci rzadko byli milionerami, więc nasuwało się pytanie w jaki sposób pani Justyna dorobiła  się takiego lokum.  W każdym razie śmierć znanej, i najwyraźniej zamożnej, pisarki z pewnością wzbudzi zainteresowanie mediów, więc śledztwo będzie należało  prowadzić starannie. Trzeba będzie zacząć od zdjęcia odcisków palców, śladów DNA i tak dalej. Zamknięte drzwi wejściowe do pustego mieszkania i otwarte drzwi na taras  wskazywały na samobójstwo, tym bardziej, że klucze od drzwi zewnętrznych wisiały na haczyku w holu, najwyraźniej odwieszone tam przez Dębińską  po powrocie.  Wskazywało to, że nikt nie mógł wyjść z mieszkania i zamknąć go od zewnątrz  używając kluczy właścicielki.  Nie dało się jednak wykluczyć, że ktoś, kto posiadał drugi komplet opuścił mieszkanie po dokonaniu morderstwa. Jankowski zwrócił się do aspiranta:

- Chcę mieć na jutro wszystkie informacje o denatce. Rodzina, inne osoby, z  którymi  utrzymywała kontakty, zwłaszcza na tyle bliskie, że mogła im udostępnić klucze do mieszkania.

Zarówno aspirant jak i lekarze medycyny sądowej starannie i szybko wywiązali się z obowiązków. Protokół z sekcji zwłok stwierdzał, że obrażenia są typowe dla upadku z dużej wysokości. Na ciele denatki nie znaleziono śladów walki, pod jej paznokciami nie było żadnych fragmentów skóry ewentualnego napastnika. Badanie krwi wykazało jedynie niewielką zawartość alkoholu, daleko za małą aby kobieta mogła utracić kontrolę nad sobą. Nie znaleziono też żadnych innych substancji, którymi  mogłaby zostać odurzona. Wyniki te wzmacniały teorię o samobójstwie.  Pozostawało ustalenie motywu. 

Z informacji zgromadzonych przez aspiranta wynikało, że Justyna Dębińska pochodziła z Dolnego Śląska. Jej rodzice zmarli kilka lat wcześniej, rodzeństwa nie posiadała. Tyle wynikało z oficjalnych baz danych. Dalsze informacje można było z łatwością znaleźć w internecie.  Denatka była popularną pisarką. Jej powieści nie cieszyły się uznaniem krytyki lecz sprzedawały się w dużych nakładach. Nawet na plotkarskich portalach nie było wzmianki o żadnym mężczyźnie, który byłby uważany za partnera powieściopisarki. Przez kontakt z wydawnictwem udało się ustalić, że osobą, która utrzymywała najbliższy kontakt ze zmarłą była jej agentka Jolanta Sosnowicz. Inspektor Jankowski podjął decyzję o jej przesłuchaniu.  Po spełnieniu formalności w postaci zaprotokołowania  personaliów, wieku, zawodu i tym podobnych danych inspektor przeszedł do rzeczy.

- Mam przykry obowiązek ustalenia okoliczności śmierci pani Justyny Dębińskiej. W tej chwili wiele wskazuje na samobójstwo ale nie możemy jeszcze wykluczyć innych możliwości.  Mamy nadzieję, że pani wyjaśnienia nam pomogą. Co łączyło panią z Justyną Dębińską?

- Byłam jej agentką, to znaczy reprezentowałam ją wobec wydawnictw i w ogóle dbałam o jej interesy. Dzięki temu ona mogła się skoncentrować na pisaniu.

- Czy można powiedzieć, że panie się przyjaźniły? To znaczy czy Dębińska opowiadała pani o sprawach osobistych, zwierzała się ze swoich nastrojów i tak dalej?

- Łączyły nas przede wszystkim sprawy zawodowe. Ale oczywiście, po tylu latach współpracy nasza relacja była dość bliska. Chyba można to określić przyjaźnią.

- Czy miała pani klucze do jej mieszkania?

- Klucze? Nie, oczywiście że nie. Po co miałabym je mieć?

- Czasem udostępnia się klucze komuś zaufanemu na tak zwany wszelki wypadek. Jakieś zalanie pod nieobecność właściciela, te sprawy.

- Nie było takiej potrzeby. Zapasowe klucze  na takie okoliczności zawsze były na portierni apartamentowca.

- A czy był ktoś inny kto miał w posiadaniu klucze do jej mieszkania?

- Nic mi o tym nie wiadomo. A przypuszczam, że gdyby tak było to mogłabym się domyślić. Klucze od mieszkania powierza się raczej osobie bliskiej. A Justyna nie była z nikim na tyle blisko. W ogóle była osobą trudno nawiązującą relacje. Typ samotniczki skoncentrowanej na pisarstwie. Nie zabiegała o popularność. Była dość nieufna wobec ludzi usiłujących się do niej zbliżyć. Obawiała się, że komuś może chodzić o jej pieniądze.

- Właśnie. – powiedział inspektor. – Miałem zapytać o jej finanse. Apartament, w którym mieszkała musiał sporo kosztować. Czy tyle zarabiała na pisarstwie, czy może miała inne źródła dochodu?

- Nie wiem nic o innych dochodach, natomiast wiem, że z kontraktów jakie w jej imieniu negocjowałam miała dosyć pieniędzy aby kupić ten apartament. Nie chodzi tylko o dochody z wydawnictwa. Justyna miała wyjątkowy dar. Potrafiła pisać tak przekonująco, że czytelnicy nabierali ochoty na bliższe zapoznanie się z tym, o czym była mowa w jej książkach. W swojej debiutanckiej powieści opisywała jak bohaterka ugotowała pewną egzotyczną potrawę. Ta potrawa zrobiła się szalenie modna, ludzie wręcz oszaleli na jej punkcie. Akcja kolejnej książki toczyła się na jednej z greckich wysp. Ilość turystów z naszego kraju wybierających się tam na wakacje wzrosła po tym o kilkaset procent. Reklamodawcy szybko zorientowali się w talentach Justyny. Od tej pory zawierałam w jej imieniu kontrakty na opisywanie w kolejnych książkach określonych rzeczy. To się nazywa lokowanie produktu. Na przykład producent aut płacił jej za to żeby bohaterka kolejnej powieści jeździła samochodem określonego typu. I to działało. Od razu sprzedaż tego modelu   wystrzeliwała w kosmos. Justyna pisała tak sugestywnie, że czytelnicy masowo naśladowali bohaterów, których umieszczała w swoich książkach. To funkcjonowało do niedawna i przynosiło dobre pieniądze. Krytycy nie poważali Justyny ale czytelnicy ją uwielbiali i ulegali jej sugestiom.  Jednak ostatnio ona powiedziała, że ma tego dość. Oświadczyła, że ma dosyć wciskania ludziom kitu, i że teraz napisze prawdziwą powieść, taką, że krytyka wreszcie ją doceni.  I rzeczywiście, jak to się mówi, rzuciła się w wir pracy.

- Kiedy widziała ją pani po raz ostatni?

- Wieczorem przed jej śmiercią. Niemal zmusiłam ją do przyjścia na przyjęcie wydawane przez wydawnictwo, w którym mieli uczestniczyć też przedstawiciele firm zainteresowanych lokowaniem swoich produktów w jej książkach. Pojawiła się na chwilę, była tylko tyle ile musiała, wypiła jeden kieliszek wina i szybko wyszła, jak to się mówi , po angielsku. Na pożegnanie powiedziała mi, że tak się zaangażowała w nową powieść, że natychmiast musi wracać do domu i zabrać się do pisania.

- Jeszcze jedno pytanie. – zapytał inspektor.- Czy miała jakichś wrogów? Czy był ktoś kto jej źle życzył, lub mógł zyskać na jej śmierci?

- To w sumie trzy pytania. – stwierdziła agentka. – Ale odpowiedź jest jedna: nie. Czytelnicy ją uwielbiali, wydawcy na niej zarabiali,  a życia osobistego właściwie nie miała.

Po zakończeniu przesłuchania inspektor Jankowski  przez chwilę analizował uzyskane informacje. Fakty się zgadzały. Justyna Dębińska wyszła z przyjęcia w wydawnictwie i po powrocie do domu od razu wzięła się do pisania, nie przebierając się nawet z wieczorowej sukni. Zdjęła tylko buty, zapewne jakieś niezbyt wygodne szpilki. W pewnym momencie, już nad ranem, wstała od laptopa, otworzyła drzwi na taras i boso skoczyła w dół. Po pewnym czasie ekran na jej laptopie zgasł i pojawił się obrazki ze ściemniacza. Nic nie wskazywało na morderstwo.  Nie było nawet widać kogoś kto miałby jakiś motyw, czy chociaż klucze do mieszkania. Inspektor uznał, że pora przeczytać to, co Dębińska napisała w noc przed swoją śmiercią.

Otworzył mieszkanie pisarki kluczem z portierni.  Laptop nie był zabezpieczony hasłem.  Po naciśnięciu pierwszego z brzegu klawisza zniknął obraz ze ściemniacza i na ekranie pojawił się tekst napisany w popularnym edytorze.  Inspektor przewinął do początku i zaczął lekturę.  Nie był wielkim fanem literatury, a zwłaszcza takiej, jaką lubią kobiety. Jeśli już to czasem sięgał po jakąś powieść sensacyjną. Nie spodziewał się zatem, że dzieło zmarłej tragicznie pisarki go wciągnie. Mylił się. Agentka miała rację. Dzieło Justyny Dębińskiej wciągało.  Opowiadało historię kobiety w średnim wieku, która bezskutecznie poszukiwała sensu życia. Kolejni mężczyźni sprawiali jej zawód i ból. Ukojenia szukała w pracy twórczej ale małostkowi krytycy odmawiali jej satysfakcji.  Bohaterka coraz częściej myślała o samobójstwie. Opis był tak sugestywny, że Jankowski poczuł, że jest bliski zrozumienia motywu, jaki kierował autorką. Była tak utalentowana, opisała myśli samobójcze tak sugestywnie, że sama im uległa.

Jankowski wrócił do lektury. Po chwili podniósł wzrok znad laptopa, wstał  i w zamyśleniu spojrzał w kierunku otwartych drzwi na taras.

 

 

 

środa, 14 października 2020

Zaduszki jazzowe

 

Zaduszki jazzowe.

                Muzycy zespołu „Old Orlean” wywodzili się z czasów, kiedy  uważano, że jazz i dym tytoniowy stanowią nierozłączną całość. Salka, w której odbywała się próba tonęła w błękitno-szarych oparach. Właśnie dobiegała końca kolejna przerwa na papierosa.  Określenie próba nie było zresztą w tym przypadku precyzyjne. Zazwyczaj używając tego słowa mamy na myśli przećwiczenie jakiegoś ustalonego zestawu utworów. Ale nie dotyczyło to jazzmanów z  „Old Orlean”.  Zdarzało się, że dla wprawy zagrali jakiś znany standard ale częściej były to jam sessions, podczas których ktoś coś tam zaczynał przygrywać, podawać jakiś rytm, pozostali się dołączali, w tym rytmie lub nie, przez chwilę brzmiało to jak kakofonia sprzecznych dźwięków ale stopniowo zaczynali się dostrajać aż czasem pojawiała się jakaś niezła melodia. W ten sposób powstało kilka tematów, które stawały się standardami.  Nie było jednak żadnej gwarancji, że na koncercie zabrzmi to podobnie. O ile w ogóle będzie jeszcze  jakiś koncert.

                Saksofonista zdusił peta na parapecie, ujął instrument i dmuchnął w ustnik. Zagrał kilka taktów. Jako drugi dołączył do niego  kontrabasista uzupełniając dźwięki saksofonu rytmicznym pojękiwaniem strun. Trębacz przez chwilę się przysłuchiwał postukując do rytmu czubkiem buta o podłogę.

                - To jest niezłe.- stwierdził podnosząc trąbkę do ust.

                Podjął temat grany przez saksofon wchodząc z opóźnieniem o ułamek taktu. Dźwięki trzech instrumentów zaczęły się uzupełniać. Saksofon, trąbka i kontrabas rozmawiały ze sobą, czasem zgodnie, a czasem przekomarzając się nawzajem. Co chwila któryś z muzyków przejmował inicjatywę grając solówkę.

                - Fajnie wyszło. -  stwierdził na koniec saksofonista. – Zapamiętamy jak to szło?

                - Zapamiętamy, mniej więcej. – odrzekł kontrabasista. – Ostatecznie, jakie to ma znaczenie? W razie czego potrafimy zaimprowizować nawet lepiej.

                - Ale ten temat warto zapamiętać. – stwierdził trębacz.

                Zagrał kilka taktów dla utrwalenia melodii w pamięci.  

                Próby próbami, ale nie dało się ukryć, że wszyscy tęsknili za występem przed publicznością. Tak się jednak składało, że od dawna nie grali koncertu. Okazało się jednak, że miało się to wkrótce zmienić. Drzwi od salki się otwarły i do wnętrza wpadł, wyraźnie podekscytowany, menedżer zespołu.

                - Chłopaki, mam świetny pomysł – rozpoczął bez zbędnych wstępów. – W sąsiednim mieście jest stara sala teatralna, nieużywana od kliku lat, czyli od kiedy powstał nowy budynek dla teatru.  Dowiedziałem się, że można ją wynająć za niewielkie pieniądze. Trochę tam zakurzone i nie posprzątane, ale to nawet lepiej. Przez to jest niepowtarzalna atmosfera. Nutka nostalgii , tęsknota za latami dawnej świetności, te klimaty. Wnętrze takie trochę art deco. Spatynowane ale wciąż robi wrażenie. Przez internet zorganizuję na koniec października koncert pod hasłem „zaduszki jazzowe”. Wchodzicie w to?

                - Pewnie, że z chęcią zagralibyśmy dla publiczności. – powiedział niepewnie saksofonista. – Myślisz, że ludzie to kupią?

                - Jestem pewien.

                - Zaraz, - wtrącił się kontrabasista. – Czy to nie ten sam teatr, do którego kiedyś jechaliśmy na koncert i nie dotarliśmy?

                - Ten sam. – przyznał menedżer, - Ale tym razem się uda.

***

                Henryk natrafił na ogłoszenie przypadkowo ale od razu zwróciło ono jego uwagę.

                - Posłuchaj – zwrócił się do Aliny. – Znalazłem w internecie informację, że w starym teatrze odbędzie się koncert pod nazwą „zaduszki jazzowe”. Zespół nazywa się „Old Orlean” i jak sama nazwa sugeruje, grają jazz tradycyjny. Piszą, że będzie trochę znanych standardów, ale również ich własne kompozycje. Można się też spodziewać improwizacji.

                - Brzmi nieźle.- odrzekła dziewczyna. – Dawno nie byliśmy na żadnym koncercie. A stary, dobry jazz to jest to, czego nam potrzeba.

                - To jak, rezerwujemy bilety?

- Jasne.

***

                Kampania internetowa znakomicie się udała. Sala starego teatru została wyprzedana niemal do ostatniego fotela. Wybór tego miejsca okazał się strzałem w dziesiątkę. Tradycyjny jazz w opuszczonym teatrze dobrze się skojarzył publiczności z atmosferą przemijania, która towarzyszy zaduszkom. I budynek i nieco zapomniana  odmiana muzyki miały powrócić do dawnej świetności.

                Saksofonista, trębacz i kontrabasista zajęli miejsca na scenie czekając aż kurtyna pójdzie w górę. Byli podekscytowani, że znowu, jak za dawnych lat, zagrają przed publicznością. Ciekawi byli jak koncert się ułoży. Z szacunku dla słuchaczy mieli przygotowaną kolejność utworów ale w gruncie rzeczy liczyli na to, że jeśli uda się stworzyć właściwą atmosferę i nawiązać kontakt z publicznością to wyjdzie z tego improwizowane jam session, o którym długo się będzie mówiło.  

                Kurtyna uniosła się. Mimo, że reflektory oświetlające scenę raziły w oczy, muzycy ze zdziwieniem  spostrzegli, że widownia jest pusta. Na starych fotelach, pokrytych wytartym pluszem, nikt nie siedział. Tyle mówił wzrok. Ale pozostałe zmysły temu zaprzeczały. Wyraźnie dało się słyszeć odgłosy, jakie zazwyczaj dobiegają z widowni przed koncertem.  Szmer przyciszonych rozmów, sporadyczne oklaski z którymi  ktoś się przedwcześnie wyrwał. Czułe ucho mogła nawet uchwycić szelest wertowanych programów.  Węch podpowiadał to samo. Od widowni dobiegał zapach eleganckich damskich perfum zmieszany z męskimi wodami kolońskimi. Towarzyszył temu zapach tytoniu, a nawet nutka alkoholu. W końcu to koncert jazzowy, a nie filharmonia.

Saksofonista, trębacz i kontrabasista spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. W swoich oczach dostrzegli porozumienie. Byli przecież muzykami, wiec słuch był dla nich najważniejszym ze zmysłów.  Publiczność było słychać, więc należało dla niej zagrać, nawet jeśli nie było jej widać.  Saksofon rozpoczął koncert, a pół taktu za nim dołączyła się trąbka.

***

Alina i Henryk siedzieli w piątym rzędzie czekając aż kurtyna pójdzie w górę. W starym, podniszczonym lecz wciąż robiącym wrażenie wnętrzu sali było coś takiego, co budziło oczekiwanie, że będzie to niezwykły koncert. Cała publiczność zdawała się podzielać to przekonanie. Ludzie rozglądali się poszeptując między sobą. Od widowni dobiegał odgłos przypominający ciche brzęczenie pszczelego ula.

W pewnej chwili światła zawieszonych wysoko u stropu żyrandoli przygasły, za to zajaśniały reflektory rzucające snopy światła w kierunku sceny. Na razie tworzyły jasne kręgi na kurtynie.  Ta po chwili się uniosła i światło padło na pustą scenę.  Niektórzy widzowie zaczęli delikatnie bić brawo jakby chcąc zachęcić artystów do wyjścia zza kulis i wyrazić swoją nadzieję na dobry koncert.  Nikt się jednak nie pojawił. Scena pozostała pusta. Publiczność trwała w oczekiwaniu. Nagle rozległ się dźwięk saksofonu, do którego dołączyła  trąbka, a po chwili kontrabas. W pierwszej chwili niektórzy z widzów poczuli się oburzeni. To miał być przecież koncert na żywo, a nie muzyka odtwarzana z playbacku. Jednak kiedy wsłuchali się w dobiegające ich dźwięki ogarnęło ich zdziwienie. Publiczność była na tyle wyrobiona muzycznie, że umiała odróżnić żywą muzykę od nagrania.  A to co słyszeli nie było nagraniem. Słuchali muzyki na żywo, tyle, że nie było widać muzyków. Niektórzy pomyśleli, że zespół „Old Orlean” z wiadomych tylko sobie powodów gra zza kulis. Jednak ucho również temu zaprzeczało. Muzyka nie była przytłumiona, brzmiała zupełnie tak, jakby dobiegała ze środka sceny. Wystarczyło zamknąć oczy, a słuch lokalizował źródło dźwięków właśnie tam.

Publiczność stopniowo przeszła do porządku dziennego nad tą dziwną rozbieżnością pomiędzy wzrokiem a słuchem. Muzyka była naprawdę dobra i nie wymagała widoku wykonawców. Ludzie poprzymykali oczy i chłonęli uszami kolejne kawałki, kołysząc się i przytupując do taktu. Wysłuchano kilku znanych standardów, które zawsze cieszą prawdziwego miłośnika klasycznego jazzu. Później zespół zaczął się rozkręcać. Rozbrzmiały numery nieznane publiczności. Większość słuchaczy nabrała przekonania, że są to kawałki improwizowane, wykonywane po raz pierwszy. Muzyka była zarazem energetyczna i nostalgiczna więc budziła silne emocje. Publiczność spontanicznie zaczynała klaskać, a nawet pokrzykiwać wyrażając uznanie. Powstało pozytywne sprzężenie zwrotne. Wykonawcy słysząc ten aplauz dawali z siebie jeszcze więcej, grali coraz swobodniej pozwalając sobie w trakcie improwizacji na uwolnienie tkwiących w sobie  emocji.  Koncert zakończył się owacją na stojąco. Część publiczności liczyła, że zespół jednak na koniec się ukaże aby zebrać zasłużone wyrazy uznania. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

***

- Trzeba przyznać, że grali świetnie. – powiedział Henryk po powrocie z koncertu. – nie rozumiem tylko czemu się nie pokazali. Dziwny pomysł.

- Gdzie oni w ogóle byli? – wyraziła zdziwienie Alina. – Słychać było jakby grali na środku sceny.

- Może w internecie znajdę jakieś wyjaśnienie.- stwierdził Henryk.

Wstukał „Old Orlean” w wyszukiwarkę i przez chwilę otwierał kolejne linki jakie pokazały się na ekranie.  Na jego twarzy pojawiło się narastające zdumienie.

- Dziwne. – stwierdził na koniec. – Wszędzie piszą, że cały zespół „Old Orlean” wraz z menedżerem zginał trzydzieści lat temu w wypadku jadąc na koncert zaduszkowy, który  miał się odbyć w tym teatrze.