sobota, 15 grudnia 2018

Choinka z zapałkami

Rok temu zaczerpnąłem tytuł grudniowego opowiadania od Dickensa. Tym razem świąteczne opowiadanie inspirowane Andersenem.



Choinka z zapałkami

                W dzień wigilijny furgonetka wypełniona choinkami stała na placu targowym w od wczesnego rana.  Ludzie, którzy z powodu przedświątecznej gorączki nie zdążyli wcześniej zakupić drzewka krzątali się wokoło starając się wybrać dla siebie jak najładniejszy okaz.  Mijały godziny, choinek z samochodu ubywało, a jednocześnie plac targowy stopniowo pustoszał. Ostatni kupujący wracali do domów aby zająć się nakrywaniem stołu i przygotowaniem do rodzinnego świętowania.
                Około trzynastej na pace samochodu pozostała już tylko jedna jodełka.  Sprzedawca choinek zrozumiał, że nie znajdzie na nią nabywcy, bo wokół było pusto. Przez chwilę liczył jeszcze, że nadejdzie jakiś zdyszany, spóźniony klient, lecz na koniec pojął, że nic takiego już nie nastąpi.  Nie przyszło mu do głowy aby podarować ostatnią jodełkę komuś, kogo nie było  stać na zakup, a komu taki podarunek mógłby zrobić radość. Spojrzał na drzewko ze złością, jakby to była jego wina, że nikt go nie kupił. Kopnięciem zrzucił choinkę na ziemię. Sięgnął do kieszeni po zapałki, potarł jedną z nich o pudełko i spróbował podpalić jodełkę. Była ona ścięta niedawno i jeszcze pełna życiodajnych soków, więc płomień nie chciał zająć świeżych gałązek. Zajęło się jedynie kilka uschniętych, drobnych pędów przy samym pieńku, lecz płomień szybko zgasł. Człowiek z wściekłością złamał choinkę w połowie, rzucił w bok i nie spoglądając na nią więcej siadł za kierownicą i odjechał.
                Kiedy wiatr rozwiał smrodliwy dym z diesla pośrodku pustego placu zostało tylko biedne, złamane i osmalone drzewko. Zapadał wieczór. Pośród ciemnych chmur pokrywających nieboskłon otworzył się nagle granatowy prześwit, pośrodku którego zalśniła gwiazdka. Po chwili ukazała się obok niej Matka Natura. Ze smutkiem spojrzała z nieba na udręczoną jodełkę. Pomyślała, że jej młode życie zostało przerwane na darmo, gdyż nawet nie mogła dać  swoją obecnością szczęścia dzieciom w żadnej rodzinie. Matka Natura zapłakała. Płacz ten był wyrazem smutku lecz i determinacji aby przywrócić właściwy porządek rzeczy, zakłócony przez złych ludzi. Z pomocą Matce Naturze przyszedł jej odwieczny towarzysz – Czas.
                Łzy Matki Natury padły na szuter pokrywający plac targowy. Pod ich wpływem najpierw pojawił się mech. Pośród  mchu stopniowo wyrastały kępki trawy. Płot otaczający plac rdzewiał, osypywał się aż wreszcie rozpadł się. Kolejne pokolenia mchów oraz traw usychały i butwiały, stopniowo przemieniając jałowy plac w żyzną glebę. Niedługo później w górę wystrzeliły pierwsze pędy krzaków i młodych drzewek.  Na koniec w miejscu placu targowego rósł cienisty, szumiący las. Tam, gdzie porzucona został złamana i podpalona choinka widniała niewielka polana, pośrodku której ku niebu strzelała dorodna jodła.
 

sobota, 10 listopada 2018

Nagrobek


Nagrobek
                Grób mojego dziadka jest skromny i trudny do odnalezienia pomiędzy dziesiątkami jemu podobnych. Pamiętam w jakim rejonie cmentarza jest położony ale zapewne za każdym razem musiałbym szukać go długo pośród innych mogił gdyby nie okazały grobowiec stojący przy głównej alei, który służy mi za punkt orientacyjny. Wiem, że zaraz za nim należy zejść z alejki pomiędzy groby aby tam, w czwartym czy piątym rzędzie, odnaleźć miejsce wiecznego spoczynku dziadka.  Ten pełniący funkcję mojego drogowskazu grobowiec należy do najbardziej imponujących na całym cmentarzu. Ma kształt prostokąta o szerokości około dwu metrów nakrytego solidną płytą z litego piaskowca. Na niej ustawiona jest rzeźba anioła o skrzydłach opuszczonych w geście rozpaczy, smutno spoglądającego na pionową tablicę nagrobka. Napis wyryty w kamieniu głosi, że spoczywa tu Konstanty Wolniewicz, który zmarł w roku 1911 przeżywszy 56 lat. Zastanawiałem się nieraz kim był ten człowiek, któremu wybudowano tak okazałe miejsce spoczynku. Musiał być ważną postacią w ówczesnej społeczności, wyróżniającą się na tle współobywateli, którzy w większości po śmierci mogli liczyć jedynie na skromną, ziemną mogiłę z drewnianym krzyżem. Na podstawie rozmiarów należało sądzić, że grobowiec ten pomyślany był jako rodzinny. Nasuwa się zatem pytanie czemu spoczął w nim jedynie Konstanty. Być może wojenna zawierucha, która nastąpiła niedługo po jego śmierci wygnała krewnych w dalekie kraje, a może inne okoliczności sprawiły, że spoczęli oni na odległych cmentarzach. Wiedziony ciekawością nieraz obiecywałem sobie, że poszperam w księgach parafialnych lub innych archiwach aby poznać historię rodziny Wolniewiczów. Jakoś jednak tych planów nigdy nie zrealizowałem.
                Rocznica śmierci dziadka przypada na początek października i co roku z tej okazji zapalam znicz na jego grobie. Również tego roku odwiedziłem w tym celu cmentarz.  Mijając grobowiec przy głównej alei ze zdumieniem spostrzegłem, że na nagrobku widnieje nie nazwisko Konstantego Wolniewicza, lecz Stefana Górki. Przez wszystkie lata, jakie minęły od śmierci dziadka, na tyle oswoiłem się ze ś.p.  panem Konstantym, że zacząłem traktować go niemal jak bliskiego znajomego. Dlatego zmiana napisu na nagrobku była dla mnie szokiem i powodem do oburzenia. Postanowiłem wybrać się nazajutrz do administracji cmentarza aby ustalić kto dokonał zmiany inskrypcji i czy był do tego upoważniony. Miałem jednak problem aby zwolnić się z pracy i w rezultacie zrealizowałem ten zamiar dopiero po trzech dniach.
                W biurze zarządu nekropolii zastałem panią w wieku określanym dyplomatycznie jako średni, siedzącą nad niedopitą kawą i z wyraźnym znudzeniem przeglądającą jakieś papiery. Najwyraźniej administrowanie cmentarzem nie należy do szczególnie ekscytujących zajęć, co jednak zadziałało na moją korzyść, gdyż urzędniczka po wysłuchaniu  informacji o zmianie napisu wyraźnie się ożywiła i wykazała zainteresowanie sprawą. Widocznie potraktowała to jako swego rodzaju atrakcję przełamującą nostalgiczną rutynę codziennej pracy.
                - Kojarzę ten grobowiec. – powiedziała. – To jeden z najpiękniejszych na naszym cmentarzu. Pamiętam, że kilka lat temu miejski konserwator zabytków zastanawiał się czy nie należy go wpisać do rejestru, ale jakoś do tego nie doszło. W głowie się nie mieści, że ktoś zmienił nagrobek. My tu, w administracji nic o tym nie wiemy. Oczywiście, nie wydawaliśmy żadnego pozwolenia.  To dziwne, bo o ile wiem, w tym grobowcu nie było żadnego nowego pochówku. Wobec tego nie rozumiem po co zmieniono napis. Jakiś głupi żart, czy co?
                Zdecydowała, że zobaczy nagrobek na własne oczy. Narzuciła płaszcz i wybrała się na główną aleję cmentarza. W zasadzie, kiedy już zgłosiłem sprawę i dowiedziałem się, że administracja nic o niej nie wie, powinienem  był uznać, że moja rola się skończyła i udać się do swoich zajęć. Jednak zaintrygowana urzędniczka sprawiała wrażenie, że uważa za naturalne, iż będę jej towarzyszył w wizji lokalnej. Wobec tego nie zdobyłem się na pożegnanie lecz się z nią wybrałem. Idąc przez cmentarz prowadziliśmy jakąś banalną, nieznaczącą rozmowę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po dojściu na miejsce zobaczyłem na nagrobku znajome imię i nazwisko Konstantego Wolniewicza. Poczułem się głupio, że fatygowałem tę kobietę  i obawiałem się, że ona uzna mnie za jakiegoś wariata, który ma urojenia albo stroi sobie głupie żarty. Zacząłem nerwowo przepraszać i wyjaśniać, że chyba coś mi się przywidziało. Zaklinałem się, że wczoraj widziałem inne nazwisko, chociaż teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Urzędniczka przyjęła to ze zrozumieniem. Najwyraźniej nie żywiła pretensji o to, że na skutek mojego fałszywego alarmu miała powód aby wyjść z ponurego biura na powietrze.
                - Wszyscy teraz jesteśmy tacy zalatani. – stwierdziła pobłażliwie. – Na skutek tego czasem coś nam się poplącze.
                Nagle spojrzała na znajdujący się również przy głównej alei świeży grób, cały pokryty wiązankami kwiatów  i wieńcami z szarfami zawierającymi  słowa ostatniego pożegnania. Pośród nich znajdowała się tymczasowa tabliczka z nazwiskiem Stefana Górki, który, jak wynikało z daty zmarł przed kilkoma dniami.
                - No tak, - zawołała. – To wszystko wyjaśnia. Teraz skojarzyłam, że przedwczoraj mieliśmy pogrzeb tego Górki. Pan idąc aleją nieświadomie zwrócił uwagę na nowy grób oraz zarejestrował pan mimo woli w pamięci jego imię i nazwisko na tej tabliczce. Później coś się panu przestawiło w głowie i wydawało się panu, że widział pan to na tamtym nagrobku.
                Wyglądało mi to na jedyne możliwe wyjaśnienie. Co prawda byłem na cmentarzu trzy dni temu, a nie przedwczoraj, więc chyba tego nowego grobu jeszcze wtedy nie było. Ale może to jej się pomyliła data pogrzebu Stefana Górki. W zaistniałej sytuacji nie drążyłem dalej kwestii daty, tylko przyjąłem jej wytłumaczenie za dobrą monetę pozwalające mi zachować twarz. Jeszcze raz przeprosiłem za pomyłkę i uzyskałem wspaniałomyślne wybaczenie.
                Następnym razem odwiedziłem cmentarz kilka dni przed Wszystkimi Świętymi aby uporządkować grób dziadka. Pod koniec października dni są już na tyle krótkie, że kiedy wybrałem się po pracy i spędziłem kilkanaście minut na czyszczeniu mogiły, to zastał mnie zmrok. Poza tym zbierała się jesienna mgła.  Wracając, gdy w nadchodzących ciemnościach  i w gęstniejących oparach wychodziłem na główną aleję, przy grobowcu Wolniewicza zauważyłem jakąś postać. Był to mężczyzna ubrany w  długi, ciemny prochowiec przypominający roboczy fartuch. Na głowie miał kapelusz, którego rondo opadało przysłaniając twarz. Człowiek ten trzymał w ręku jakieś dłuto, czy podobne narzędzie i majstrował przy  nagrobku Konstantego. Jednak napis nie głosił już Konstanty Wolniewicz lecz Jan Stec. Ten dziwny typ dłubał coś jeszcze przy „c” ale właśnie skończył i zaczął pakować narzędzia do podręcznej skrzynki. Kiedy zjawiłem się na cmentarzu, nie więcej niż dwadzieścia minut temu, przysiągłbym, że go nie było. Dziwne zatem, że w tym czasie zdążył zatrzeć istniejący napis i wyryć w kamieniu nowy. Z drugiej strony, Jan Stec to tylko siedem liter… Poza tym może ten człowiek teraz jedynie kończył zaczętą wcześniej robotę. Było mi  jakoś nieswojo, ale czułem się w obowiązku dopytać o co tu chodzi.
                - Kim pan jest? – zapytałem ostro.- Czy ktoś pana upoważnił do wykuwania tych liter na zabytkowym nagrobku?
                Dziwny kamieniarz nie okazał żadnego zmieszania.
                - Tak, jestem upoważniony do wykuwania imion i nazwisk ludzi. – stwierdził spokojnie. – Powiem więcej, jestem upoważniony aby wykuwać ich los.
                To powiedziawszy wziął swoją skrzynkę z narzędziami i szybko zniknął we mgle i ciemności, gdzieś pomiędzy grobami. Chwilę stałem oszołomiony pośrodku alejki ale ocknąłem się i szybkim krokiem udałem się w kierunku bramy. W zasadzie należałoby znów pójść do zarządcy cmentarza aby spytać czy ktoś miał zlecenie na zmianę nagrobka. Jednak po poprzednim razie, kiedy wyszedłem na roztargnionego durnia, postanowiłem upewnić się czy coś mi się nie przywidziało. Wspomnienie tego podejrzanego kamieniarza było bardzo żywe i realistyczne, ale równie realistyczny był poprzednio widok nazwiska Stefana Górki. Dla pewności, zanim podejmę jakieś kroki, postanowiłem rano sprawdzić czy znowu mi się nie przywidziało. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Rano, przed pracą, odwiedziłem cmentarz. Na nagrobku, jakby nigdy nic, widniało nazwisko Konstantego Wolniewicza. Zacząłem się zastanawiać czy mam iść do okulisty, czy może do jakiegoś psychologa. Tę drugą możliwość odrzucałem z przekonania, że psycholog u każdego znajdzie jakąś dewiację i jeśli raz znajdę się na liście osób z problemami, to do końca życia mogę nie zostać uznany z powrotem za normalnego. Wracałem główną aleją cmentarza zamyślony i skonsternowany. Kiedy wyszedłem poza bramę spojrzałem jeszcze raz za siebie i wtedy zauważyłem na słupie podtrzymującym  cmentarne  wrota klepsydrę oznajmiającą, że jutro odbędzie się tu pogrzeb Jana Steca. No tak. Wobec tego logiczne wytłumaczenie zdarzeń, jakie mnie ostatnio spotkały było takie, że miałem zdolność proroczego przewidywania kto wkrótce zostanie pochowany na tym cmentarzu. Ich nazwiska ukazywały mi się na nagrobku Konstantego Wolniewicza, a następnie znikały. Wytłumaczenie takie było logiczne ale nieracjonalne. Żeby nie uznać się za wariata musiałem znaleźć inne uzasadnienie tego czego doświadczyłem. W przypadku Stefana Górki można było przyjąć wersję zaproponowaną przez urzędniczkę. Zauważyłem jego nazwisko na nowym grobie, podświadomie zarejestrowałem w pamięci i w rezultacie przywidziało mi się, że widzę je na nagrobku Wolniewicza.  Ale co z Janem Stecem? Doszedłem do wniosku, że mogło być podobnie. Ta klepsydra musiała wisieć na bramie cmentarza już wczoraj, kiedy wchodziłem. Zauważyłem ją bezwiednie, zapamiętałem nazwisko i znów zobaczyłem je na nagrobku. Pamięć płata czasem takie figle. Wycina skądś fragment wspomnień i wstawia go w inne miejsce. Nieraz wspominamy jakiś film oglądany przed laty i możemy przysiąc, że jest w nim pewna scena. A następnie oglądamy ten film ponownie i okazuje się, że tej sceny w nim nie ma, bo pochodzi ona z całkiem innego filmu.  Badania nad pamięcią wskazują, że ludzie często uznają za własne realne wspomnienia coś o czym tylko usłyszeli, lub coś o czym jedynie marzyli. Inna sprawa, że takie przestawienia w pamięci następują zazwyczaj po wielu latach, a nie na drugi dzień. Z drugiej strony trzeba wziąć pod uwagę atmosferę cmentarza. Ona sprawia, że zaczynamy myśleć jakoś inaczej niż zazwyczaj. No dobrze, ale co z tym dziwnym kamieniarzem? Jego widziałem wyraźnie, a nie spotkałem go nigdy wcześniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że być może po prostu odnalazł się jakiś daleki potomek Konstantego Wolniewicza i postanowił posprzątać grób przodka oraz odczyścić napis na nagrobku. Wczujmy się w jego sytuację. Jest na cmentarzu, zapada zmrok, gęstnieje mgła. I nagle spośród tego mroku i mgły wyłaniam się ja i zadaję jakieś dziwne pytania. Człowiek mógł się normalnie wystraszyć, coś tam odpowiedział i szybko uciekł. Czyli udało się jakoś zracjonalizować te dziwne wydarzenia. Wersja nie była mocna ale trzeba mieć na uwadze wpływy atmosfery cmentarza, która sprawia, że odbieramy świat bardziej mistycznie.
Mimo wszystko przez kilka dni do Wszystkich Świętych ta sprawa absorbowała moje myśli. W dniu święta udałem się na grób dziadka aby zapalić znicze. Kiedy w drodze powrotnej mijałem grobowiec Konstantego Wolniewicza spojrzałem na nagrobek pełen obaw. Odczytałem napis i serce na chwilę jakby mi się zatrzymało, a następnie zaczęło bić jak szalone.
***
Dzień pogrzebu był tak brzydki jak brzydki potrafi być tylko dzień listopadowy. Padała mglista mżawka, temperatura ledwo przekraczała zero, a do tego wiał przenikliwy wiatr. Trzej przyjaciele tragicznie zmarłego uważali, że przy takiej okazji facetowi wypada być z odkrytą głową. W efekcie uszy im cierpły , a w skroniach czuli lekki ból na skutek zimna. Z niecierpliwością czekali aż ksiądz zakończy swój ceremoniał nad mogiłą. Nie znali bliżej nikogo z rodziny zmarłego ani spośród innych uczestników pogrzebu. Pożegnali się zatem jedynie ogólnymi skinieniami głowy i udali się do pobliskiego baru aby wypić kawę i koniak na rozgrzewkę.
- Powtórzyłem wam słowo w słowo, na ile udało mi się  zapamiętać, to co mi opowiedział kiedy parę dni temu kiedy widziałem go po raz ostatni. – powiedział jeden z przyjaciół pociągając łyk z kieliszka. – Był w fatalnym stanie i roztrzęsiony. Fakt, że ta ciężarówka wymusiła pierwszeństwo  i wyjechała mu prosto pod maskę. Myślę jednak, że gdyby był w formie, to udałoby mu się zahamować albo ją ominąć. Nie muszę wam chyba wyjaśniać, że powiedział mi, że wtedy, we Wszystkich Świętych zobaczył na nagrobku własne imię i nazwisko.
               

poniedziałek, 15 października 2018

Referendum


Referendum
                Ludzie przekonani, że Ziemia jest płaska istnieli zawsze ale na ogół nie afiszowali się ze swoimi poglądami. Każdy kto wątpił w kulistość naszej planety obawiał się, że zostanie wyśmiany i uznany za zacofanego nieuka. Do czasu.  
Irena i Jan Płaskowscy byli głęboko wierzący. Uważali, że ich wiara nie da się pogodzić z teoriami Kopernika, Galileusza oraz Newtona i byli zdecydowani dać temu świadectwo. Przez wiele lat głosili swoją prawdę jedynie pośród krewnych i znajomych, co z natury rzeczy nie umożliwiało szerszego propagowania ich przekonań. Przełom nastąpił wraz z upowszechnieniem się internetu. Państwo Płaskowscy najpierw założyli stronę www.zemiajestplaska.org, później forum dyskusyjne na popularnym portalu, a wreszcie konto na Facebooku.  Ilość wejść na ich strony gwałtownie rosła. W pierwszej kolejności ujawnili się ludzie podzielający ich poglądy, którzy dotychczas obawiali się do nich przyznawać. Kiedy jednak  zorientowali się, że wielu innych myśli podobnie, wyszli z ukrycia i zaczęli otwarcie pisać o swoich przekonaniach. Strony poświęcone płaskości Ziemi szybko stały się popularne wśród internautów, którzy udostępniali je znajomym dla żartu, opatrując linki ironicznymi komentarzami. Jednak ironia nie przeszkadzała wyznawcom państwa Płaskowskich, którzy organizowali im liczne spotkania w całym kraju. Na jednym ze spotkań spontanicznie pojawił się pomysł zorganizowania referendum w sprawie płaskości ziemi. Zawiązał się komitet zbierający podpisy pod wnioskiem skierowanym do parlamentu. Zwolennicy państwa Płaskowskich zaangażowali się w akcję z całą energią, a pozostali internauci dla zabawy. Nic dziwnego, że w tych warunkach szybko uzbierano ponad pół miliona podpisów. Paczki z listami poparcia trafiły do Senatu. Proponowane pytanie brzmiało: „Czy wbrew kłamliwym twierdzeniom elit  Ziemia jest płaska?”
Decyzja o dalszym postępowaniu zapadła w wąskim gronie czołowych polityków partii rządzącej Duma i Tradycja. Ktoś tam nieśmiało zasugerował, że to raczej niepoważne ale został szybko skarcony przez prezydium. Uznano, że nie można lekceważyć głosu kilkuset tysięcy ludzi, tym bardziej, że jak wskazywały badania, w płaskość Ziemi wierzył głównie twardy elektorat partii.
- A co będzie jak zagłosują na „tak”? – ktoś ośmielił się wyrazić wątpliwość. – W końcu mamy XXI wiek…
- Bez przesady, aż tak głupi ludzie nie są. A nawet jakby głosować poszli sami fanatycy to frekwencja będzie niska i wynik nie będzie wiążący.
- Ale gdyby jednak…?
- No to co z tego? Przecież nie obiecujemy, że spłaszczymy Ziemię. A w razie czego jakoś damy radę. Jak zawsze.
Przeważył pogląd, że referendum będzie pułapką dla opozycji, bo albo będzie można ją oskarżyć o lekceważenie zwykłych ludzi albo o brak powagi i konsekwencji.
Opozycyjna partia Wolnych Demokratów dostrzegała ten dylemat. Z jednej strony opowiedzenie się za odrzuceniem wniosku o referendum mogło być odebrane jako próba ograniczania praw i wolności gwarantowanych konstytucją. Z drugiej  strony  elektorat partii, w przeważającej mierze wykształcony,  mógł odebrać akceptację referendum jako kpinę ze zdrowego rozsądku.  Postanowiono głosować przeciw, co i tak niczego nie zmieniło wobec postawy partii rządzącej. Wniosek przeszedł. Nastąpiła zwyczajowa polemika pomiędzy politykami. Partia rządząca zarzuciła opozycji brak zrozumienia i pogardę dla zwykłych ludzi, a opozycja zarzuciła rządzącym populizm.
Po ogłoszeniu terminu referendum przez prezydenta zaczęła się kampania, która jednak przebiegała dość niemrawo. Politycy obu stron, za radą swoich doradców PR-owych, dystansowali się od sprawy gdyż, niezależnie od wyniku, grozić mogły  straty wizerunkowe. Kościół oficjalnie odciął się od tego tematu uznając, że zabierając głos znajdzie się w niewygodnej pozycji. Biskupi w listach pasterskich oznajmili, że religia i nauka to dwa różne porządki, których nie należy mieszać. Nie przeszkodziło to niektórym proboszczom podczas kazań sugerować w okrągłych słowach, że trzeba dawać świadectwo swojej wierze wbrew uznanym autorytetom.
W kampanię z całą energią zaangażowali się jedynie państwo Płaskowscy wspierani przez swoich fanatycznych zwolenników. Nie mieli wielkich środków na bilbordy ani, tym bardziej, na spoty i reklamy w mediach. Ruszyli wobec tego w objazd po kraju wygłaszając na spotkaniach płomienne przemówienia zawierającymi liczne cytaty z Pisma.
Internauci mieli świetną zabawę. Pojawiły się hasztagi #splaszczymy_ja, #niechcemyjuznaokraglo i wiele podobnych. Prześcigano się w publikowaniu szyderczych memów. Zabawa zaczęła się jednak wymykać spod kontroli. W postępie geometrycznym rosła liczba osób, które uznały, że tym razem politycy przesadzili i należy ich ukarać głosując za płaskością ziemi, aby wykazać absurd sytuacji. Ludzie organizowali się w grupy na mediach społecznościowych i mobilizowali do udziału w referendum.
W walkę o  okrągłość Ziemi nikt się specjalnie nie angażował. Dopiero na krótko przed terminem referendum na konferencji zebrali się rektorzy wyższych uczelni państwowych i wystosowali list wskazujący na powagę sytuacji, która zagraża kompromitacją polskiej nauki na forum międzynarodowym. Naprędce zorganizowano debatę telewizyjną, w której do pojedynku z panem Płaskowskim wytypowano profesora Okrąglewicza z Instytutu Geografii PAN.
Debata poszła nie po myśli naukowców. Na wstępie prowadzący debatę redaktor telewizji publicznej zwrócił się do profesora:
-Proszę przekonać telewidzów, że Ziemia jest okrągła. Mam pan czterdzieści pięć sekund.
Zanim profesor, przyzwyczajony do półtoragodzinnych wykładów, zdążył po kilku zdaniach wstępu przejść do rzeczy, odebrano mu głos. Natomiast Jan Płaskowski, patrząc natchnionym wzrokiem wprost w kamerę, oznajmił proroczym tonem, że Bóg po to dał nam oczy abyśmy oglądali otaczający nas świat i po to dał nam rozum abyśmy umieli ocenić sami co widzimy, nie ufając różnego rodzaju uczonym faryzeuszom.
Następnie uczestnicy debaty zadawali sobie nawzajem pytania.
- Jeśli, jak  pan twierdzi,  ziemia jest płaska to znaczy,  że na wschodzie i zachodzie powinna mieć swój kres.
-Panie profesorze – przerwał  mu redaktor – teraz jest pora na zadawanie pytań, a nie na formułowanie twierdzeń.
- Zmierzam do pytania – odrzekł nieco wyprowadzony z równowagi Okrąglewicz. –Wobec tego samolot lecący na zachód, na przykład z San Francisco, powinien dolecieć do końca świata. Jak pan zatem wytłumaczy, że ten samolot dolatuje do Tokio od wschodu?
- W Piśmie napisane jest, - odpowiedział Płaskowski z niezmąconą pewnością siebie – że twój koniec twym początkiem się stanie.
Okrąglewicz nie znał na tyle Pisma, aby zaprzeczyć, że faktycznie jest tam tak napisane. Napisano tam tyle rzeczy, że tego nie mógł wykluczyć, cokolwiek to miało znaczyć. Z rosnącą irytacją zadał kolejne pytanie:
- Jeśli płaska ziemia jest otoczona przez ocean to dlaczego nie przelewa się on przez jej krawędź? Przyzna pan, że morza powinny w tej sytuacji odpłynąć od lądów i zniknąć.
- Pan już zadał pytanie. – stwierdził prowadzący. – Teraz kolej pana Płaskowskiego.
- Kiedy znajdzie się pan poza miastem, na rozległym polu, i rozejrzy wokół siebie to co pan widzi? Ziemię płaską czy zakrzywioną?
- Płaską – przyznał profesor – Ale to jest kwestia skali. Ziemia ma tak duży promień, że człowiek odnosi wrażenie…
- Ale stwierdził pan, że widzi  płaską Ziemię.
Debata przebiegała przez cały czas w podobny sposób, co powodowało wzrastającą irytację profesora. Przyszła pora na wystąpienia końcowe. W wyniku uprzedniego losowania jako pierwszy przemawiał Jan Płaskowski.
- Nie wszyscy urodziliśmy się w bogatych rodzinach. – rozpoczął patrząc wprost w kamerę. – Wielu waszych rodziców ciężko pracowało aby zapewnić wam strawę, a na zakup książek już nie starczało. Mimo najlepszych chęci nie byli w stanie zapewnić wam wyższego wykształcenia. Ale dali wam najcenniejsze co mieli – swoją miłość. Przekazali wam też swoje zasady. Uczyli was aby nazywać rzeczy po imieniu. Nazywać białe białym, a czarne czarnym. Wielu innych miało w życiu łatwiej. Nierzadko dlatego, że ich rodzice współpracowali z władzami w poprzednim systemie. Później ci, którym łatwiej przyszło osiągnąć tytuły naukowe, zaczęli wam mącić w głowie. Zaczęli mówić, że czarne jest białe, lub że wszystko jest szare. Twierdzą, że ziemia jest okrągła, mimo że każdy na własne oczy może zobaczyć, że jest płaska. Dość już tego. Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście gorsi tylko dlatego, że nie było wam dane zdobyć wykształcenia. Ufajcie swoim zmysłom danym wam przez Pana, i wzywam was, powiedzcie co widzicie.
Profesor Okrąglewicz ze zdenerwowania zapomniał o przygotowanym uprzednio wystąpieniu końcowym i spontanicznie zareagował na mowę oponenta.
- Niech pan nie opowiada, że  poprzedni system uniemożliwiał zdobycie wykształcenia. Co jak co, ale akurat kształcić się było można. Jeśli ktoś nie zdobył wykształcenia to nie na skutek represji tylko z własnego wyboru, bo zamiast się uczyć wolał chodzić na wagary i popijać piwo w parku. Pan tu udaje proroka ale jest pan fałszywym prorokiem. Miesza pan w głowach ludziom, którzy mają już dostatecznie w głowach namieszane.  Pański pomysł z tym referendum jest poroniony, bo nie może być tak, że gromada nieuków będzie decydować o faktach naukowych, które odkryte zostały przez najwybitniejsze umysły ludzkości.
Późniejsze analizy wskazywały, że ta przemowa profesora miała decydujący wpływ na wynik referendum. Ponad 80% opowiedziało się za płaskością ziemi przy około 55% frekwencji. W poglądy państwa Płaskowskich wierzyło jedynie kilka procent. Kilkanaście procent zagłosowało dla żartu, a drugie tyle na złość politykom. W sumie to nie wystarczyłoby aby przekroczyć wymagany próg frekwencji. Jednak wystąpienie profesora spowodowało, że wielu ludzi z podstawowym wykształceniem poczuło się obrażonymi i głosując na tak postanowiło odegrać się na zarozumiałych elitach.
Wynik referendum wywołał polityczną burzę. Opozycja wystąpiła z wnioskiem o wotum nieufności dla ministrów edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego, motywując to tym, że są oni odpowiedzialni za katastrofalny stan wiedzy w społeczeństwie ujawniony w głosowaniu. Partię rządzącą wynik zaskoczył i w pierwszej chwili spowodował panikę. Gorączkowo szukano sposobu na unieważnienie referendum. Jednym z pomysłów było uznanie, że płaskość ziemi jest sprzeczna z prawem europejskim. Po szczegółowej analizie okazało się jednak, że ani traktaty unijne ani żadna z licznych dyrektyw nie wymagają aby Ziemia była okrągła. Zaczęto wobec tego zastanawiać się nad konsekwencjami głosowania i badać jakie zmiany w prawie należy w związku z tym wprowadzić. Większość konstytucjonalistów stała na stanowisku, że trzeba wprowadzić zmiany w programach nauczania geografii. Prawnicy spierali się jednak co do tego, czy należy całkowicie wykreślić twierdzenia o kulistości Ziemi i jasno stwierdzić w podręcznikach, że jest ona płaska, czy też należy prezentować obie teorie jako równoprawne. W pierwszej kolejności drogą rozporządzenia Ministerstwa Gospodarki wprowadzono zakaz produkcji oraz dystrybucji globusów.
Profesor Okrąglewicz znajdował się na skraju depresji, gdyż bardzo przejmował się artykułami prasowymi obarczającymi go winą za fatalny występ w debacie, a w konsekwencji za kompromitujący wynik referendum. Jeden z jego bliskich znajomych, ważny polityk opozycji, zaprosił go dla pocieszenia do swojego apartamentu na Helu. Obaj panowie stali ze szklaneczkami whisky na tarasie, z którego, ponad wydmami, roztaczał się wspaniały widok na morze.
- Widzisz jak to jest. – stwierdził polityk. – Wy, intelektualiści, zarzucacie nam często, że uprawiamy PR, że wypowiadamy się mało konkretnie, nie bacząc na fakty, tylko kierując się wynikami sondaży. No i proszę. Powiedziałeś szczerą prawdę i skutki są jakie są.
Profesor pociągnął łyk ze szklaneczki i pokręcił zrezygnowany głową.
- Nie obwiniaj się. – ciągnął działacz opozycji – Nie ty za to odpowiadasz. Problem jest generalny i dotyczy demokracji. Jak to zorganizować aby każdy głos liczył się tak samo podczas gdy nie każdy ma odpowiednią wiedzę i nie w pełni rozumie świat jaki go otacza? W tej sytuacji trzeba tak manipulować ludźmi, aby dokonywali racjonalnych wyborów, często dotkliwych dla nich na krótką metę, lecz korzystnych długofalowo. I co więcej, trzeba tak to zorganizować aby wierzyli, że to jest ich własny wybór. To wymaga porozumienia ponad partiami. Wszystkie liczące się siły polityczne powinny umówić się, że nie schodzą poniżej pewnego poziomy debaty i nie nadużywają populizmu, bo inaczej suweren uchwali, że ziemia jest płaska.
Dwaj mężczyźni zamyślili się spoglądając na morze. Nagle zaczęło dziać się coś dziwnego. Fale zmieniły kierunek, a na powierzchni wody pojawił się silny prąd skierowany od lądu. Morze uciekało ku horyzontowi ukazując coraz większe połacie mokrego piasku w miarę jak woda przelewała się w oddali przez krawędź Ziemi.

sobota, 15 września 2018

Sztuczna sztuka


Sztuczna sztuka
                W domu malarza Alaina Couberta panował nienaganny porządek, który nie pasował do potocznych wyobrażeń na temat artystycznej bohemy. Ślady tragedii znajdowały się jedynie w przylegającej do budynku pracowni, ulokowanej w dużej przybudówce z częściowo przeszklonym dachem.  W oczy rzucał się przede wszystkim leżący na środku posadzki spalony obraz.  Pozostały z niego jedynie zwęglone resztki ramy o wymiarach mniej więcej metr na półtorej i niewielkie fragmenty niedopalonego płótna. Resztki farby, jakie na nim pozostały, były kompletnie sczerniałe i wszystko wskazywało na to, że nawet badania laboratoryjne przy użyciu najnowszych technik nie będą w stanie ujawnić treści zniszczonego dzieła. Pod jedną ze ścian stała zdewastowana maszyna na pierwszy rzut oka przypominająca robota stosowanego na zautomatyzowanych liniach produkcyjnych aut lub telewizorów. Posiadała zakończone chwytakami manipulatory w postaci przegubowych ramion, a także jakąś niewielką instalację chemiczną składająca się z licznych zbiorniczków, mieszadeł i łączących je przewodów. Wszystko to było w sposób brutalny potłuczone i pogięte. Można było się domyślać, że dzieła zniszczenia dokonano przy użyciu ciężkiego młotka leżącego obok potłuczonego urządzenia. Maszyna była sterowana numerycznie poprzez podłączony do niej laptop. Nie było jednak szans na odzyskanie oprogramowania, co mogłoby pomóc w ustaleniu przeznaczenia całej instalacji. Ktoś, kto dokonał dzieła zniszczenia nie zadowolił się wykasowaniem ani  sformatowaniem twardego dysku. Widać słyszał o osiągnięciach firm wyspecjalizowanych w odzyskiwaniu danych. Dla pewności wyjął dysk i potraktował go młotkiem tak jak resztę sprzętu.
                Inspektor Gilbert miał złe przeczucia. W swojej karierze prowadził już wiele śledztw, ale zazwyczaj motywy przestępców były banalne: chciwość, zazdrość czasem nienawiść lub po prostu strach.  W tym przypadku intuicja podpowiadała mu, że w grę mogą wchodzić nie prymitywne namiętności, a bardziej wyrafinowane przesłanki trudne do uchwycenia w ramach policyjnych procedur. Wkrótce miało się jednak okazać, że się mylił, gdyż światło na sprawę rzuciły już wyjaśnienia pierwszego świadka.
                Policjant z miejscowego posterunku wprowadził właśnie do sali szczupłą kobietę. W pierwszej chwili  robiła wrażenie osoby młodej gdyż na głowie miała spięte w jeden ogon rude dredy, a w nosie, brwiach i uszach liczne kolczyki. Po dokładniejszym przyjrzeniu się można było jednak dojść do wniosku, że czterdzieste urodziny świętowała już jakiś czas temu.
                - Sophie Fournier, panie inspektorze – policjant przedstawił osobę, którą sprowadził przed oblicze zwierzchnika. – To ona znalazła pana Couberta.
                - Dziękuję. – inspektor odprawił posterunkowego. – Niech pani spocznie, madame. – wskazał kobiecie krzesło.
                - Mademoiselle, jeśli chodzi o ścisłość. – skorygowała – W obecnych czasach to bez znaczenia ale w kontaktach z policją trzeba być precyzyjnym. Nie chcę się narazić na zarzuty o składanie fałszywych zeznań. – dodała z kokieteryjnym uśmiechem.
                - Policji nie interesuje pani stan cywilny. – stwierdził Gilbert. – Chciałbym natomiast wiedzieć co łączyło panią z panem Coubert.
                - Byłam … - przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – jego przyjaciółką. Bardzo bliską przyjaciółką. Poznaliśmy się jeszcze na studiach w Akademii. Przez pewien czas byliśmy nawet parą ale nasz związek się rozpadł. Ani on ani ja nie należymy do, powiedzmy, domatorów. Wspólne życie nam nie wyszło ale na zawsze pozostał mi bliski. Czasem wydawało mi się, że jestem jedyną osobą, której leży na sercu jego dobro. Inni go tylko wykorzystywali.
                Kobieta była opanowana ale inspektor zauważył, że jej oczy są zaczerwienione jakby przed chwilą płakała. Widać sprawa dotknęła ją bardziej niż chciała to okazać. Musiał przyznać przed sobą samym, że jej oryginalna uroda i pełna uroku osobowość robią na nim wrażenie. Mimo woli traktował ją łagodniej niż świadków w innych sprawach.
                - Nie chciałbym zbyt brutalnie wchodzić w pani prywatne relacje ze zmarłym, ale powinienem wiedzieć o wszystkim co może pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy.
                - Oczywiście. – zgodziła się. – Poza tym, jak mi się wydaje, wyjaśnienie jest dość proste.
                - Wobec tego proszę mi je przedstawić. – powiedział nieco zaskoczony Gilbert.
                - Alain wybrał własną, oryginalną drogę artystyczną.- zaczęła opowieść Sophie. – Większość artystów malarzy, w tym ja, niezależnie od tego czy uprawiają malarstwo tradycyjne czy abstrakcyjne, stosuje tradycyjne techniki, to znaczy nakłada farby na płótno przy życiu pędzla. Natomiast Alain od początku zafascynowany był technikami komputerowymi, mimo że w okresie naszych studiów na Akademii były one jeszcze na prymitywnym poziomie. Graficy komputerowi tworzą dzieła całkowicie cyfrowe, to znaczy przy użyciu specjalnego oprogramowania kreują obraz zapisany w formie  pliku komputerowego, który może być wydrukowany przy użyciu metod poligraficznych. Alain znalazł trzecią, pośrednią drogę. Jego obsesją było zbudowanie sterowanej komputerem maszyny, która malowałaby pędzlem na płótnie. To jego ostatnie osiągnięcie w tej dziedzinie. – wskazała na zniszczoną maszynę. – Wczesne wersje były raczej nieudane. Bazgrały jak przedszkolaki. Jednak trzeba przyznać, że po latach wytrwałej pracy doszedł niemal do perfekcji. W pierwszej kolejności udało mu się zbudować doskonałą maszynę do kopiowania dzieł uznanych mistrzów. To urządzenie najpierw, milimetr po milimetrze, dokładnie skanowało obraz. Przede wszystkim badało spektrometrem skład chemiczny farby w danym punkcie. Oprócz tego przy pomocy laserowego dalmierza odtwarzało przestrzenną strukturę powierzchni, czyli mówiąc prosto, ślady po poszczególnych pociągnięciach pędzla. Alain, po wielu latach prób i błędów, opracował algorytm, który na podstawie skanu przygotowywał farbę o odpowiednim składzie i kolorze, a następnie przy pomocy mechanicznego pędzla nanosił ją na płótno ruchami dokładnie takimi jak zrobił to autor oryginału.  Kopie wychodziły identyczne, nie do odróżnienia nawet przez najlepszej klasy znawców malarstwa. Dzięki temu Alain doszedł do pierwszych poważniejszych pieniędzy.
                - Sprzedawał te kopie jako oryginały? – zaniepokoił się inspektor.
                - Nie, w żadnym wypadku. Chociaż mógłby. Ta maszyna była w stanie równie precyzyjnie skopiować podpis mistrza, jak resztę obrazu. Jednak Alain zawsze uczciwie sygnował je własnym nazwiskiem jako kopista.
                - Ludzie to kupowali? – zdziwił się Gilbert. – W jakim celu?
                - Na przykład liczne akademie sztuki korzystały z tych doskonałych kopii do zaznajamiania studentów z technikami uznanych mistrzów. Ale przede wszystkim jest wielu miłośników malarstwa, których nie stać aby płacić miliony za oryginalne arcydzieła.  Świadomość, że to kopia nie odbiera im przyjemności z cieszenia się ich pięknem we własnym domu  skoro poza podpisem nie widać różnicy.
                Inspektor Gilbert skinieniem głowy przyznał, że jest w stanie to zrozumieć. Stał od lat uczciwie na straży prawa, ale miał sceptyczny stosunek do ludzi, których stać na zapłacenie stu milionów za obraz formatu A4.
                - Alain wkrótce poszedł dalej. – podjęła opowieść Sophie. – Stworzył oprogramowanie, które po analizie licznych obrazów danego artysty potrafiło doskonale naśladować jego technikę i styl. Należało tylko zadać temat, kompozycję i dobór kolorów, a maszyna malowała całość jak dawny mistrz. W ten sposób powstało wiele obrazów nigdy nie namalowanych przez słynnych malarzy, namalowanych dokładnie tak, jakby je namalowali, gdyby je namalowali. Na przykład Claude Monet namalował, bodajże 20 razy, katedrę w Rouen w tym samym kształcie lecz w różnej kolorystyce.  Raz była w świetle letniego południa, innym razem w zimowy poranek i tak dalej. Dla maszyny Alaina nie było problemu z namalowaniem kolejnych zadanych przez niego wersji, na przykład widoku katedry w mgliste listopadowe popołudnie. Albo weźmy Van Gogha. Każdy wie jak namalował słoneczniki. A dzięki urządzeniu Alaina mogliśmy się dowiedzieć jak wyglądają namalowane przez mistrza Vincenta maki.
                Kobieta na chwilę zamyśliła się.
                - Uprzedzając pańskie kolejne pytanie, inspektorze, muszę przyznać że w tym wypadku nie mam całkowitej pewności czy któreś z tych dzieł nie zostało sprzedane jako sensacyjnie odkryte, nieznane dotychczas dzieło nieżyjącego artysty. Było ostatnio kilka podobnych przypadków. Weźmy takiego Renoira. On namalował kilka tysięcy obrazów i nie ma ich pełnego spisu. A w ostatnich   latach pojawiło się kilka nowych, podobno odkrytych na jakimś strychu, czy gdzieś. Eksperci potwierdzili ich autentyczność.
                - Przecież, poza oceną stylu i sposobu malowania, są jakieś techniczne metody sprawdzania autentyczności obrazów. – powiedział nieco zszokowany inspektor. – Badanie wieku drewna ramy, czy coś w tym rodzaju…
                - Jak na przedstawiciela prawa jest pan wzruszająco naiwny, inspektorze. – odrzekła malarka. – Jest mnóstwo bezwartościowych bohomazów z XIX wieku, które można kupić za grosze na pchlim targu. Wystarczy zdrapać farbę i namalować nowego Renoira, a wszystkie analizy wyjdą jak trzeba. I co w tym złego? Jeśli ludzkość czerpie radość z piękna kolejnego arcydzieła mistrza, a światowe dziedzictwo kulturalne się poszerza to ja nie widzę powodów aby to potępiać.
                Gilbert powstrzymał się od komentarza.
- W ostatnich latach Alainem zawładnęła nowa obsesja. - Sophie podjęła opowieść. – Postawił sobie za cel stworzenie sztucznej sztuki. To odpowiednik sztucznej inteligencji. Tam chodzi o napisanie oprogramowania myślącego logicznie i kreatywnie tak jak człowiek. Natomiast Alain chciał opracować program  zdolny do samodzielnego tworzenia obrazów. O ile poprzednio musiał sam wymyślić temat i kompozycję dzieła, a maszyna jedynie nanosiła jego pomysł na płótno w określonej technice, to teraz chodziło o to aby komputer samodzielnie wygenerował pomysł na obraz. I tu Alain natrafił na problem. Nawet u ludzi kreatywność trudno zaprogramować. Przebłysk geniuszu artysty przychodzi nie wiadomo skąd. Są tacy, którzy w życiu niczego oryginalnego nie stworzą, a u innych genialne pomysły pojawiają się nie wiadomo skąd. Alain w ostatnich latach odciął się od świata i zapamiętał w pracy.  Jednak długo nie osiągał efektów. Komputer malował same knoty. Dopiero w ostatnim czasie Alain pochwalił się, że osiągnął spory postęp. Był podekscytowany i oczekiwał, że jego praca wreszcie przyniesie efekt. Obraz będący owocem sztucznej sztuki miał powstać lada dzień. Niepokoiłam się o niego bo w ferworze pracy zaniedbywał się. Przyszłam dziś aby dopilnować żeby coś zjadł. Niestety, zastałam co zastałam.
- Rozumiem. – powiedział inspektor. – Myśli pani, że spotkał go kolejny zawód i w rezultacie spalił obraz, zniszczył maszynę, a na koniec się zabił?
- Nie – powiedziała kobieta. – Niepowodzenia spotykały go już wielokrotnie i nigdy tak nie reagował. Myślę, że tym razem się udało. Maszyna namalowała arcydzieło. Nie wiem co to było i nigdy się już nie dowiemy. Być może powstał portret kobiety tak pięknej, że Alain od razu się w niej zakochał i  popadł w rozpacz, że nie będzie mógł z nią spędzić reszty życia. Może namalowany został obraz genialny ale tak przerażający, że po zobaczeniu go żyć się już nie dało. Jednak osobiście myślę, że komputer stworzył arcydzieło tak doskonałe, że Alain doszedł do wniosku, że żaden ludzki twórca temu nie dorówna i wobec tego nie ma po co dłużej żyć.