niedziela, 26 czerwca 2016

Śmierć gangstera

Dziś "Opowiadanie o śmierci" nr 2:


             
Śmierć gangstera

            Kiedy inspektor Zyglewicz, kierownik sekcji zabójstw w miejscowej komendzie policji, pojawił się w zaułku na tyłach baru, ekipa dochodzeniowa zakończyła już rutynowe czynności. Fotograf oraz spec od daktyloskopii pakowali sprzęt, a lekarz stał obok ambulansu i obserwował jak dwaj sanitariusze umieszczają w nim leżące na noszach ciało nakryte białą płachtą.
            Inspektor wyciągnął rękę do medyka, uścisnął podaną dłoń i zapytał:
            - Co jest, doktorze?
            - Na pierwszy rzut oka powiedziałbym, że facet umarł ze strachu. Żadnych obrażeń na ciele, nic, nawet zadrapania, za to wyraz twarzy jakby zobaczył upiora. Tak to często wygląda przy ataku serca. Jestem prawie pewien, że sekcja wykaże śmiertelny zawał. Chociaż to dziwne, bo człowiek miał niewiele ponad trzydziestkę i wyglądał na wysportowanego. Ale jak mówiłam, potwierdzenie znajdzie pan w raporcie z sekcji.
            Doktor pożegnał się i wsiadł do karetki, która zaraz potem odjechała.
            Inspektor dostrzegł aspiranta kierującego ekipą śledczą.
            - O co tu chodzi, Jankowski? – zapytał – Czemu w środku nocy ściągacie mnie do gościa, który wykorkował na serce? Wydaje się wam, że kardiologia to moje hobby?
            Aspirant Jankowski spojrzał na szefa lekko zdziwiony.
            - Doktor panu nie powiedział? Nie w tym rzecz na co zmarł, ważne kto.
            - Ktoś znany?
            - Raczej osławiony. To „Baron”.
            - Co takiego? Chce pan powiedzieć, że „Baron”, szef gangu wymuszającego haracze i porywającego ludzi dla okupu, facet którego podejrzewamy o kilka morderstw, i którego nie możemy przyskrzynić bo wszyscy boją się przeciw niemu zeznawać, ni stąd ni zowąd umarł sobie na serce? Przecież był zdrowy jak byk.
            - Dokładnie tak, panie inspektorze. Właśnie dlatego pozwoliłem sobie pana obudzić.
            - Jak to się stało?
            - Staramy się to ustalić. Wygląda na to, że „Baron” przyszedł po zamknięciu do tego baru aby odebrać haracz. Miał ze sobą „Lola”, swojego ochroniarza, który uchodził za wyjątkowego twardziela. Jego również podejrzewaliśmy o zabójstwa, ale nie mogliśmy niczego udowodnić.
            - Czemu pan mówi w czasie przeszłym?
            - Bo „Lolo” kompletnie się rozkleił. Kiedy tu przyjechałem z ekipą siedział blady i błagał, żeby zawołać do niego księdza. Musiałem to zrobić, bo był taki roztrzęsiony, że nie dało się z nim gadać. Tuż obok jest parafia i wikary zgodził się go wyspowiadać. Po spowiedzi ksiądz wyszedł blady, kręcąc głową. Ale „Lolo” uspokoił się i przyznał nam do czterech morderstw.
            Inspektor słuchał oszołomiony. To wszystko w żaden sposób nie pasowało do przestępców, z którymi zmagał się od wielu miesięcy, i którzy dotąd nie wykazywali ani śladu ludzkich uczuć.
            - Co tu się, do cholery, stało? Jeden twardziel odjeżdża na serce, a drugi nagle się nawraca i sam pcha się do więzienia na dożywocie?
            - Jeszcze nie wiemy, ale wygląda na to, że pojawił się jeszcze większy twardziel i nastraszył naszych chłopców. Jakiś szef potężniejszego gangu, czy coś w tym rodzaju.
            - Skąd wiesz?
            - Właściciel baru mówi, że kiedy rozmawiał z „Lolem” i „Baronem”, ni stąd ni zowąd, w samym środku nocy, zjawił się jakiś człowiek, który wywarł na nich takie wrażenie.
            - Gdzie on jest?
            - Ten człowiek? Zniknął przed naszym przyjazdem.
            - Nie. Chodzi mi o właściciela baru. Chcę usłyszeć jego opowiadanie.
            - Powinien być w środku.
            W istocie, szef baru siedział przy ladzie i starał się uspokoić nerwy popijając drinka, który na oko składał się głównie z czystej wódki. Na widok inspektora wykonał ruch, jakby chciał schować szklaneczkę, ale szybko zorientował się, że to bez sensu.
            - Niech pan pije spokojnie – powiedział inspektor z lekkim rozbawieniem – Nam nic do tego.
            - Przepraszam, panie inspektorze. Po tym wszystkim nie mogę dojść do siebie.
            - No właśnie. Po czym? Co się tu dzisiaj stało?
            - Krótko po zamknięciu przyszli „Baron” i „Lolo”, żeby odebrać swoją działkę, jak co miesiąc. Spodziewałem się ich.
            - Skoro ściągali z pana haracz, czemu pan nie zwrócił się do nas? – przerwał inspektor.
            - Wie pan, jak to jest. Ja nie jestem żaden Rambo. Mam rodzinę i chciałbym spokojnie żyć z tego interesu. A o „Baronie” mówili, że osobiście zabił kilku ludzi, którzy złożyli na niego skargę. Panowie nie możecie zapewniać ochrony w nieskończoność mnie i rodzinie. Zresztą nawet gdybyście mogli, to co to za życie, kiedy człowiek nie może normalnie wyjść na ulicę. Wolałem już zgrzytać zębami i płacić. Ale dobrze, że szlag go wreszcie trafił – powiedział właściciel baru i pociągnął ze swojej szklanki potężny łyk.
            - Jak to właściwie było? – zapytał inspektor – Podobno „Barona” wyprowadził stąd jakiś człowiek.
            Barman skinął głową i zaczął opowiadać szczegółowo.
            - „Baron” jak zwykle zażądał czegoś do picia. Nigdy nie zabierał po prostu forsy, tylko lubił przez jakiś czas posiedzieć w barze, napić się i trochę mnie podręczyć. Wypił pierwszego drinka i zaczynał tę swoją gadkę, kiedy wszedł tamten człowiek. Dałbym głowę, że nigdy przedtem go nie spotkałem, a jednak wydawało mi się, że skądś go znam. Jakaś taka twarz, która pozostaje długo w pamięci. Może jest podobny do kogoś ze znanych aktorów, nie wiem.
            - Jak wyglądał?
            - Był starszy, miał na pewno ponad sześćdziesiąt lat, a może dużo więcej. U niektórych mężczyzn czasami trudno powiedzieć. Był wysoki i szczupły, z długimi, siwymi włosami.
            - A twarz?
            - Nie potrafię opisać.
            - Co pan opowiada, przed chwilą pan powiedział, że taka twarz pozostaje na długo w pamięci. Pan się już boi, że ten człowiek przejmie interes po „Baronie”. Jak mamy panu pomóc, kiedy tamten nawet jeszcze nie zażądał haraczu, a pan już się boi podać jego rysopis.
            - To nie tak, panie inspektorze, słowo daję. Ten człowiek był jakiś niezwykły. Wydawał się znajomy, a teraz jego twarzy nie mogę w szczegółach odtworzyć. Kiedy mówiłem, że pozostaje w pamięci, miałem na myśli wrażenie jakie robi. To jest twarz, której się nie zapomina, a jednocześnie trudno powiedzieć jak wygląda. Miał ostre, pociągłe rysy i przenikliwe oczy. Czarne, chociaż nie, przeciwnie, oczy bardzo jasne, ale czarne brwi. Sam nie wiem.
            Inspektor machnął ręką zrezygnowany.
            - Sam się pan naprasza z płaceniem haraczu. Bo ten człowiek zabił „Barona”, żeby przejąć jego interes, prawda?
            - Powiedział coś w tym rodzaju – przyznał właściciel baru – Że „Baron” wchodzi w jego interes, i że muszą się rozliczyć, czy coś podobnego. Kazał mu wyjść ze sobą.
            - I co, „Baron"  tak potulnie wyszedł zostawiając ochroniarza? Znał tego człowieka?
            - Nie wiem. W każdym razie zbladł na jego widok i potulnie wyszedł. A ten ochroniarz się rozkleił.
            - Może on nam coś wyjaśni. – powiedział inspektor – Panu na razie dziękuję.
            „Lolo” siedział w sąsiedniej salce patrząc tępo w podłogę. Aspirant Jankowski go pilnował, co było zresztą zupełnie zbędne, bo ochroniarz nie przejawiał żadnej chęci do ucieczki.
            - Co tu było grane? – zapytał inspektor bez żadnych wstępów.
            - Śmierć zabrała szefa – odpowiedział „Lolo” nie odrywając wzroku od podłogi.
            - To już wiemy – stwierdził inspektor z lekkim zdenerwowaniem – Ale konkretnie, co się stało?
            - Przecież mówię.
            Inspektor wykonał wyraźny wysiłek, żeby zachować spokój.
            - Słuchaj, „Lolo”, jeśli chcesz grać nami w kulki, to czemu przyznałeś się przed chwilą do czterech morderstw?
            - Musiałem. Bo brakowało mi już tylko jednego.
            - Jednego morderstwa? Do czego ci brakowało?
            - Do pięciu. Tylu załatwił szef. Ostatniego kropnął dziś rano. Facet chciał go wykołować i przerobić na kilka baniek. Dużych baniek. Szef takich rzeczy nie wybaczał. Mógł kazać go komuś załatwić, ale chciał innym pokazać osobiście, że z nim nie ma żartów. A zresztą chyba to lubił. I doszedł do limitu. Ja nie miałem wyboru. Muszę iść do paki, bo nie mogę tak nagle przestać zabijać. Za głęboko w tym siedzę. Jak mi każą, a ja nagle powiem, że nie mogę, to pomyślą, że coś kombinuję i załatwią mnie. A jak zabiję jeszcze raz, to dojdę do limitu.
            - Człowieku, co ty pieprzysz? Jaki limit? Czy tobie się wydaje, że cztery razy można zabić, a piąty już nie?
            - Też o tym nie wiedziałem. Dopiero dzisiaj dowiedziałem się od Śmierci.
            - Od jakiej śmierci?
            - Pan jeszcze nie rozumie? To Śmierć zabrała dziś szefa. Przyszła tu i powiedziała: „Już pięć razy wszedłeś w mój interes. To o jeden raz za dużo. Chodź ze mną, musimy się rozliczyć”.

niedziela, 19 czerwca 2016

Konkurs i pierwsze opowiadanie z nowego cyklu



Nie jest łatwo napisać książkę sensacyjną, której akcja rozgrywa się w Polsce. Zasadnicza trudność polega na tym, że książka sensacyjna powinna być sensacyjna. Inaczej mówiąc, musi się dziać coś ciekawego. Reguły  gatunku narzucają dodatkowe ograniczenia. Tak jak w klasycznym kryminale powinno być morderstwo i detektyw, który udowodni, że zabił kamerdyner, tak w powieści sensacyjnej też występują pewne schematy. Czytelnik oczekuje, że książka sensacyjna będzie o walce wrogich wywiadów, o spisku terrorystów albo o knowaniach wrednej korporacji, która z żądzy zysku chce zawładnąć światem. Dodatkowa trudność polega na tym, że akcja musi być w miarę wiarygodna, bo jeśli będzie zbytnio oderwana od realiów to zamiast sensacji wyjdzie fantasy albo sciene-fiction.
I tu napotykamy na problem chcąc umieścić akcję w Polsce.  Bo, na szczęście, nasza chata z kraja i w gruncie rzeczy nie wierzymy w to, aby obcy agenci i terroryści zamierzali swoje spiski knuć u nas. I oby tak zostało jak najdłużej. To, że po Waszyngtonie grasują tabuny terrorystów z Al-Kaidy oraz chmary agentów GRU jest dla polskiego czytelnika oczywiste, równie jak dla amerykańskiego to, że po Warszawie spacerują białe niedźwiedzie. Wobec tego, polski czytelnik  uzna za wiarygodną książkę o spisku terrorystyczno-szpiegowskim w Stanach, natomiast gdyby taka akcja miała mieć miejsce w Polsce to potraktuje to z ironicznym dystansem.  Mam wrażenie, że również o naszych korporacjach mamy lepsze zdanie niż o tych globalnych. Dla przykładu, gdyby ktoś oparł akcję książki na założeniu, że wielki,  międzynarodowy koncern górniczy po kryjomu angażuje terrorystów do podpalenia pól naftowych na Bliskim Wschodzie, po to aby uzyskać wzrost cen węgla w wyniku braków w dostawach ropy, to być może czytelnicy by w to uwierzyli. Jednak gdyby firmą, która taki spisek organizuje miała być Jastrzębska Spółka Węglowa, to czy ktoś by to kupił? Na domiar złego, lokując akcję powieści sensacyjnej w Polsce napotykamy na szereg przyziemnych trudności o charakterze technicznym. Jeśli w jakieś powieści sensacyjnej dziejącej się w Meksyku czarny charakter posługuje się helikopterem, to nikt tego nie kwestionuje. A w Polsce od razu by padło pytanie skąd ten gangster helikopter wziął.
Pomimo tego, że pisząc powieść sensacyjną dziejącą się w Polsce autor ma pod górkę, podjąłem się takiej niewykonalnej misji. Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się moja powieść sensacyjna „Foka”, której akcja rozgrywa się w latach osiemdziesiątych XX w., w okolicach Gdyni i Gdańska oraz na Helu.  Informacje o książce można łatwo znaleźć w internecie. Jeden egzemplarz postanowiłem przeznaczyć jako nagrodę dla czytelników niniejszego bloga. Otrzyma go osoba, która jako pierwsza na adres ludwikartel@op.pl nadeśle prawidłową odpowiedź na poniższe pytania dotyczące znajomości zamieszczonych tu opowiadań:
1.1.     Ile stron liczyła ostatnia praca George’a? (Wzór George’a)
2. 2.     Co stało się ze sfotografowanym kościółkiem? (Udane zdjęcia)
3. 3.     W której minucie lotu kapitan rozmawiał  z Markiem? (Lot 375)
4.4.     Jak miał na nazwisko Vladko?(Ostatnia butelka).
Proszę w mailu podać namiary, na które można będzie wysłać nagrodę.
Dzisiaj zamieszczam pierwsze opowiadanie z kolejnego cyklu „Opowiadania o śmierci”. Opisują one dziwne historie, podobnie jak w „Opowiadaniach z pogranicza” ale z innego punktu widzenia. O ile „Opowiadania z pogranicza” pisane są z przymrużeniem oka i to co się tam zdarzyło można jeszcze logicznie wytłumaczyć dziwnym  zbiegiem okoliczności, to „Opowiadania o śmierci” są na serio, przynajmniej z pozoru. Nie oznacza to jednak , że trzeba od razu w te historie wierzyć.   Wystarczy wczuć się w nastrój. 


            Przyjaźń aż po śmierć.

Światło w lokalu było przyćmione. W powietrzu wisiała mgiełka, na którą składał się dym z papierosów oraz opary drinków i perfum. Dziewczynę siedzącą naprzeciwko,  po drugiej stronie stolika, Marek widział nieostro. Jej sylwetka rysowała się na tle jaśniej oświetlonej ściany, ale twarz pogrążona była w cieniu. Jedynie oczy błyszczały przez mgiełkę pośród konturu ciemnych włosów.
            Muzyka nie była głośna, nie trzeba było jej przekrzykiwać. Rozmawiać można było nawet szeptem, co w połączeniu z półmrokiem stwarzało intymny nastrój skłaniający do zwierzeń.
            - Pawła znałem od podstawówki – powiedział Marek – W szkole średniej przyjaźniliśmy się bardzo blisko. Nie mieliśmy przed sobą sekretów. Wiesz jak to jest w tym wieku – wielkie plany i trudne pytania: jak zmienić ten świat, co jest sensem życia i tak dalej. Potem pierwsza fascynacja dziewczyną, pocałunek na imprezie staje się ważniejszy od zmieniania świata, wydaje się, że człowiekowi rosną skrzydła. Później to się wali, bo ona woli kogoś innego i życie znów nie ma sensu. Wtedy potrzeba przyjaciela, kogoś przed kim nie trzeba grać twardziela i można się wygadać bez obawy, że wyśmieje. Paweł był dla mnie właśnie kimś takim, a ja dla niego. Mówiliśmy wtedy, że gdyby któryś z nas zginął, to drugi poszedłby za nim. Takie szczeniackie gadanie, ale teraz często o tym myślę, od kiedy Pawła nie ma. Przez całe studia byliśmy w jednej grupie, potem trochę nas życie rozdzieliło bo zaczęliśmy pracować w różnych firmach. Spotykaliśmy się w każdy weekend, czasem na jakiejś imprezie, ale częściej szliśmy w jakieś miejsce, jak to tutaj, żeby pogadać i trochę się zabawić. W tamten piątek nie poszedłem z nim. Miałem ciężki tydzień, harowałem jak wół i po prostu nie chciało mi się po tym wszystkim ruszać z domu.  Wziąłem butelkę piwa, siadłem przed telewizorem i miałem zamiar popatrzeć na jakiś film. Ale jak tylko wypiłem szklankę to zasnąłem. Telewizor szedł, a ja kimałem w fotelu.
            Dziewczyna nie odzywała się. Z jej ukrytej w półmroku twarzy trudno było odczytać czy rozmowa ją interesuje, ale błyszczące oczy spoza mgiełki wpatrywały się w Marka.
            - Obudził mnie telefon – podjął opowiadanie – Przez chwilę nie wiedziałam gdzie jestem. Spojrzałem na zegarek, było krótko po północy. Dzwonił Paweł.
            - Marek, chcę się pożegnać – powiedział – Jedzie za mną Śmierć.
            Powoli przytomniałem.
            - Człowieku, co ty gadasz, wypiłeś za dużo? Skąd dzwonisz?
            - Z samochodu. Nie jestem pijany. Chcę przed nią uciec, ale to niemożliwe.
            W tle, poza jego głosem słyszałem ryk silnika. Samochód dawał z siebie całą moc,  słychać było pisk opon na zakręcie. Senność przeszła mi jak ręką odjął.
            - Paweł, zatrzymaj się! – krzyknąłem do telefonu – Przespaceruj się po świeżym powietrzu, a najlepiej zostaw auto, złap taksówkę i wracaj do domu.
            - Mówiłem ci, że nie jestem pijany – odpowiedział – Spotkałem ją w tym lokalu, tam gdzie byliśmy trzy tygodnie temu. Siedziała sama przy stoliku, a mnie do niej coś ciągnęło. Nie była w żaden sposób wyzywająca, ale czułem że muszą z nią rozmawiać. Ma czarne włosy, błyszczące oczy i porusza się tak, jakby wcale nie dotykała ziemi. Pozwoliła mi się przysiąść i porozmawiać. Właściwie wcale się nie odzywała, a mnie coś zmuszało do mówienia. Słuchała bez specjalnego zainteresowania, tak jakby to było całkiem naturalne, że nieznajomy mężczyzna zwierza się jej ze wszystkiego. Później spojrzałem w te jej błyszczące oczy i zobaczyłem, że są takie jakieś puste. Wtedy zrozumiałem, że rozmawiam ze Śmiercią. Poczułem chłód gdzieś na karku i pożegnałem się. Wyszedłem do samochodu, a ona poszła za mną. Sunęła tak jakoś lekko nad ziemia, taka smukła, z tymi czarnymi włosami. Wsiadła do auta, jakiejś ciemnej limuzyny i zapaliła światła. Te reflektory są takie trupie.
            - Paweł – przerwałem mu – przestań chrzanić. To lampy ksenonowe, mają taki fioletowy odcień.
            - Nie rozumiesz, one wyglądają jak świece. Gnałem jak szalony, a te światła były stale za mną. Przed chwilą zniknęły. Marek, ona jedzie teraz do mnie z przeciwka. Bywaj!
            Telefon zamilkł. Pobiegłem do łazienki i opłukałem twarz zimną wodą. Pognałem do auta. Nie rozumiem skąd wiedziałem dokąd jechać, ale znalazłem go bez trudu. Zginął na prostej drodze, wjechał w drzewo tak, jakby chciał uniknąć zderzenia z kimś jadącym z przeciwka. Naprawdę nie był pijany. Policja stwierdziła we krwi ledwo ślad alkoholu. Próbowałem im opowiedzieć, że ktoś go ścigał, a potem zmusił do zjechania z drogi, ale mnie wyśmiali. Świadkowie opowiadali, że pędził jak szatan pustą szosą i nikt za nim, ani przed nim, nie jechał.
            Marek spojrzał na dziewczynę.
            - Pewnie mi nie wierzysz – powiedział – Myślisz, że chcę na tobie zrobić wrażenie i wymyślam niesamowite historie.
            - Co w tym niesamowitego? – zapytała dziewczyna – To najzwyklejsza historia, która spotka każdego.
            Jej głos brzmiał dziwnie głucho. Marek poczuł gdzieś na plecach chłód. Zdał sobie sprawę, że nie wie nawet jak ona ma na imię. Przysiadł się do niej przed godziną, bo nie mógł się oprzeć jakiejś magnetycznej sile przyciągania, która od niej płynęła. Nie była wcale prowokująca, ale czuło się nieodpartą potrzebę zwierzenia się jej z własnych problemów, spojrzenia w jej błyszczące oczy. Marek spojrzał w nie raz jeszcze. Błyszczały, ale była w nich jakaś pustka. Zadrżał.
            - Muszę już iść – powiedział – Myślę, że dość cię wynudziłem. Dziękuję za miły wieczór.
            - Do zobaczenia – wyszeptała.
            Marek wyszedł na parking i odszukał swój samochód. Było ciemno i wietrznie. Spojrzał w lusterko. Drzwi lokalu otwarły się wypuszczając na zewnątrz trochę światła. Na tle jasnego prostokąta dostrzegł smukłą, ciemną sylwetkę, która lekko, jakby nie dotykając ziemi, poszła w kierunku stojącej w mroku limuzyny. Trzasnęły drzwi samochodu, a po chwili zapłonęły jego światła.
            Wyglądały jak dwie świece.