niedziela, 31 lipca 2016

Obiecałem nowe opowiadanie przed końcem lipca. Lipiec okazał się parny i duszny, więc było ciężko ale słowo się rzekło (a raczej napisało). Opowiadanie nawiązuje do pogody bo dzieje się w tropikach. Następny post, jak dobrze pójdzie, około 15 sierpnia.



TRÓJKĄT BERMUDZKI
Ze dwie czwarta Henry Parker wyszedł na mostek. Kapitan stał na jego skrzydle patrząc  w kierunku dziobu. Na niebie nie było ani jednej chmury. Drobnicowiec pruł seledynowy, lekko falujący ocean zostawiając za rufą szeroki, zielony pas przemielonej śrubami wody. Wiał lekki, przyjazny, zachodni wiatr. Kapitan, na dźwięk kroków nadchodzącego, odwrócił się i powiedział:
            - Będziesz miał spokojna wachtę, Henry. Komunikaty meteorologiczne nie zapowiadają żadnych niespodzianek. Aż do rana sterujemy north-east, nie będziesz musiał zmieniać kursu.
            Ze sterówki wyłonił się drugi oficer. Bez słowa uścisnął dłoń Parkera. Dokonali formalnego przekazania wachty, dokonali wpisu do dziennika okrętowego, po czym drugi, zgodnie ze swoim zwyczajem, zniknął z mostku nie mówiąc ani słowa.
            - No, Henry, - powiedział kapitan – teraz ty tu jesteś szefem. Ja będę u siebie na dole. Gdyby coś się działo wzywaj mnie od razu. Rzuć od czasu do czasu okiem na radar i uważaj na tych cholernych, małych, zielonych ludzików, chłopie. Pamiętaj, że jesteśmy w samym środku diabelskiego trójkąta.
            Klepnął Parkera w plecy i zniknął w zejściówce.  Henry obejmując wachtę odczuwał dumę ale i ciężar odpowiedzialności za statek. Po skończeniu szkoły morskiej pływał przez kilka miesięcy  jako praktykant, aż wreszcie objął godność trzeciego oficera i wciąż nie do końca oswoił się ze  swoją nową funkcją.
Rejs przebiegał spokojnie. Statek utrzymywał prędkość osiemnastu węzłów, kadłub lekko wibrował. Piętnastotysięcznik smukłym dziobem rozcinał  seledynowe wody trójkąta bermudzkiego oświetlone tropikalnym słońcem.
***
            Jerry Smith ze straży przybrzeżnej popijał colę, którą przed chwilą wyjął z lodówki. Na zimnej butelce kondensowała się para, łączyła w krople i spływała po szkle. Pod sufitem szumiał wentylator. Przez żaluzje osłaniające okna widać było port pełen motorowych i żaglowych jachtów. Za lasem sterczących masztów połyskiwał błękitny ocean, wyjątkowo tego dnia spokojny. Lekka bryza poruszała korony palm rosnących wzdłuż bulwaru.
            Dyżur zapowiadał się spokojnie, służby meteorologiczne prognozowały piękną pogodę. Pomimo tego w basenie portowym stał kuter ratowniczy gotów w każdej chwili do wyjścia  w morze, helikopter mógł poderwać się do lotu w ciągu minut, a przypominająca pajęczynę antena radiostacji czujnie nasłuchiwała sygnałów z prośbą o ratunek mogących nadejść w każdej chwili.
***
Eskadra okrętów wyznaczona do przeprowadzenia eksperymentu rozlokowana była na oceanie w kształt trójkąta. Jego boki wyznaczały dwa niszczyciele oraz krążownik, natomiast obiekt „X” znajdował się pośrodku. Był to lotniskowiec, na co wskazywał płaski pokład biegnący przez całą długość kadłuba. Jednak każdy, kto zna się choć trochę na budowę okrętów, mógłby zauważyć, że obiekt „X” wyraźnie różni się od innych jednostek tej klasy.   Mógłby zauważyć, gdyby pozwolono mu zbliżyć się na odpowiednią odległość. Zadaniem dwu niszczycieli i krążownika wchodzących w skład eskorty było jednak to, aby tak się nie stało. Trójkąt o boku dziesięciu mil, w centrum którego znajdował się obiekt „X” był zamknięty dla żeglugi. Radary i hydrolokatory okrętów eskorty przeczesywały nieustannie otaczający akwen. Każdy statek lub samolot zbliżający się do rejonu eksperymentu zostałby natychmiast, stanowczo poproszony o zmianę kursu. Jako element perswazji mogły posłużyć działa i wyrzutnie rakietowe. 
Okrętem flagowym całego zespołu był rakietowy krążownik, na którym znajdował się sztab dowodzący operacją. W samym sercu okrętu, w centrali dowodzenia, panował pełen skupienia spokój. Nad ekranami pochylali się technicy ubrani w błękitne bluzy mundurowe. Na ich rękawach, obok dystynkcji, złociły się łukowate napisy „Navy”.  Pośrodku sali, w obrotowym fotelu siedział szpakowaty komandor. Wokół niego skupiła się grupa oficerów, od których odróżniał się pięćdziesięcioletni cywil, ubrany, pomimo upalnej pogody w tweedową marynarkę.
- Panie komandorze! Wszystko gotowe do rozpoczęcia eksperymentu. – zameldował jeden z oficerów.
- Cóż, profesorze, - komandor zwrócił się do jedynego cywila – Nadeszła chwila próby. Ile to lat pracował pan nad tym systemem? .
- Formalnie projekt trwa od pięciu lat, ale nad teorią pracowałem całe życie, aby dojść do tego punktu. Ja, i cały mój zespół.
- Można powiedzieć, że nadchodzi historyczna chwila. – stwierdził komandor – Jeśli, zgodnie z założeniami, będziemy mieli lotniskowiec niewidoczny nie tylko dla radarów ale niewidoczny w ogóle, nawet gołym okiem, to  taktyka wojen morskich i strategiczny układ sił zmienią się bezpowrotnie. Zaczynamy, panowie!.
Wszyscy jeszcze niżej pochylili się nad monitorami. Nad przebiegiem testów czuwał profesor, podając komendy, które otaczający go oficerowie przekazywali technikom obsługującym systemy krążownika.
- Zwiększać stopniowo  moc reaktora na obiekcie „X” do maksymalnej, w tempie pięciu procent na minutę!
- Włączyć siłowe pole elektromagnetyczne!
Komandor patrzył na ekran radaru, na którym wyraźnie widniał punkt wskazujący namiar na eksperymentalny lotniskowiec.
- Jeśli natężenie pola będzie wzrastać w zakładanym tempie, powinien zniknąć za około sześć minut. – poinformował profesor.
- Radar radarem, - stwierdził komandor – Wolę zobaczyć jak on znika na własne oczy. Panowie, idę na mostek.
Dowodzący oficer zachowywał się w sposób opanowany, jednak widać było po nim oznaki podekscytowania. Szybkim krokiem opuścił centralę elektronicznego dowodzenia i pokonując po trzy stopnie wybiegł na położony ponad nią mostek kapitański. Zbliżył się do szyby, sięgnął po lornetkę i skierował ją na obiekt „X”. Oglądany przez silnie powiększające szkła lotniskowiec wyraźnie rysował się szarą, kanciastą sylwetką na tle spokojnego, błękitnego morza połyskującego odblaskami słońca na niewielkich falach. Obraz stopniowo zaczął się rozmywać. Początkowo zafalował, jakby był oglądany przez powietrze rozgrzane nad pustynią. Kontur okrętu tracił intensywność, stopniowo jaśniał i stawał się przeźroczysty aż  wreszcie zupełnie zniknął.
Nad oceanem panowała cisza jak przed burzą. Gdzieś z głębi toni dobiegały dziwne wibracje, z pozoru nieodczuwalne lecz dziwnie niepokojące. Komandor poprawił ostrość lornetki i jeszcze raz omiótł wzrokiem akwen, gdzie przed chwilą znajdował się lotniskowiec. Ze zdumieniem pokręcił głową i skierował się do centrali dowodzenia. Pierwsze spojrzenie po wejściu skierował na ekran radaru. Plamki oznaczające obiekt „X” na nim nie było.
- Gratuluję, profesorze. – powiedział – Wygląda na to, że pański system działa. No, chyba że nasz obiekt podpieprzyli nam kosmici przez jakiś cholerny tunel w czasoprzestrzeni. Jesteśmy w końcu w trójkącie bermudzkim.
Profesor był zbyt przejęty eksperymentem aby podjąć żart.
- Utrzymujemy natężenie pola przez kolejnych pięć minut, a następnie wyłączamy system. – zakomenderował.
***
Mijała druga godzina wachty Henry’ego Parkera. Statek leżał równo na kursie, ślad torowy ciągnął się prostą linią, daleko za rufą. Maszyna pracowała równomiernie, radar niezmiennie wskazywał, że morze jest puste aż po horyzont.  Henry, bardziej dla zabicia czasu niż z potrzeby, patrzył przez lornetkę na widnokrąg. Kompletna pustka, żadnej sylwetki czy chociaż śladu dymu. Oficer od pewnego czasu czuł dziwny niepokój. Coś zmieniło się w powietrzu. Ucichł ożywczy wiaterek, zapadła jakaś niesamowita cisza. W nieruchomym powietrzu zaczęła pojawiać się delikatna mgiełka. Martwa fala regularnie rozbijała się o dziób. Wydawało się, że morze zmieniło kolor. Nie było już tak seledynowe, pogodne jak na początku wachty. Stało się bardziej stalowe, jakieś matowe i ponure, mimo że słońce nadal jasno świeciło poprzez gęstniejący w powietrzu opar. Parker nerwowo spojrzał na wskazanie barometru. Według przyrządu  nic się nie zmieniło. Nadal panował stabilny wyż azorski. Henry zaczął niespokojnie krążyć po mostku. Kilka razy, bez potrzeby, sprawdził kurs. Zaczęły go swędzieć korzonki włosów. Miał wrażenie, że jakieś fale dochodzące z głębi morza interferują z jego wewnętrznym rytmem. Może wezwać kapitana? Ale co mu powiedzieć? Przecież nic się nie dzieje.
W tym momencie kapitan, nie wołany, pojawił się na mostku.  Wydawał się podniecony i nienaturalnie ruchliwy.
- Co u ciebie, Henry? – zapytał rzucając jednocześnie spojrzenie na kompas.
- W zasadzie wszystko w porządku, kapitanie. – odpowiedział Parker – Trzymamy kurs i prędkość, morze zupełnie puste. Tylko widoczność się psuje. To dziwne, bo według barometru pogoda się nie zmienia.
Obaj spojrzeli ponownie na przyrząd, a później na radar. Na jego ekranie jedynie wolno obracał się promień obrazujący wysyłaną wiązkę. Nie było śladu odbicia od żadnego obiektu.
Kapitan nagle uniósł głowę sponad ekranu.
- Co to za dźwięk? – zapytał zaniepokojony. – Coś z maszyną?
Istotnie, dało się słyszeć jakieś dziwne, narastające buczenie. Nie przypominało ono jednak wibracji powodowanych przez uszkodzone mechanizmy okrętowe. Coś dziwnego działo się na zewnątrz. Mgła gwałtownie gęstniała  i zaczynała wirować. Parker spojrzał na kompas. Jego wskazówka kręciła się jak oszalała. Wszystkie wskaźniki na mostku ogłupiały. Odczyty zmieniały się gwałtownie, wykraczając poza zakresy pomiarowe. Mgła na zewnątrz utworzyła coś w rodzaju poziomej trąby powietrznej, której otwarty lej, wirując w obłąkanym tempie, pędził w kierunku statku.
- Chryste, - jęknął kapitan – Co to jest?
Zanim obaj oficerowie zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować, wirująca mgławica dopadła statek. Widoczność na chwilę zupełnie zanikła, mostek został otoczony przez kłębiące się opary. Mgłę na moment rozświetlił jakiś blask, jakby od błyskawicy, któremu nie towarzyszył jednak huk gromu. Wszystko skończyło się równie nagle jak nadeszło.  Wirujące tumany znikły, wokół statku na nowo zapanowała słoneczna pogoda. Kapitan i Parker spojrzeli przed dziób i na ich twarzach odmalował się wyraz zaskoczenia oraz przerażenia. Niespełna pół mili, wprost na kursie statku widniał olbrzymi, szary  kadłub lotniskowca o nietypowych kształtach. Kapitan szybko otrząsnął się z szoku.
- Lewo na burt – wykrzyknął. – Lewy silnik cała wstecz!
- Skąd to się wzięło? – dorzucił zdumiony – Przecież jeszcze przed chwilą radar pokazywał całkiem puste morze?!
Po krótkiej chwili woda za rufą zakotłowała się w odmienny sposób. Rozpędzony statek masą swoich piętnastu tysięcy ton zbliżał się do stojącej na jego drodze  przeszkody. Przez dłuższy czas wydawało się, że siłą inercji uderzy w lotniskowiec, jednak kurs zwolna zaczął odchylać się w lewo. Obaj oficerowie w napięciu śledzili tor, po jakim poruszał się ich drobnicowiec. W każdej chwili gotowi byli do jakiejś reakcji, ale w rzeczywistości zrobić mogli już niewiele, bo po odchylenia steru ruchem statku rządziły już tylko prawa fizyki, na które nie było wpływu. Kapitan nacisnął jedynie przycisk alarmu aby powiadomić  nieliczną załogę niemal w pełni zautomatyzowanej jednostki o niebezpieczeństwie. Parker starł z czoła obfite krople potu.  W miarę zbliżania się do przeszkody rosła w nim nadzieja na uniknięcie zderzenia, bo statek coraz bardziej zbaczał z poprzedniego kursu. Stopniowo nadzieja zamieniała się w pewność. Obie jednostki minęły się nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.
***
W centrali krążownika panowała niemal euforia. Oficerowie gratulowali profesorowi udanego eksperymentu, potrząsali jego dłoń, poklepywali po ramieniu. Gdyby sytuacja nie miała miejsca na okręcie marynarki wojennej w trakcie ważnej misji, z pewnością wystrzeliłyby korki szampana.
Nastrój zepsuł sygnał alarmu.  Operatorzy pochylili się nad ekranami radarów.
- Pół mili od obiektu „X” pojawiła się niezidentyfikowana jednostka. – zameldował jeden z marynarzy. – Prędkość osiemnaście węzłów, kurs na kolizję!
- Co to za cholerstwo? – zapytał komandor z trudem panując nad zdenerwowaniem – Czy to okręt podwodny, którego nie wykryliśmy na hydrolokatorach, i który wynurzył się w pobliżu lotniskowca?
- Nie, to statek handlowy.
- Jakim cudem to pudło podeszło tak blisko niezauważone? – komandor nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Czy on celowo idzie na zderzenie?
- Nie – odpowiedział operator – Zmienia kurs. Usiłuje uniknąć kolizji.
Oficerowie z napięciem wpatrywali się w ekran śledząc wzajemne położenie dwu punktów reprezentujących lotniskowiec oraz intruza. W pewnej chwili dwie jednostki zbliżyły się na tak niewielką odległość, że na podstawie wskazań radaru trudno było ocenić czy się przepłyną obok siebie. Po chwili jednak dwie plamki na ekranie zaczęły się oddalać. Kiedy niebezpieczeństwo zderzenia minęło, a tym samym napięcie nieco spadło, komandor wydał rozkaz:
- Natychmiast wysłać dwa śmigłowce z plutonem piechoty morskiej.
***
Na biurku Jerry’ego Smith’a zapaliła się czerwona lampka i rozległ się dzwonek telefonu.
- Słucham, Jerry Smith.
- Odebraliśmy sygnał „Mayday”- informował głos z drugiej strony linii – Ktoś podał pozycję i rozłączył się. Nie znamy nazwy statku, nie wiemy co się stało.
- Myślisz, że to jakiś głupi dowcip?
- Nie sądzę, głos tego faceta brzmiał bardzo poważnie. Może to jakiś żeglarz-amator, który wpadł w kłopoty, a słabo zna procedury łączności radiowej?
- Lecimy. – zdecydował Smith – Niech pilot grzeje silnik. Zaraz będę na lądowisku.
Cztery minuty później helikopter z Jerrym na pokładzie przelatywał nad portem kładąc  się na kurs prowadzący w prostej linii do pozycji podanej w wołaniu o ratunek.  Linia pierzastych palm rosnących wzdłuż plaży i  las masztów w porcie jachtowym zostały w tyle. Z kabiny widać było jedynie połyskujące fale oceanu.  W miarę zbliżania się do miejsca, z którego nadano sygnał „Mayday” pilot i Jerry natężyli wzrok . Było o jednak zupełnie  zbędne.  Statek dryfował pośrodku oceanu widoczny jak na dłoni. Helikopter zatoczył wokół niego krąg. Na pokładzie nie było widać śladu życia.
- Siadaj na pokładzie rufowym – rozkazał Jerry.
Nikt się nie pojawił się na dźwięk lądującej maszyny. Statek był opuszczony, najwyraźniej w pośpiechu, bo nawet cenne rzeczy osobiste pozostawiono w kabinach załogi. Nie było widać żadnych uszkodzeń ani śladów walki. Ostatnia pozycja wpisana w dziennik pokładowy leżała kilkadziesiąt mil od miejsca odnalezienia dryfującego drobnicowca.
Jerry Smith miał trudny orzech do zgryzienia. Statku nie można było pozostawić bo, po pierwsze stanowił znaczną wartość, a po drugie, mógł stanowić zagrożenie dla innych jednostek. Helikopter był przystosowany do ratowania ludzi, a nie statków. Jedynym wyjściem wydawało się ściągnięcie z lądu zapasowej załogi, która doprowadziłaby drobnicowiec do portu przeznaczenia. Jerry zastanawiał się jak to zorganizować, gdy problem niespodziewanie sam się rozwiązał. Na horyzoncie pojawiła się szara sylwetka okrętu wojennego. Smith nawiązał z nim łączność na częstotliwości alarmowej i po niedługim czasie niszczyciel, ostrożnie manewrując zbliżył się do opuszczonego statku. Z okrętu przeszła na drobnicowiec grupa oficerów i marynarzy, która miała za zadanie doprowadzić go bezpiecznie do celu podróży.
***
Odnalezienie statku bez załogi, jak można było się spodziewać, odbiło się szerokim echem w prasie. Tabloidy nie miały wątpliwości, że marynarzy uprowadzili kosmici. Poważniejsze gazety szukały bardziej racjonalnego wytłumaczenia. Publikowano wywiady z profesorami psychologii, którzy tłumaczyli, że w grupie ludzi odciętych od świata, jak załoga statku odbywającego oceaniczny rejs, może dojść do zbiorowej psychozy zakończonej grupowym samobójstwem. Przeważała jednak opinia, że porwania dokonali piraci operujący z jednej z karaibskich wysp, której rząd słabo sobie radził z utrzymaniem praworządności i porządku.
Kilka dni później cała załoga w komplecie odnalazła się na polu bawełny w Wirginii. Marynarze na policji zeznali, że ostatnie co pamiętają to spokojnie przebiegający rejs, jeszcze  w znacznej odległości od brzegu i nie potrafią wytłumaczyć co nastąpiło później.  Tabloidy nie miały wątpliwości, że przedstawiciele obcej cywilizacji, po przebadaniu  pojmanych osobników rodzaju ludzkiego wypuścili ich z życiem zacierając uprzednio w ich pamięci wszelkie wspomnienia transgalaktycznego kontaktu. Poważniejsze gazety sugerowały, że jeśli armator zapłacił piratom okup za porwanych marynarzy, to uzgodniono, że fakt ten utrzymany będzie w tajemnicy, aby nie naruszać  oficjalnej polityki polegającej na tym, że z porywaczom okupu się nie płaci.
Faktyczny przebieg wydarzeń znał pewien starszy admirał z dowództwa floty. Po pojawieniu się statku pośrodku akwenu zamkniętego dla tajnego eksperymentu komandor dowodzący eskadrą zareagował jak przystało na dowódcę okrętu bojowego. Wysłał piechotę morską aby zabrała załogę z drobnicowca. Decyzje co dalej zrobić z tym fantem zapadły już na wyższym szczeblu. Aby dryfujący statek nie stwarzał zagrożenia marynarka nadała sygnał „Mayday” i pomogła w doprowadzeniu jednostki do portu. Zatrzymanych marynarzy nie można było przetrzymywać w odosobnieniu w nieskończoność tylko dlatego, że nieświadomie wpłynęli na zamknięty akwen.  Kontrwywiad dyskretnie sprawdził, że są to bez  wyjątku praworządni obywatele, którzy nie będą szukali kontaktu z obcym wywiadem aby opowiedzieć o tym , co przypadkiem zobaczyli na oceanie. Obyto z nimi rozmowy i podpisano umowy, na mocy których, w zamian za określoną sumę zobowiązali się nigdy nie wspominać o tym, co ich spotkało. Przedstawiciele dowództwa floty odbyli też negocjacje z członkami zarządu armatora i przekonali ich, że skoro ich statek bezpiecznie zawinął  do portu przeznaczenia, to nie należy zadawać zbędnych pytań zaginionej załodze.
To, że admirał znał przebieg wydarzeń nie znaczyło, że wiedział jak doszło do pojawienia się statku w pobliżu tajnego lotniskowca. Zasadniczo, były trzy możliwości. Po pierwsze, operatorzy radarów na wszystkich trzech okrętach eskadry, zaabsorbowani obserwowaniem przebiegi eksperymentu mogli  przegapić zbliżający się statek. Było to mało prawdopodobne, tym bardziej, że okręty posiadały automatyczne systemy ostrzegania o zbliżaniu się obcych jednostek i było raczej niemożliwe aby te systemy zawiesiły się wszystkie na raz. Po drugie, nowy, tajny system mógł ukryć nie tylko obiekt „X”, ale również zbliżający się do niego statek. Zespół twórców pod kierownictwem profesora o uznanym autorytecie twierdził jednak, że to wykluczone. Jeśli wierzyć naukowcom, to pozostawała, trzecia, najprostsza możliwość. Statek musiał natrafić na wejście do tunelu w czasoprzestrzeni i zostać przeniesiony o kilkadziesiąt mil. W końcu cała sytuacja miała miejsce w środku trójkąta bermudzkiego.      


niedziela, 10 lipca 2016

Zapomniana autostrada

Dziś kolejne "Opowiadanie o śmierci" - trzecie z serii : "Zapomniana autostrada".
Od końca maja publikowałem co tydzień nowe opowiadanie. Ponieważ jest gorąco i są wakacje postanowiłem nieco zwolnić tempo. Następny post z opowiadaniem pojawi się pod koniec lipca.
Czy ktoś to w ogóle czyta? Ze statystyk wynika, że jest sporo wejść na bloga. Może by ktoś napisał jakiś komentarz? Za hejt z góry dziękuję, ale chętnie poznałbym opinie o tym co piszę i tu zamieszczam.


Zapomniana autostrada


            Robert kopnął przełącznik  aby zredukować bieg. Warkot motoru obniżył się o ton. Właśnie z powodu tego dźwięku nigdy nie zamieniłby swojego starego choppera na żadnego ścigacza. Co z tego, że nowoczesne motory imponowały osiągami, co z tego że były niezawodne i naszpikowane kosmicznymi technologiami, skoro przy obrotach przekraczających dziesięć tysięcy na minutę wydawały z siebie nieprzyjemnie świdrujący w uszach pisk? Poza tym bez wątpienia brakowało im duszy, jaką posiadała jego stara maszyna.
            Dla Roberta jazda na motocyklu była przeżyciem metafizycznym,  odrywającym go od rzeczywistości i przenoszącym  w krainę wolności. Aby się w niej znaleźć nie wystarcza osiągać  setkę w trzy  sekundy  ani stawać na tylnym kole. Z żadnym nowoczesnym motorem nie potrafiłby poczuć takiej więzi jak ze swoim starym chopperem, który czasem gubił olej, często  zgrzytał przy zmianie biegu, ale za to, gdy majestatycznie toczył się wydając z siebie niski charkot, pozwalał czuć się królem szos i królem życia. Jazda na takim motocyklu była celem samym w sobie. Nie potrzeba było wyznaczać żadnego miejsca, do którego należało dojechać, wystarczało samo pokonywanie kilometrów.
            Robertowi brakowało jedynie kogoś, z kim mógłby dzielić te doznania. Co prawda nie brakowało dziewczyn, które dawały się namówić na przejażdżkę, ale  żadna nie nadawała się na towarzyszkę metafizycznej podroży w krainę wolności. Niektóre po prostu bały się jazdy na  motocyklu i bez sensu piszczały, rujnując całą magię. Inne nie mogły zrozumieć, że jazda może być celem samym w sobie i traktowały ją jak chłopięcy kaprys, oczekując, że mężczyzna wcześniej czy później go porzuci i zajmie się zarabianiem pieniędzy oraz domem. Mimo tego, Robert wciąż liczył, że kiedyś znajdzie odpowiednią pasażerkę.
            Dziewczyna stojąca na poboczu z daleka zwróciła jego uwagę. Nie chodziło tylko o zgrabną sylwetkę, choć ta sama w sobie stanowiła powód, aby przeciętny kierowca spowodował wypadek. Miała na sobie szorty, które powstały przez obcięcie nogawek z dżinsów i sandałki z cienkich, skórzanych pasków, tak że jej smukłe, zgrabne nogi  widoczne były z daleka. Jednak Robert zauważył przede wszystkim jej fryzurę. Dziewczyna miała jasne, długie włosy opadające prosto na ramiona jak u hipiski. Robert był zbyt młody, aby pamiętać przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ale legenda tamtego okresu silnie do niego przemawiała. Żałował, że nie było mu dane żyć w epoce gdy w imię wolności rezygnowano z materializmu, gdy nagość i seks były wyrazem wolności i miłości, a nie służyły komercji. Włosy dziewczyny obudziły w nim podświadomą tęsknotę. Zatrzymał motor, mimo że ona stała po prostu obok drogi nie unosząc nawet ręki w geście autostopowiczki.
-          Jedziesz w tamtą stronę? – wskazał przed siebie.
Skinęła głową bez słowa.
-          Wskakuj!
Dziewczyna, nadal nic nie mówiąc, zajęła miejsce na tylnym siodełku. Nie miała ze sobą żadnego bagażu, nawet torebki. Robert puścił sprzęgło i motor z warkotem ruszył naprzód. Dziewczyna zachowywała się jak doświadczona motocyklistka. Nie trzymała się kurczowo kierowcy, nie prosiła aby zwolnił, przeciwnie, cieszyła się pędem maszyny umiejętnie balansując ciałem na zakrętach. Fascynowała Roberta coraz bardziej. Odczuwał potrzebę porozmawiania z nią, dowiedzenia się o niej czegoś więcej. Ponieważ zadawanie pytań pośród ryku motocykla nie miało sensu, postanowił zjechać do przydrożnego baru. Znał ten lokal, uczęszczany przez podobnych do niego fanatyków jazdy i lubił jego atmosferę. Zaparkował motor.
-          Napijemy się czegoś? – zapytał.
Znów skinięcie głową bez zbędnych słów. Tego było za wiele nawet dla Roberta, który w zasadzie nie lubił zbyt gadatliwych pasażerek.
-          Czy ty w ogóle umiesz mówić? – zapytał.
-          Pewnie. Ale motocykliści na ogół nie słuchają tego co mówię. Motor  zagłusza.
           Weszli do środka. Dziewczyna zamówiła kawę, a Robert  piwo. Inna na jej miejscu pewnie by spytała, czy to nie przeszkodzi w prowadzeniu, ale ona wiedziała czego potrzebuje motocyklista.
-          Jedziesz w jakimś celu, czy tak sobie? – zapytał  po pierwszym łyku.
-          Jazda jest celem sama dla siebie – odpowiedziała.
Roberta zamilkł zaskoczony. Sam wiele razy wstawiał taki tekst różnym pasażerkom, ale pierwszy raz usłyszał go od kobiety. Byłby mniej zdziwiony gdyby wypowiedziała go ubrana w skórzany  kombinezon dziewczyna motocyklisty, ale nie spodziewał się, że autostopowiczka w szortach i białej, płóciennej  bluzeczce będzie rozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Jednak dopiero jej następne pytanie naprawdę wprawiło go w osłupienie.
-          Szukasz zapomnianej autostrady?
           Zupełnie nie rozumiał skąd ona mogła znać tę historię. Wiele lat temu jeździł z grupą motocyklistów, w której podczas wypraw, przy piwie i ognisku opowiadano sobie legendę o zapomnianej  autostradzie. Podobno  w trakcie budowy zmieniono jej przebieg. Okazało się, że warunki  geologiczne nie pozwalają na budowę mostu przez rzekę w tym miejscu gdzie planowano,  czy też zabrakło funduszy, a może ekolodzy wymusili zmianę trasy, w każdym razie w szczerym polu pozostał gotowy odcinek autostrady prowadzący znikąd do nikąd. Takie przypadki zaniechanych inwestycji, choć na mniejszą skalę, naprawdę zdarzały  się w realnym życiu, ale ta opowieść stanowiła symbol tęsknoty miłośników motorów za pustą, szeroką drogą bez ograniczeń prędkości, radarów i ciężarówek blokujących trasę. Stanowiła też pretekst do jazdy bez celu w poszukiwaniu zapomnianej autostrady. Robert nie podejrzewał, że ta legenda wyszła poza krąg jego ówczesnych przyjaciół i zaczęła żyć własnym życiem.
-          Słyszałaś o zapomnianej autostradzie? -  zapytał zdziwiony.
- Nie tylko  słyszałam, ale mogę ci do niej wskazać drogę. – powiedziała dziewczyna – Chcesz?
-          Jasne – odpowiedział Robert.
Bez dalszych dyskusji wrócili do motocykla. Zajęli miejsca na siodełkach  i chopper z warkotem wrócił na  szosę. Robert  nie pytał dokąd ma jechać, bo czuł, że dziewczyna bez słów pokaże mu drogę. Stale nie mógł uwierzyć w to, że dziewczyna, której szukał całe życie, tak po prostu czekała na niego na poboczu. Wiedział dokąd ona każe mu jechać. Nie musiał pytać, aby wybierać właściwą drogę na skrzyżowaniach. Czuł ją za sobą i czuł, że ona tak jak i on pragnie cieszyć się pędem. Motor gnał coraz szybciej. Jego warkot zmienił się w głośny ryk. Robert wyprzedzał wszystkie pojazdy na drodze, z lewej, z prawej po poboczu, nieraz prześlizgując się na trzeciego pomiędzy samochodami nadjeżdżającymi z przeciwka. Czuł, że dziewczyna mówi mu bez słów : „Prędzej, prędzej!”.
Ciężarówka nagle skręciła na środek zajeżdżając mu drogę. Odbił w lewo aby ją ominąć. Z przeciwka nadjeżdżało inne auto. Musiał  skręcić w prawo i dodać gazu aby zmieścić się pomiędzy nim a ciężarówką. Udałoby się  gdyby nie rozsypane na asfalcie drobne  kamyki. Tylne koło straciło przyczepność i motocykl pognał wprost na samochód z przeciwka. Robert poczuł, że wraz z motorem wylatuje w górę. Czas jakby się zatrzymał. Motor wyleciał ponad pobocze, ponad porastające je krzewy i znalazł się po drugiej stronie.  Robert ze zdumieniem spostrzegł, że za rowem i zaroślami, skryty za nimi, rozpoczyna się  odcinek opuszczonej autostrady. Była pusta, wiodła pod górę łagodnym łukiem.
         -           Widzisz? Doprowadziłam cię do niej. - Robert usłyszał zza siebie głos dziewczyny. - Ciesz się nią. Ja muszę wskazać drogę  innym. 
         Robert obrócił się. Dziewczyny na siodełku  za nim już nie było. Na drodze, którą dojechał do zapomnianej autostrady narastał korek. Błyskały niebieskie i czerwone światła, w górę unosił się słup dymu.
         Spojrzał  przed siebie. Nad miejscem, gdzie autostrada osiągała szczyt wzgórza zachodziło słońce. Robert kopnął przełącznik i motor z  niskim warkotem ruszył pustą autostradą ku światłu na końcu drogi.