niedziela, 6 listopada 2016

Pełnia

Dzisiaj tekst inspirowany nastrojem 1 listopada.



 PEŁNIA
                Termin oddania raportu z pracy badawczej przypadał na koniec października. Teoretycznie wszystko było zaplanowane, harmonogram opracowany ale wiadomo jak to jest. Harmonogram harmonogramem, a życie życiem. Na koniec okazało się, że trzeba sprawdzić niektóre wyliczenia, bo wyniki były inne niż można było się spodziewać, brakowało kilkunastu wykresów, trzeba było napisać podsumowanie, zredagować i sformatować cały raport.  W rezultacie w ostatnim tygodniu siedziałem dzień w dzień w instytucie do późnego wieczora. Kiedy na koniec udało się wreszcie wszystko poskładać w całość, wydrukować i zbindować odpowiednią ilość kopii, napięcie nagle opadło. Przez dłuższą chwilę nie mogłem uwierzyć, że zdążyłem na czas.  Poziom adrenaliny we krwi, podwyższony w związku z kilkudniową, intensywną pracą pod presją czasu, powoli opadał. Głowa mnie pobolewała i czułem się zamulony przez niezliczone kubki czarnej kawy, które trzymały mnie na wysokich obrotach przez ostatnie dni. Doszedłem do wniosku, że potrzebuję spaceru. Kiedy wyszedłem na ulicę było już ciemno. Listopad był za pasem, popołudnia skróciły się i ustąpiły miejsca wieczorom. Podniosłem kołnierz płaszcza i ruszyłem pod lekki, chłodny wiatr zwiewający z chodnika suche liście. Przechodniów było niewielu, okna  okazałych kamienic płonęły ciepłym światłem.
                Po kilkuset metrach skręciłem w przecznicę. Lampy uliczne stały tu rzadziej. Mijane domy stawały się coraz bardziej szare, coraz niższe i ciemniejsze. Wreszcie skończyły się całkiem. Szedłem wzdłuż kamiennego muru, za którym szumiały lekko na wietrze korony starych dębów i kasztanów. Był to dawny cmentarz miejski. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że zbliża się Święto Zmarłych. W nawale pracy całkiem o tym zapomniałem. Doszedłem do bramy w murze. Kłódka spinająca łańcuch, oplatający przez cały rok żelazne pręty, była tym razem otwarta. Pchnięty jakimś impulsem przekroczyłem uchylona bramę i znalazłem się u wylotu głównej alei cmentarza. Zatrzymałem się urzeczony jedynym w swoim rodzaju widokiem. Od kilkudziesięciu lat pogrzeby odbywały się już na nowym, rozległym cmentarzu komunalnym wytyczonym daleko za miastem. Tutaj znajdowały się jedynie grobowce osób zmarłych już dawno, których bliscy także odeszli lub rzuceni zostali przez los daleko od miejsca spoczynku ich przodków. Pomimo tego, teraz, w przededniu dnia Wszystkich Świętych, stary cmentarz ożywił się. Na niektórych grobach płonęły światełka. Ich blask podświetlał od spodu żółte korony rozłożystych drzew poruszane wiejącym gdzieś  w górze wiatrem. Przy ziemi panowała cisza. Nad grobami unosiła się lekka mgiełka, rozjaśniona pomarańczowym światłem świec. Otulała jak kołderka cały cmentarz. Pośród tej łuny snuły się tu i ówdzie sylwetki ludzi krzątających się wokół grobowców. Oświetleni niespokojnym blaskiem migających płomyków wyglądali jak zjawy, smutno wędrujące po krainie zapomnienia. Nad całym tym widokiem wschodził księżyc. Była pełnia. Srebrna tarcza świeciła przez korony drzew, tuż nad ostrym dachem stojącej w połowie głównej alei neogotyckiej kaplicy zbudowanej z poczerniałego piaskowca.
                Ruszyłem przed siebie boczną alejką. Nie było tu marmurów i lśniących płyt tak charakterystycznych dla dzisiejszych cmentarzy. Stare, przeważnie kamienne grobowce tchnęły nieco patetycznym, lecz wzruszającym  nastrojem epoki, w której powstały. Bluszcz oplatał smutne anioły i  wyrzeźbione w kamieniu złamane pnie symbolizujące przerwane nagle życie. Suche badyle chwastów dziwnie dobrze uzupełniały tę umarłą architekturę. Im dalej od głównej alei, im bliżej muru, tym częściej zamiast rzeźbionych budowli mijałem zapadłe, porośnięte trawą wzgórki, zwieńczone pochylonym krzyżem z tabliczką, na której niczyjego imienia odczytać się już nie dało. Zapomnienie było tu głębsze, bardziej dosłowne. Niektóre grobowce były w ruinie, inne kryły się w gęstwinie dzikich krzewów. Światełek było tu bardzo mało. Nawet żeliwne krzyże umierały pod warstwą rdzy, która tym jest dla metalu czym choroba dla człowieka. Poczułem chłód. Raz jeszcze spojrzałem na cmentarz, starając się zabrać ze sobą coś z jego nostalgicznej  atmosfery i szybkim krokiem wróciłem do bramy. Żwir alei chrzęścił pod moimi stopami. Do pobliskiego przystanku akurat zbliżał się autobus. Przyspieszyłem kroku.
                W wozie, stojąc przy tylnej szybie, patrzyłem na oddalająca się łunę. Opuszczając tę krainę ciszy czułem się jak zdrajca. Już za chwile otrząsnę się z chwilowego wzruszenia, rzucę w  wartki nurt życia, a oni tam, umarli, czekać będą w smutnym bezruchu na kolejną chwilę refleksji, którą rzucę im jak jałmużnę. Cóż, nie można odmienić kolei rzeczy. Życie ma swoje prawa i musi iść naprzód. Oni żyją  w tym, czego dokonali, w swoich dzieciach i wnukach, w pamięci ludzi, na których wdzięczność zasłużyli. Postanowiłem jednak częściej ofiarować im coś, co dla  mnie znaczy bardzo mało, a dla nich jest wszystkim – chwilę wspomnień. Przecież oni proszą tylko o tyle.
                W domu poczułem falę zmęczenia. Musiało to nastąpić po ostatnim tygodniu. Wypiłem herbatę, zjadłem lekką kolację, wziąłem szybki prysznic i po chwili wygodnie leżałem na pościelonym łóżku. Myślałem, że usnę natychmiast, okazało się to jednak nie takie proste. Ciało miałem ciężkie i znużone ale rozgrzana głowa nadal pracowała na wysokich obrotach. Natłok myśli nie dawał się wyciszyć od razu. Leżałem na wznak, przykryty kołdrą, i patrzyłem w okno, za którym jasno świecił księżyc. Zawsze trudno zasypiam w czasie pełni.  Nasz blady satelita wywiera na mnie tajemniczy, fascynujący wpływ.
                Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w zarysy kontynentów widniejących na jego tarczy. Księżyc zdawał się przybliżać. Ostro widziałem krawędzie jego mórz, dostrzegałem górskie pasma. Już, już miałem rozróżnić poszczególne kratery i wąwozy, ale powieki na chwilę przesłaniały zmęczone oczy, wszystko rozmywało się  i księżyc znów się oddalał.  Wytężałem wzrok od nowa. Wokół tarczy lśniła rudawa poświata. Zdawała się pulsować i wysyłać do mnie jakieś tajemnicze promieniowanie. Niebo wokół było niemal błękitne. Sylwetki dachów w dole wydawały się tym czarniejsze. Srebrne odblaski na kominach nadawały uśpionemu miastu niepowtarzalną plastykę.
                Księżyc wolno wędrował po niebie za moim oknem. Wreszcie dotarł do framugi, wolno za nią zniknął. Leżałem bez ruchu. Promienie księżycowego światła padały teraz na kołdrę przykrywająca moje nogi, łącząc ją z oknem srebrzystym korytarzem. W smudze wolno wirował kurz. Nagle w księżycowej poświacie dostrzegłem dziwny obiekt. Unosił się w promieniach padających z okna jak chmurka dymu papierosowego, był jednak bardziej lśniący, niemal galaretowaty. Przejrzysty i zwiewny, fosforyzował bladym, niebieskawym blaskiem. Przyciągał mnie i fascynował. Po chwili uniosłem się i popłynąłem przez powietrze w jego kierunku. Spojrzałem z góry na łóżko. Leżałem na wznak pod oświetloną księżycową poświatą kołdrą. Oddychałem równo. Wcale nie czułem zdziwienia. Błękitny obłoczek poprowadził mnie za sobą. Wolno płynęliśmy nad miastem. W dole piętrzyły się dachy poprzedzielane wąwozami ulic i studniami podwórek. Wiatr targał gałęzie drzew. Wszystko to oświetlał księżyc, w blasku którego szybowaliśmy niespiesznie nad uśpioną ziemią. Zorientowałem się, że lecimy w kierunku starego cmentarza, po którym spacerowałem wieczorem. Po chwili zawiśliśmy nad nim. Lampki zdążyły już pogasnąć. Zniknęła ciepła, pomarańczowa łuna. Jej miejsce zajęła błękitna, elektryczna poświata. Powodowały ją obłoczki podobne do mnie i mojego przewodnika. Niektóre z nich smętnie przycupnęły w załomach grobowców, inne wolno płynęły wzdłuż alejek. Zniżyliśmy się. Zawisłem nad kaplicą będącą miejscem spoczynku jakiejś wymarłej, potężnej niegdyś rodziny. Drzwi prowadzące do środka zamknięte zostały na głucho wiele lat temu. Przeniknąłem do środka. W centrum posadzki dojrzałem dwie klamry służące do unoszenia płyty zamykającej zejście do krypty. W ścianach  kaplicy  wmurowane były liczne tablice, upamiętniające ludzi spoczywających w jej podziemiach. Wtulony w kąt, tuż przy posadzce, tkwił jeden z błękitnych, przejrzystych obłoczków. Wiedziałem, że czeka na mnie.
                - Kim jesteście?   - zapytałem.
                - Byliśmy ludźmi. – odpowiedział.- Jesteśmy intelektami, cząstkami wyższej świadomości.
                Po chwili podjął:
                - Każdy człowiek składa się ze swojej cielesnej części, śmiertelnej i nietrwałej, oraz tej drugiej, wiecznej i niezniszczalnej: świadomości. Jest ona wspólną własnością gatunku ludzkiego lecz każdy dysponuje cząstką tej wyższej całości. Ludzie za życia intuicyjnie domyślają się tego. Wierzą w duszę, w reinkarnację. Wszystko to otoczone jest nimbem tajemnicy. Prawdy za życia nie pojmuje nikt. Ty też nie zdołasz tego zrozumieć. Nie uwolnisz się spod wpływu fizyki, która obowiązuje w świecie twojego ciała. Dla ciebie jesteśmy więc duchami, , duszami jeśli wolisz. Twoje ciało żyje, więc nie zdołasz jeszcze wyjść z kręgu tych uproszczonych pojęć.
                - Jak to możliwe, abym żyjąc uwolnił się od mojego ciała?
                - Intelekt nie jest nierozerwalnie związany z ciałem aż do śmierci. Może opuszczać je także za życia. Rzecz w tym, że przed śmiercią nie zdaje sobie sprawy z tego kim jest, utożsamia się z ciałem, zlewa się z cielesnymi funkcjami psychicznymi. Jeśli intelekt za życia opuszcza ciało, czyni to nieświadomie. Pomaga w tym promieniowanie księżycowej pełni. Lunatycy to ciała, których intelekt zdołał się czasowo uwolnić. Potrafią poruszać się, chodzić, mówić nawet, gdyż wszystko są to czynności, które automatycznie wykonywać może samo ciało kierowane swym mózgiem. Intelekt   to coś więcej, to idea przewodnia, sens nadrzędny ale tego ty na razie nie pojmiesz. Dziś, w czasie pełni, uwolniłeś się i przybyłeś na wezwanie.
                - Co się dzieje ze mną, to jest z moim ciałem?
                - Jest w rodzaju letargu. Podtrzymuje swoje funkcje życiowe. Bez ciebie jest jednak tylko narzędziem.
                - Dlaczego wezwaliście mnie do siebie?
                - Potrzebujemy twojej pomocy lub, wyrażając to ściślej, współpracy. Zrozum naszą sytuację. Jesteśmy ponadczasowi. Jesteśmy myślą, a myśl jest nieśmiertelna. Jednak tak jak ciało bez myśli jest tylko maszyną, tak myśl bez ciała jest pustą ideą. Aby realizować się w działaniu potrzebujemy ciał, a te umierają. Po śmierci ciała intelekt zdolny jest tylko do refleksji, nie może w żaden sposób oddziaływać na świat. Skazani jesteśmy na zadumę, aktywność nie jest nam dana. Niektórym to odpowiada. Móc myśleć bez ograniczeń i przyziemnych materialnych trosk, bez obawy że nasze rozmyślania przerwie śmierć, bo poza jej granicą mamy całą wieczność na refleksje, to dla filozoficznie usposobionego intelektu korzystna sytuacja. Jednak wiele z nas  nie godzi się z tym. Chcemy przekuwać nasze przemyślenia w czyny, a do tego potrzeba nowego ciała. Najprostszą metoda jest reinkarnacja, wstąpienie w nowonarodzone dziecko. Wymaga to jednak wyrzeczenia się samego siebie. Intelekt nowego człowieka musi być niezapisaną kartą, nie może nosić na sobie śladów poprzedniego wcielenia. Niektórzy próbują, chociażby częściowo, obejść to prawo. Stąd mamy od czasu do czasu genialne dzieci, które błyskawicznie zdobywają wiedzę i nikt nie przypuszcza, że to intelekt zdołał przemycić cząstkę siebie. Inni próbowali korzystać z umarłych ciał. Legendy o upiorach nie wzięły się znikąd. Ten sposób jest jednak najgorszy. Martwe ciało trzeba karmić krwią żywych. Nie można nawiązać kontaktu z żyjącymi ludźmi. Ich wstręt i przerażenie na to nie pozwalają. Upiór, jeśli użyć ludzkiego określenia, skazany jest na samotność i nocne skrytobójcze wyprawy. Dziś stanowczo odrzucamy te praktyki. Nikt nie posługuje się umarłymi ciałami od z górą stu lat. Inną niedopuszczalną metodą zdobycia nowego ciała, stosowaną przez niektórych desperatów, jest wtargnięcie siłą do cudzego,  żywego organizmu. Kończy się to tym, co ludzie nazywają rozdwojeniem jaźni. Jest to po prostu rozbój, i jako taki, jest nie do przyjęcia. Mimo to niektórzy wciąż go uprawiają, i będą uprawiać tak długo, dopóki nie upowszechni się jedyna metoda będąca do przyjęcia z punktu widzenia etyki. Jest to właśnie sprawa, z którą zwracamy się do ciebie. Chcemy abyś podzielił się z nami swoim ciałem. Pozwól nam przez twoje ręce i usta ogłosić światu idee, które nosimy w  sobie  przez wieki. Zrozum, nie chcemy niczego poza możliwością wcielania postępu, rozwijania nauki. Nasze możliwości są ogromne. Wielu z nas śmierć ciała zastała z pomysłami na przełomowe odkrycia, których nie zdążyliśmy dokonać, i o których ludzkość inaczej się nie dowie. Ten potencjał myśli zgromadzonej przez wieki może się dzięki tobie wyzwolić. Ludzkość dokona wielkiego kroku naprzód. Cała sława spadnie na ciebie. Uchodzić będziesz za wizjonera, geniusza. Nam chodzi tylko o samorealizację. Nikt nie pozna imion, które kiedyś nosiliśmy. Zaklinam cię, nie bądź egoistą. Podziel się swoim ciałem. Leży to w interesie twoim, naszym, a przede wszystkim w interesie ludzkości.
                - Dlaczego ja? – spytałem oszołomiony.
                - To trudno wytłumaczyć. Czy nie miałeś nigdy poczucia, od razu po pierwszym spotkaniu, że z kimś się łatwo dogadasz, a z kimś innym nigdy? Po prostu, kiedy wieczorem przeszedłeś przez ten cmentarz zrozumieliśmy, że z tobą możliwe będzie coś, co dotąd nie było możliwe. Dostrzegliśmy szansę i obudziła się w nas nadzieja, którą dawno temu porzuciliśmy.
                Milczałem nie wiedząc co powiedzieć.
                - Zastanów się. – ciągnął mój rozmówca. – Wiem, że nie możesz odpowiedzieć nam od razu. Mamy dosyć czasu. Twoje ciało też ma go jeszcze trochę przed sobą. Wrócisz teraz do niego. Gdy nadejdzie pora poprosimy cię o odpowiedź. Pamiętaj tylko, że w czasie naszej rozmowy twoje ciało przeżyło w letargu wiele dni. Nie zdziw się. Pamiętaj, przyjdziemy po odpowiedź.
                Otwarłem oczy. Leżałem pod kołdrą w swoim pokoju. Było jeszcze ciemno. Przeciągnąłem dłonią po twarzy i pokręciłem głową.  Coś podobnego! Cząstki świadomości, upiory, wypożyczanie ciał. To wszystko skutek nadmiaru pracy i tej wczorajszej wyprawy na cmentarz. Swoją drogą, podobne historie mogą się przyśnić tylko w czasie pełni. Czułem się głodny, jakbym naprawdę przeleżał wiele dni w letargu. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna aby spojrzeć na księżyc – sprawcę moich majaków.
                Miał kształt sierpa.