czwartek, 19 stycznia 2017

Black Peter + podsumowanie

Niedawno minęło pół roku od kiedy prowadzę tego bloga. Pora na małe podsumowanie. Opublikowałem w tym czasie 14 opowiadań (osiem "Opowiadań z pogranicza fantastyki i grozy", cztery "Opowiadania o śmierci" i dwa "Opowiadania bałkańskie"). Statystyki wskazują, że na bloga jest codziennie kilka wejść, łącznie było ich ponad 700. Nie wiem jednak, czy były to wejścia przypadkowe, czy rzeczywiście ktoś tu zagląda z zamiarem czytania moich tekstów. Chciałbym prowadzić tego bloga jeszcze przez jakiś czas. Pomogłoby mi gdybym znał Wasze opinie. Który cykl i które opowiadanie spodobało się najbardziej? Której serii nie warto kontynuować?  Wiedząc co o tym sądzicie mógłbym lepiej trafić w oczekiwania czytelników. Będę wdzięczny za komentarze lub za maile na ludwikartel@op.pl . Dzisiaj dziewiąte "Opowiadanie z pogranicza"



BLACK PETER
                Był koniec marca. W Europie o tej porze zaczyna się już wiosna ale na północnym Atlantyku nic jeszcze jej nie zapowiada. Wracaliśmy do Szkocji z jednego z kanadyjskich portów, dokąd dostarczyliśmy pływający dźwig. W Glasgow czekał na nas krótki wypoczynek, a zaraz potem ciężka harówka przy holowaniu platformy wiertniczej na Morze Północne. Od samej Kanady nękała nas dokuczliwa, krótka fala. Nasz oceaniczny holownik „Titan” radził sobie z nią całkiem nieźle ale kołysanie dawało się mocno we znaki. Barometr nie wróżył niczego dobrego, komunikaty  meteorologiczne ostrzegały przed sztormem. Statki płynące zbliżoną do nas trasą meldowały o górach lodowych.  Widoczność była pod psem, co chwila wchodziliśmy w pasma gęstej mgły. Zbliżała się dziewiąta wieczór. Tkwiłem na mostku razem z oficerem wachtowym, który uporczywie wpatrywał się w zielonkawy ekran radaru. O szyby rozbijały się co chwila niesione wiatrem od dziobu bryzgi. Pokład pod nogami wibrował. W automatycznej siłowni, kilka pięter pod mostkiem dudnił potężny silnik dieslowski, dysponujący mocą pozwalająca na holowanie jednostek wielokrotnie większych od „Titana”. Idąc bez obciążenia robiliśmy dwadzieścia węzłów, mimo przeciwnego wiatru.
                Patrzyłem na pieniącą się w ciemności odkładaną przez dziób falę.
                - Kapitanie! – zawołał nagle oficer wachtowy – Jakiś obiekt na kursie.
                Spojrzałem na  ekran radaru. Fosforyzowała na nim niewielka plamka. Była dokładnie na naszej  drodze.
                - To chyba góra lodowa. – wyraził przypuszczenie oficer. – Tkwi w jednym miejscu, nie porusza się.
                - Ster prawo dziesięć! – podałem komendę. Po chwili dodałem: - Maszyna pół naprzód!
                Ostrożność nie zawadzi.
                Sternik zameldował nowy kurs, obroty silnika spadły, jego dudnienie zmieniło ton. „Titan” zwolnił i czujnie zbliżał się do omijanej przeszkody. Przeszedłem z lornetką na lewe skrzydło mostku. Wypatrywałem białego szczytu góry lodowej, ale to co ujrzałem wprawiło mnie w osłupienie. Widoczność na chwilę się poprawiła, mgła zrzedła i księżyc na moment wyjrzał zza chmur. W jego blasku, ćwierć mili od nas, na grzbietach fal kołysał się statek, jakiego nie widziano na morzach od dobrych kilkudziesięciu lat. Miał pionową dziobnicę, podciętą rufę, a na śródokręciu, za kwadratową nadbudówką, strzelał wysoko ku niebu piszczałkowaty komin. Na czymś podobnym pływał chyba Joseph Conrad. Widmo było kompletnie ciemne, nie miało nawet świateł pozycyjnych.
                - Skąd się to tutaj wzięło? – zdziwił się oficer wachtowy. – „Latający Holender”, czy co?
                Wzruszyłem ramionami.
                - Wygląda na dryfujący, opuszczony wrak. – stwierdziłem. – Zobaczymy zresztą z bliska. Lewo na burt! Mała naprzód!
                „Titan” ostrożnie zbliżał się do starego parowca, który wolno rósł w oczach. Bez wątpienia nie było na nim żywej duszy. Nasz reflektor wyłonił z ciemności zardzewiałe, nitowane blachy kadłuba, cienki maszt, przy którym bezwładnie, w rytm przechyłów kołysał się krótki bom, czarny komin, uszkodzoną sterówkę. Na rufie dała się odczytać nazwa „Black Peter”.
                - Maszyna stop! – rozkazałem.
                Kołysaliśmy się na fali pięćdziesiąt metrów od rdzawego, ciemnego kadłuba. Wpatrując się w niego uważnie rozważałem w myślach decyzję.     Według prawa morskiego, opuszczony przez załogę statek należy do tego, kto potrafi go uratować. Ten wart był prawdopodobnie już tylko ceny złomu, ale mimo wszystko byłby to pewien zysk dla firmy, która w innym wypadku dopłacałaby do naszego przejścia przez Atlantyk. Szczęśliwie się złożyło, że w trakcie pustego przebiegu spotkaliśmy ten wrak. Fala była co prawda dość wysoka ale można było zaryzykować próbę wzięcia go na hol.  Zaalarmowałem załogę. Po chwili wystrzelona rzutka dosięgła starego statku. Czterech marynarzu w gumowym pontonie rozpoczęło przeprawę.
                Wypuszczony z rufy „Titana” hol popełznął w kierunku zardzewiałego kadłuba, ciągnięty na cienkiej lince. Praca była ciężka, gdyż na wraku nie działa żadna winda kotwiczna ani kabestan.
                Obserwując przebieg operacji zastanawiałem się po raz kolejny, skąd to widmo wzięło się na środku Atlantyku. Niemożliwe aby ktoś wypłynął z portu na statku będącym w podobnym stanie. Wyglądało na to, że wrak od kilku lat błąka się po morzu. Nie mieściło się w głowie, aby przy obecnym tłoku na uczęszczanym, północnoatlantyckim szlaku żeglugowym mógł tak długo pozostać niewykryty.
                Czwórka abordażowa powróciła na holownik. Zameldowali, że hol jest solidnie zamocowany na dziobie wraku. Dokonali też pobieżnego przeglądu. Na statku nie było żadnych śladów załogi, brakowało dokumentów okrętowych. Kadłub, choć na wpół zatopiony, wydawał się nieuszkodzony. Zdecydowałem, że będziemy holować parowiec nie pozostawiając na jego pokładzie nikogo z naszej załogi. Biorąc pod uwagę jego stan, przy obecnej pogodzie byłoby to zbyt duże ryzyko.
                Przez radio zawiadomiłem kierownictwo firmy o wzięciu na hol opuszczonego statku, zapaliłem odpowiednie światła sygnalizacyjne na maszcie „Titana” i dałem rozkaz uruchomienia maszyny. Woda za rufą zakotłowała się. Hol unosił się z wody, stopniowo naprężał. Silnik zwiększał obroty, nabieraliśmy z wolna prędkości. Wrak zachowywał się spokojnie, pewnie trzymał się na wodzie za naszą rufą. Zostawiłem na mostku oficera wachtowego i zszedłem do swojej kajuty. Nadal dręczyła mnie zagadka tajemniczego pojawienia się na oceanie widma z zamierzchłej epoki. Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Do kajuty wszedł bosman – siwy, sześćdziesięcioletni wilk morski, jeden z lepszych fachowców na pokładzie.
                - Kapitanie, niech go pan puści. – poprosił bez żadnych wstępów.
                - Kogo? – zdziwiłem się.
                -„Czarnego Piotrusia”. Przecież pan wie, że nigdzie go nie doholujemy.
                - Jak to nigdzie? Jeśli nie rozleci się po drodze, dostarczymy go do stoczni złomowej i zarobimy parę dolarów, bosmanie.
                - Kapitanie, niech pan nie udaje, że nie wie o co chodzi. Uwierzyłbym, że jakiś nawigator prosto po szkole może pierwszy raz słyszeć o „Czarnym Piotrusiu”, ale pan pływa już ponad trzydzieści lat.
                Coś zaświtało mi w głowie. „Black Peter”. Gdzieś już słyszałem tę nazwę. Miało to związek z ze starą, morską legendą, opowiadaną po portowych tawernach w zamierzchłych czasach, gdy nawigatorzy aby ustalić pozycję statku mierzyli sekstansem położenie gwiazd, a nie korzystali z pomocy satelitów.
                -To ten sam?
                - Oczywiście! Istniej tylko jeden „Black Peter”, i właśnie holuje go pan na złom. Niech go pan puści, póki nie jest za późno.
                Wytężyłem pamięć. Bez skutku.
                - Przyznam się, że zapomniałem o co chodzi. Pamiętam, że to jakaś stara, tajemnicza historia ale naprawdę nie wiem, jaki ma związek z holowaniem tego statku do stoczni.
                Bosman spojrzał na mnie z wyrzutem. Pokiwał głową i rzekł:
                - Jeszcze trzydzieści lat temu znał tę historię każdy prawdziwy marynarz. Teraz wszyscy wolą oglądać seriale w telewizji, zamiast posłuchać  w tawernie morskich opowieści. Zresztą, gdzie teraz szukać porządnej tawerny? Wszystko poprzerabiali na fast foody.
                - Zgoda, bosmanie, romantyzm pracy na morzu ginie, to fakt, ale mieliście powiedzieć o co właściwie chodzi.
                Bosman westchnął i zaczął mówić:
                -„Black Peter” zbudowany został w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Pływał na Daleki Wschód. Pewnego razu, koło wyspy Bali załoga dostrzegła strzaskaną, dwukadłubową łódź tubylców unoszącą się na falach. W tej dłubance znaleziono małe dziecko, chłopaka wygłodniałego i na wpół żywego. Zabrali go na pokład, odżywili i zawieźli na ląd. Później okazało się, ze to synek miejscowego szamana. Ojciec, szczęśliwy z powodu uratowania małego, odprawił zaklęcie i od tej pory „Black Peter” stał się tabu. Bogowie z wyspy Bali sprawiają, że ten statek nigdy nie zginie. Pan się uśmiecha, kapitanie, ale to fakt. Ten statek pływał długie lata i nigdy nie miał żadnej awarii. Sztormy go omijały. W  końcu zestarzał się i armator odsprzedał go na złom. Przeszło rok czekał na pocięcie uwiązany do nabrzeża, a kiedy przyszła na niego kolej w stoczni wybuchł strajk. Kiedy się skończył wybuchła pierwsza wojna światowa. Statki zaczęły być potrzebne. „Czarnego Piotrusia” wyremontowano i przerobiona na transportowiec. Przez całą wojnę woził do Francji amunicję z Ameryki. Inne statki wybuchały na minach, ginęły od torped, tonęły w sztormach, a jego nie dosięgła ani jedna kula. Pewnego razu, w 1916 roku, na konwój którym płynął „Blach Peter” napadł niemiecki krążownik. Zatopił okręty eskorty i zabrał się kolejno za statki handlowe. „Czarny Piotruś”, jako najmniej wart miał być zniszczony na końcu. Gdy został już sam na sam z napastnikiem, krążownik najechał na minę. Słyszał pan kiedyś o minie na środku oceanu? A jednak urwała się gdzieś u wybrzeży i zdryfowała na ocean, aby znaleźć się dokładnie przed dziobem niemieckiego krążownika w chwili, gdy ten miał oddać salwę do „Czarnego Piotrusia”. Zanim Niemcy opanowali sytuację „Piotruś” zdążył zwiać. Nie jeden raz cudem wychodził z opresji. Opowiadano o tym niestworzone historie, ale faktem jest, że nietknięty doczekał zawieszenia broni. Po wojnie statki były w cenie, więc jeszcze parę lat szwędał się po Morzu Północnym, zanim znowu postanowiono go wyzłomować. Tym razem w stoczni nastąpiła eksplozja na przybyłym do remontu okręcie wojennym. Wszystko spłonęło i rozleciało się w drobny mak. Ocalał tylko „Black Peter” zakotwiczony na środku kanału. Przedłużyło to jego egzystencję o kolejne pół roku. Kiedy już nieodwołalnie miał „pójść na żyletki” Towarzystwo Geograficzne postanowiło zorganizować wyprawę naukową w Arktykę. Nie mieli dość funduszy na nowy statek badawczy, więc wydzierżawili „Czarnego Piotrusia”. Miał zawieźć ekspedycję tak daleko na północ, jak tylko pozwolą lody. Późną wiosną 1929 roku „Black Peter” wyruszył na podbój bieguna. Przedzierał się przez krę, wyszukiwał słabsze miejsca w polach lodowych. Dotarł dalej na północ niż przedtem udało się najmocniejszym lodołamaczom. Wreszcie ugrzązł w lodach. Pole lodowe zamknęło się i parowiec nie mógł już ani płynąć naprzód, ani wracać. Przed nadejściem nocy polarnej naukowcu opuścili statek, dotarli pieszo do krawędzi lodu i zostali ewakuowani do   Europy. Nikt odtąd nie widział „Czarnego Piotrusia”. Sądzono, że zgniotły go lody, że na zawsze został na dnie podbiegunowej głębi. Tymczasem, widzi pan, kapitanie, on się tylko przyczaił. Nieuszkodzony, dryfował z całą płytą lodową, aż wreszcie teraz, gdy lodowiec częściowo stopniał, znalazł się na wolności. Kto wie, może był we wnętrzu góry lodowej, która rozpadła się na mniejsze bryły? On jest niezniszczalny. Niech go pan puści, jeśli miły panu los nasz i „Titana”.
                Zrobiło mi się przykro, że to właśnie ja prowadzę na złom legendę. Lubiłem kiedyś słuchać takich opowieści, snutych między jednym pyknięciem z fajki, a drugim. Jednak obecne czasy nie sprzyjały  sentymentom.  Moim szefom chodzi o  zysk. Nie zostawiliby dowództwa najlepszego holownika w rękach człowieka, który romantyzm stawia ponad ekonomię. Bogowie z wyspy Bali nie obronią wysłużonego parowca przed „Titanem” wyposażonym w dziesięć tysięcy koni mechanicznych i najnowsze zdobycze elektroniki.
                - To piękna opowieść, bosmanie, ale życie ma swoje prawa. – odrzekłem. – Nie możemy porzucić wraku na szlaku żeglugowym. To by mogło kosztować życie marynarzy z innych statków. Poza tym liczy się pieniądz.
                - Czy to pana ostatnie słowo, kapitanie?
                Pokiwałem głową.
                - Pan tu rozkazuje. Wszyscy zapłacimy za tę decyzję.
                Z tymi słowami bosman opuścił kajutę.
*
                Hol pękł o drugiej w nocy, Gruba lina trzasnęła jak struna. „Titan” gwałtownie skoczył do przodu. Zanim zdążyłem wbiec na mostek „Black Peter” rozpłynął się we mgle. Zwinęliśmy zerwaną linę holowniczą i wykonali zwrot celem odszukania wraku. Rzecz jasna, nie mógł  zdryfować za daleko. Ledwo założyliśmy na nowo hol, zerwał się gwałtowny szkwał. Wiatr zrywał  pianę ze szczytów fal i rzucał ją na szybu mostku. Objuczony „Titan” ciężko orał dziobem wzrastającą falę. Poprzez wzburzoną kipiel, z rzadka, w świetle reflektora, ukazywał się za nami demoniczny, wysoki komin „Czarnego Piotrusia”.
                Schodząc na krótki posiłek do mesy minąłem w korytarzu bosmana.
                - On dał nam szansę, kapitanie. Chciał odejść i zostawić nas w spokoju. Niech go pan puści, bo następnym razem on obejdzie się z nami gorzej.
                Zanim zdążyłem odpowiedzieć bosman zniknął.
                Do rana tkwiłem na mostku. Około dziewiątej wiatr zelżał, morze z wolna uspokajało się. Postanowiłem się zdrzemnąć. Zostawiłem oficera wachtowego na mostku i zszedłem do kajuty. Ledwo zdążyłem położyć się na koi, gdy wpadł jeden z radiooperatorów.
                - Przejęliśmy sygnał SOS, panie kapitanie. Jakiś panamski drobnicowiec uległ przewróceniu przez sztorm. Jesteśmy chyba bliżej niż jakakolwiek inna jednostka.
                Nie było wyboru. Życie ludzkie jest najważniejsze. Rozbitkowie nie mogli czekać w wątłych łodziach ratunkowych na lodowatych wodach oceanu. Rozkazałem zwolnić hol. Nie dało się iść na ratunek ciągnąc za sobą bezwładny kadłub.   Liczyła się szybkość. O życiu ofiar katastrofy mogły decydować minuty. Zaznaczyłem  pozycję na mapie, nadałem ostrzeżenie o dryfującym wraku do wszystkich statków znajdujących się w pobliżu i skierowałem dziób „Titana” w stronę, z której nadeszło wołanie o pomoc. „Black Peter” na pożegnanie szyderczo pomachał nam bomem.
                Akcja ratownicza poszła sprawnie. Wzięliśmy na pokład dwunastu marynarzy. Drugi oficer się nimi zajął, a ja wyznaczyłem kurs na miejsce, gdzie prądy i wiatr powinny były zepchnąć „Czarnego Piotrusia”. Dotarliśmy tam w ciągu niecałych dwu godzin. Morze było puste. Oczy piekły mnie z niewyspania gdy wpatrywałem się w ekran radaru i przez lornetkę uważnie badałem horyzont. „Black Peter” mógł, oczywiście zatonąć, ale takie rozwiązanie wydawało mi się zbyt proste i stanowczo nie w jego stylu. „Już ja cię znajdę” – myślałem z dziwną zawziętością. Znalazłem go po piętnastu godzinach. Jakby nigdy nic, kołysał się na falach o pięćdziesiąt mil od miejsca, gdzie powinien był być. Jak zdołał płynąć pod wiatr i prąd, nikt nigdy nie zgadnie.
                Po raz trzeci zaczepiliśmy hol. „Titan” znów mozolnie mielił wodę śrubami zmierzając w kierunku lądu. Padałem z wyczerpania, ale mimo to, co pół godziny biegłem na mostek aby spojrzeć na wlokący się za nami złowrogi wrak. „No, i co jeszcze wymyślisz?” – zadawałem w myślach pytanie pod jego adresem. Z rosnącym napięciem nanosiłem na mapę kolejne pozycje. Morze uspokajało się. Gdy od celu dzieliło nas nie więcej niż pół dnia drogi wysiadła pompa paliwowa silnika „Titana”. Nasz holownik kołysał się bezwładnie obok związanego z nim liną zardzewiałego pudła. Jak urzeczony wpatrywałem się w stary statek, zagryzając z wściekłością wargi. „I tak mi nie ujdziesz” – myślałem obsesyjnie. Doprowadzenie go do stoczni złomowej, wbrew sprzysięgającym się okolicznościom, nagle stało się dla mnie rzeczą najważniejszą w świecie. Głowa pękała mi od braku snu. Omal nie zrzuciłem   z mostku bosmana, który przyszedł zapytać mnie, czy słyszałem kiedy, aby nowoczesny, znajdujący się na gwarancji silnik tak sobie, nie stąd ni zowąd, zawiódł.
Mechanicy pracowali jak szatani, patrząc na mnie jak na niebezpiecznego szaleńca. Zorientowałem się, że znaczna część załogi wierzy bosmanowi, który nie robił, rzecz jasna, tajemnicy ze swoich rewelacji. Mimo to nikt nie ośmielił się sprzeciwić. Po czterech godzinach silnik ruszył. „Titan” drgnął i pociągnął za sobą wrak.
Wreszcie na horyzoncie pojawił się ląd. Po dalszych dwu godzinach staliśmy na redzie. Obok nas „Black Peter” wyciągał ku niebu swój czarny komin. „Mam cię! Mam cię!’ – myślałem z satysfakcją. „Pójdziesz na złom, ty diable!”.
W tym momencie przyszedł do mnie radiooperator.
- Panie kapitanie, rozkazy od armatora. Mamy holować „Czarnego Piotrusia” do Londynu. Zakupiło go Muzeum Morskie. Będzie stać w starym doku, aby publiczność po wszystkie czasy mogła oglądać ostatni, dziewiętnastowieczny parowiec.