Cisza
Dnia 27
kwietnia roku pańskiego 1843 fregata „Niobe” powróciła do portu macierzystego z
rejsu do Indii Zachodnich. Roger
Valmont, który na statku pełnił funkcję drugiego oficera, dwa tygodnie jakie
dzieliły go od ponownego wyjścia w morze chciał spędzić w domu rodzinnym nie
spodziewając się, że czas ten na zawsze odmieni jego życie. W domu, w którym się urodził i spędził
dzieciństwo czekał na niego jedynie stary Patrick, dawny służący, który po
śmierci rodziców opiekował się posiadłością w czasie gdy Roger przebywał na morzu.
Patrick
przekazał młodemu gospodarzowi pakiet korespondencji, jaka nadeszła podczas
jego nieobecności. Było tam kilka listów
od przyjaciół, marynarzy jak on, z którymi niemal się nie widywał, gdyż okresy,
kiedy pomiędzy rejsami przebywali na lądzie rzadko się pokrywały. Jednak pośród nich znalazła się wiadomość od Alberta,
z którym jako młodzi kadeci wyruszyli w
pierwszy, wspólny rejs. Przyjaciel
informował, że do 5 maja kiedy to ponownie wyrusza w morze, przebywa w swym
domu i chętnie zobaczyłby się z Rogerem, gdyby on również w tym czasie był na
lądzie. Taka okazja mogła się szybko nie
powtórzyć, więc Roger bez zwłoki listownie zapowiedział się z wizytą na
następny dzień.
Albert powitał
go w progu swojego domu. Padli sobie w objęcia. Roger ponad ramieniem przyjaciela spojrzał w głąb
holu i zastygł na chwilę w bezruchu. We framudze drzwi prowadzących do salonu
stała dziewczyna. Roger nigdy dotąd nie widział kogoś równie pięknego. Kobieta wyglądała na jakieś osiemnaście lat,
była brunetką o granatowych oczach, których barwę podkreślała suknia w tym
samym kolorze. Stała w zwykłej pozie,
wyprostowana, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami lecz w tej pospolitej postawie
była jakaś niespotykana gracja. W jednej chwili w głowie Rogera zakotłowały się
myśli niczym fale podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej. Z jednej strony ucieszył się ze szczęścia
przyjaciela ale jednocześnie poczuł w sercu
ukłucie zazdrości, że tak piękna kobieta jest żoną innego człowieka,
nawet jeśli to ktoś kogo cenił. Albert zorientował się, w jakim kierunku
spogląda Roger.
- Pamiętasz
Luizę, moją siostrę?
Siostrę! To
słowo sprawiło, że niegodna dżentelmena
zawiść znikła. Trudno powiedzieć, że ją
pamiętał. Faktycznie, kilka lat temu kiedy odwiedził Alberta, po domu kręciła
się jakaś dziewczynka z warkoczykami jak mysie ogonki. Nie zwrócił wtedy na nią
uwagi
- Pamiętam, że
spotkałem tu panią przed kilku laty. -
skłonił się przed dziewczyną. – Jednak zapamiętałem wtedy panią jako
niepozorny pączek i nie przypuszczałem, że rozkwitnie z niego tak piękna róża.
Policzki Luizy
oblał rumieniec. Zawstydzona spojrzała
pod nogi.
- Luiza
niedawno wróciła do domu ze szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. –
wyjaśnił Albert. – Nie miała tam okazji słuchać takich komplementów.
Roger po raz
pierwszy w życiu pomyślał, że byłoby wspaniale, gdyby po powrocie z rejsu
czekała na niego w domu kobieta. Zwłaszcza, gdyby nią była Luiza.
Dziewczyna
przyszła już do siebie po uwagach gościa na temat swojej urody.
- Pozwoli się
pan zaprosić do salonu? – zrobiła dwa kroki usuwając się z drogi.
Cała trójka
zasiadła w fotelach wokół stolika, na którym Luiza postawiła srebrny dzbanek z
kawą oraz ciasto na ozdobnej paterze. Przyjaciele zaczęli rozmawiać o swoich
ostatnich rejsach. Roger słuchał opowiadania Alberta z roztargnieniem
spoglądając co chwila na Luizę. Zmuszał się aby odrywać od niej wzrok. Gdy
przyszła kolej na jego opowiadanie zauważył, że dziewczyna wpatruje się w niego
szeroko otwartymi oczyma i chłonie jego słowa jakby pierwszy raz w życiu
słuchała relacji marynarza. Na koniec wieczoru Roger oświadczył, że byłby
zaszczycony gdyby nazajutrz oboje zechcieli odwiedzić go w jego domu.
Zaproszenie zostało przyjęte.
Spotykali się
we trójkę każdego dnia. Odwiedzali się w domach, spacerowali po miejskim parku,
raz wybrali się na przejażdżkę powozem po okolicy. Roger za każdym razem nie
mógł się doczekać chwili gdy znów zobaczy Luizę. Miał wrażenie, że ona również
cieszy się na jego widok ale jak każdy mężczyzna, który zakocha się w kobiecie
nie miał pewności czy ona czuje do niego podobną sympatię.
Zbliżał się
nieuchronnie piąty maja, dzień w którym
Albert miał wrócić na morze. Na dzień przed tym Roger poprosił przyjaciela
o spotkanie w cztery oczy, bez obecności Luizy. Albert, nieco zdziwiony,
zgodził się. Spotkali się w pobliżu portu. Roger przy dłuższą chwilę kluczył
wokół tematu zanim zdecydował się zadać pytanie, które dręczyło go od dłuższego
czasu.
- Albercie,
nie zrozum mnie źle. – zaczął – ale chciałbym cię spytać czy w życiu Luizy jest
jakiś mężczyzna?
- Jak mówiłem
Luiza niedawno wróciła ze szkoły z internatem. – odrzekł Albert. – Nasi rodzice
nie żyją. Jestem jej jedynym opiekunem i jedynym mężczyzną w jej życiu. Ale
domyślam się, że nie to miałeś na myśli?
Roger skinął
głową.
- Nie zrozum
mnie źle. – powiedział z trudem dobierając słowa. – Muszę ci wyznać, że od
kiedy przed paru dniami zobaczyłem Luizę
w twoim domu nie mogę przestać o niej myśleć. Myślę o niej z ogromnym
szacunkiem ale jedynym słowem jakie określa moje uczucia do niej jest miłość.
Wiem, że to brzmi dziwnie w tydzień po tym jak ją spotkałem i w normalnych
warunkach ukrywałbym to uczucie tak długo jak wypada. Jednak wiem, że jutro
wyruszasz na morze. Chciałbym przed tym spytać cię czy miałbyś coś przeciw
temu gdybym starał się o jej wzajemność,
oczywiście w sposób pełen szacunku, na jaki Luiza zasługuje?
- Oczywiście
zależy mi na szczęściu mojej siostry. – odpowiedział Albert. – I jestem pewien,
że jesteś człowiekiem, który jej to szczęście może dać. Byłbym zadowolony gdyby została twoją żoną.
Ale ostatnie zdanie, oczywiście, należy do niej. Jako twój przyjaciel powiem
jednak, że masz spore szanse. Ona nie powiedziała mi tego wprost, ale wciąż
wypytuje mnie o ciebie i cieszy się na każde nasze spotkanie. Jeśli dojdziecie wspólnie do wniosku, że
chcecie spędzić życie wspólnie będę szczęśliwy udzielając wam swojego
błogosławieństwa jako jej opiekun. Obaj
jesteśmy ludźmi morza i znamy niebezpieczeństwa, jakie na nim czekają. Byłbym
spokojny wiedząc, że gdybym kiedyś nie wrócił z rejsu ona będzie pod dobrą
opieką.
Po wyjeździe
Alberta Luiza i Roger dbając o konwenanse nie spotykali się już w cztery oczy w
swoich domach ale każdego dnia widywali się w miejscach publicznych. Z każdym dniem stawali się sobie bliżsi. Rozmawiali o swoich przeżyciach z
dzieciństwa i o marzeniach na przyszłość rozumiejąc się coraz lepiej. Nadchodził jednak dzień, kiedy Roger miał
wypłynąć w kolejny rejs. Trzy dni wcześniej zdecydował się na decydującą
rozmowę. Podczas spaceru nad stawem w
miejskim parku, nad którym właśnie rozkwitały azalie powiedział:
- Luizo, znamy
się od niespełna dwu tygodni, bo tamto spotkanie sprzed lat właściwie się nie
liczy. Wiem, że jest za wcześnie aby powiedzieć to co zamierzam
powiedzieć. Jestem jednak marynarzem i
za trzy dni muszę wyruszyć w kolejny rejs, z którego powrócę po kilku
miesiącach. Dlatego chciałbym ci wyznać,
że od kiedy zobaczyłem cię w drzwiach salonu w waszym domu nie potrafię
przestać o tobie myśleć. Kocham cię i
chciałbym spędzić z tobą życie. Czy
chciałabyś wyjść za mnie?
Roger otworzył
puzderko, w którym widniał pierścionek z brylantem, który pozostał mu po matce.
Luiza na chwilę zaniemówiła, a następnie powiedziała nieco drżącym ze
wzruszenia głosem.
- Ja też cię
kocham i z każdym dniem coraz mocniej. Będę szczęśliwa mogąc cię poślubić.
- Czy nie
przeszkadza ci to, że jestem marynarzem i będę musiał opuszczać cię na długie miesiące?
- Będę zawsze
na ciebie czekać u kresu twej podróży.
Zanim Roger
wypłynął w rejs oboje ogłosili swoje zaręczyny i dali na zapowiedzi w kościele. Postanowili pobrać
się zaraz po powrocie Rogera. Luiza pod jego nieobecność miała zająć się
przygotowaniami do wesela. Szczęśliwy
narzeczony wyruszył jako oficer na żaglowcu zmierzającym do Brazylii. Miesiące
rejsu dłużyły mu się niezwykle lecz oczekiwanie na to co ma nastąpić po
powrocie umilało mu czas spędzony na pokładzie.
Wreszcie rejs zmierzał ku końcowi, a zza horyzontu wyłonił się brzeg, na
którym leżał port macierzysty. Coś jednak było nie tak. Wody wokół portu,
zazwyczaj pełne żagli były puste. W porcie statek powitała martwa cisza. Z
miejskich wież powiewały czarne flagi. W
porcie trudno było dostrzec żywego
ducha. Na ulicach miasta panowała martwa
cisza, tylko z rzadka snuły się jakieś postacie. Do żeglarzy
dotarła okrutna prawda – podczas rejsu na port padła zaraza. Roger zaraz po zejściu z pokładu popędził do
domu Luizy, ale nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi. Pełen obaw udał się
do swojego domu, ale ten również był pusty. Zrozpaczony żeglarz udał się na
plebanię. Zastał tam młodego wikarego.
- Czy mogę
mówić z księdzem proboszczem?
- Niestety,
ksiądz proboszcz zmarł w czasie zarazy.
- Czy ksiądz
może wie co stało się moją narzeczoną Luizą oraz z moim służącym Patrickiem?
- Patrick,
niestety zmarł jako jeden z pierwszych. Wtedy jeszcze rejestrowaliśmy wszystkie
zgony, później, gdy epidemia się rozwinęła straciliśmy nad tym kontrolę. Zmarłych
chowano w masowych, bezimiennych grobach.
- Co z Luizą?
– wykrzyknął Roger.
- Gdy sytuacja
się pogarszała kto tylko mógł starał się wyjechać z miasta. Jednak panna Luiza
się nie zgodziła. Mówiła, że musi czekać na pana powrót.
- Na miłość
boską, czy ona żyje?
- Nie wiem. –
wikary bezradnie rozłożył ręce. – Jak mówiłem, gdy zaraza się rozszalała, nie
zgłaszano w kościele wszystkich zgonów. Zmarłych znajdowano na ulicach. Często
trudno było ustalić ich tożsamość. W każdym razie zapisu o śmierci panny Luizy
nie ma w księgach parafialnych.
To
przynajmniej dawało jakąś nadzieję. Roger odrzucał myśl, że jego ukochana
narzeczona zmarła i została anonimowo pochowana w masowym grobie. Może jednak widząc pogarszającą się sytuację
zdecydowała się wyjechać z miasta. Jednak w takim przypadku zostawiłaby chyba
dla niego jakąś wiadomość. Roger przeszukał swój dom oraz dom Alberta i Luizy,
jednak żadnego listu od niej nigdzie nie znalazł. Nadal nie tracił nadziei.
Liczył, że jego ukochana wcześniej czy później wróci. Miasto powoli wracało do
życia. Mieszkańcy, którzy w porę uciekli przed zarazą powoli powracali do
swoich domów. Luizy jednak wśród nich nie było.
Roger stracił nadzieję po sześciu miesiącach. Zrozumiał, że gdyby uniknęła śmierci, to do
tego czasu dałaby jakiś znak życia.
Niestety, musiał pogodzić się z tym, że nie będzie mógł nawet pomodlić
się przy jej grobie. Zapalił świeczkę w miejscu gdzie znajdowała się masowa
mogiła ofiar zarazy i zaciągnął się na statek jako pierwszy oficer. Celem rejsu
były Chiny lecz prawdziwym celem Rogera było zapomnienie i ucieczka z miasta,
gdzie znalazł szczęście, i gdzie tego szczęścia pozbawił go los.
Rejs z
początku przebiegał pomyślnie. Statek opłynął Przylądek Dobrej Nadziei i pożeglował na północny wschód w kierunku Indochin.
Jednak w pobliżu równika wiatr nagle zupełnie ucichł. Powierzchnia oceanu wygładziła
się jak lustro, w którym odbijały się palące promienie tropikalnego słońca. Absolutna cisza na morzu trwała dzień, dwa,
pięć, dziesięć dni i nic nie wskazywało, że wiatr powróci. Sytuacja stawała się
niebezpieczna. Zapasy wody po kilku tygodniach rejsu były już na wyczerpaniu i
z każdym dniem niebezpiecznie malały. Kapitan wprowadził racjonowanie, z
początku wyznaczając szklankę dziennie na człowieka. Po tygodniu ciszy trzeba było
ten przydział zmniejszyć o połowę.
Roger każdej
nocy brał namiary na gwiazdy, a w południe mierzył wysokość słońca ponad
horyzontem. Wyznaczona pozycja na mapie niemal się nie zmieniała. W tym miejscu
oceanu nie było żadnego silnego prądu morskiego, co w połączeniu z brakiem
wiatru powodowało, że statek tkwił w jednym miejscu. W pobliżu nie było żadnego lądu, nawet najmniejszej,
samotnej wyspy. Kapitan zafrasowany spoglądał na mapę.
- Panie
Valmont, - zwrócił się do Rogera. – Woda za kilka dni nam się skończy. Musimy
na razie zapomnieć o celu podróży i popłynąć do najbliższego lądu aby uzupełnić
zapasy. Gdyby zawiało od południa pożeglujemy na Cejlon, a jeśli pojawi się północny
lub zachodni wiatr popłyniemy na Malaje. Nie mamy czasu aby halsować pod wiatr.
Musimy skierować się tam, gdzie nas poniesie.
Jednak wiatr
nie nadchodził. Pewnego dnia wykryto, że kucharz i jego pomocnik ukradkiem
popijają wodę w ilościach znacznie większych niż ich dzienny przydział. Na
skutek tego zapasy jeszcze bardziej
spadły. Kapitan kazał powiesić obu na rejach.
- Panie
Valmont – uzasadnił swoją decyzję. – Wiem, że to okrutny wyrok, ale niedługo ludzie zaczną pod wpływem pragnienia
tracić nad sobą kontrolę i walczyć o wodę. Jeśli nie wprowadzimy surowej
dyscypliny nie zapanujemy nad tym.
Roger w głębi ducha
przyznał mu rację, jednak był zadowolony, że to nie on musi podejmować takie
decyzje. Obaj skazańcy do wieczora zwisali z masztu na postrach dla pozostałej części
załogi. Dopiero po zmroku odcięto ich ciała i wyrzucono do morza.
Pomimo ścisłego
racjonowania nadszedł dzień, w którym woda się skończyła. Załoga w apatii
szukała cienia pod smętnie zwisającymi żaglami oczekującymi na chociażby najsłabszy podmuch. Słońce stało
niemal w zenicie i o cień było trudno. Pod pokładem panowała jeszcze gorsza
duchota. Marynarze dla ochłody polewali się wodą morską, na skutek czego na ich
włosach i brodach pojawił się biały osad. Wyglądali jakby nagle się postarzeli.
Powodem była nie tylko spowodowaną solą siwizna, ale i wycieńczenie. Bez wody
trudno było przełknąć cokolwiek, tym bardziej, że pozostały już niemal wyłącznie
twarde suchary. Spierzchnięte wargi i zapadnięte oczy sprawiały, że wszyscy żeglarze
wyglądali jak starcy. Któregoś dnia trzej marynarze nie wytrzymali i próbowali zaspokoić
pragnienie morską wodą. Na skutek tego zmarli w bólach wycieńczeni torsjami. Niedługo
później ludzie pod wpływem gorączki zaczęli wyskakiwać za burtę i ginąć w głębi
oceanu. Nikt nie miał siły aby ich powstrzymywać lub ratować.
Kapitan, człowiek
w podeszłym wieku, słabł z dnia na dzień. Któregoś dnia wezwał do siebie Rogera.
-Panie
Valmont, - wyszeptał przez spierzchnięte wargi. – Statek należy do pana. Niech Bóg
pozwoli panu go uratować, bo mnie to się nie udało.
To były jego
ostatnie słowa. Roger poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności za pozostałą
jeszcze przy życiu załogę. Rozpacza napawał go fakt, że nic nie mógł zrobić
wobec okrutnej ciszy oceanu. Wypatrywał
oczy szukając na horyzoncie chmur, spod których mógłby nadlecieć wiatr. Powoli
tracił nadzieję. Upał i brak wody powodował, że chwilami tracił świadomość.
Zamiast na pokładzie dryfującego w palącym słońcu żaglowca znajdował się nad
stawem w parku w swoim portowym mieście, tam gdzie odbył decydującą rozmowę z
Luizą. Po chwili wracał do rzeczywistości, a do bólu spowodowanego pragnieniem
dochodził ból spowodowały tęsknotą za utraconą narzeczoną.
Nadszedł
kolejny wieczór. Tak jak to ma miejsce w tropikach ciemność zapadła szybko.
Roger po raz kolejny ocknął się ze spowodowanego gorączką letargu i wpatrywał
się w odbicie księżyca na lustrzanej tafli oceanu. Nagle zamrugał poczerwieniałym od blasku
słońca oczami. Widok księżyca zatrząsnął się gdyż na wodzie pojawiła się drobna fala. W ślad za nią nadszedł podmuch
wiatru. Wypełnił smętnie zwisające do tej pory żagle. Roger zawołał do ludzi
aby wybrali nieco szoty, ale nikt nie zareagował na ten rozkaz. Cała załoga
leżała pokotem na pokładzie, nieżywa lub tak wycieńczona, że nikt nie był w
stanie wykonać ruchu.
Żaglowiec
powoli się rozpędzał. Fala zachlupotała wokół dziobu i spieniła się za rufą.
Roger ostatkiem sił ujął koło sterowe. Wiedział, że bez zdolnej do pracy załogi
nie ma szans aby obrać jakikolwiek kurs. Pozwolił statkowi żeglować w kierunku,
w jakim gnał go wiatr. Wreszcie płynęli, ale w głębi ducha Roger wiedział, że
jest już za późno. Mapy wskazywały, że najbliższy ląd jest zbyt daleko aby
ktokolwiek na pokładzie mógł dożyć chwili dotarcia do celu.
Po chwili
ponownie zamrugał oczami. Wydawało mu się, że na linii horyzontu, wprost przed
dziobem pojawił się jakiś ciemniejszy kształt. Czyżby ląd? Czyżby jakaś wyspa
pośrodku oceanu uszła dotąd uwadze żeglarzy i kartografów?
- Jeśli to
nieznana wyspa, to nazwę ją Wyspą Luizy. – postanowił w duchu Roger. Ostatkiem
sil, trzymając się koła sterowego patrzył jak kontur wyspy rośnie i przybliża
się. Nawyk nawigatora kazał mu spojrzeć na chronometr aby później dokonać
stosownego wpisu w księdze okrętowej. Nadchodziła północ. Roger wiedział, że
aby gnany wiatrem żaglowiec nie rozbił
się o brzeg należało opłynąć wyspę
i podejść do niej od zawietrznej. Bez załogi nie mógł jednak wykonać właściwych
manewrów. Był gotów na gwałtowne uderzenie w ląd ale los ponownie mu sprzyjał. Wiatr
nagle osłabł, żagle zwiotczały i opadły. Statek zwolnił i łagodnie wbił się w
piasek plaży. Chronometr wskazywał północ.
- Ludzie! –
zawołał Roger. – Schodzimy na ląd. Poszukamy wody.
Nikt nie
odpowiedział na jego wołanie. Opuścił się po linie do wody i brodząc zanurzony
początkowo po szyję skierował się do plaży. Kiedy zbliżył się do brzegu
spostrzegł, ze na piasku stoi kobieca postać odziana w białą szatę.
- Luizo! – z ust
Rogera wydostał się okrzyk.
Luiza
dotrzymała słowa. Czekała na niego u kresu jego podróży.