środa, 14 grudnia 2022

Serwis świąteczny

 

Serwis świąteczny

                Jestem dwunastoczęściowy. A raczej byłem, bo przez te wszystkie lata kilka części się stłukło. Jestem zatem zdekompletowany. Jestem prezentem ślubnym. Jestem porcelanowym serwisem. Porcelanowym serwisem najwyższej jakości. Moja biel jest najbielsza ze wszystkich. Na jej tle przepięknie wyglądają granatowe, kobaltowe zdobienia i złote ornamenty. To niezwykle wytworne zestawienie kolorów. Coś jak na admiralskiej czapce. To moje piękno i ta moja najwyższa jakość zdeterminowały mój los. Większość czasu spędzam w kredensie. Na co dzień używani są tańsi, fajansowi koledzy, a ja jestem wyciągany tylko na największe okazje. Z jednej strony to dobrze, bo dzięki temu jestem zdekompletowany tylko w niewielkim stopniu. Jestem rzadko używany i traktowany z należytą starannością. Pomimo tego od czasu do czasu jakaś moja część wymknie się komuś z rąk. Taki już los nasz, porcelanowych serwisów. Gdybym był używany na co dzień zostałoby ze mnie już niezbyt wiele Przyzwyczaiłem się do przebywania w kredensie. Zaprzyjaźniłem się z pająkiem mieszkającym w ciemnym rogu. W gruncie rzeczy jest tu całkiem bezpiecznie, chociaż nudno. Ale nie do końca. Leżąc ułożony w stosy w ciemności słyszę co dzieje się w mieszkaniu. Dawniej było tu sporo gwaru. Dziecięce głosy i ich radosne śmiechy. Później głosy spoważniały i było mniej hałasu. Tak sobie słuchałem i czekałem na święta. Co roku byłem wyciągany z kredensu i ustawiany na stole. Trochę się tego obawiałem bo ustawienie nie było całkiem bezpieczne. Pod obrus wkładano jakieś siano i czasem stałem na nim niepewnie. No i zawsze wyciągano więcej moich części niż potrzeba bo jedno nakrycie zawsze był puste.   Początkowo wyciągano mnie tylko połowicznie  bo do stołu zasiadali tylko pan i pani oraz ich dwoje dzieci.  Później, kiedy dzieci dorosły, ledwo mnie starczało bo pojawiały się nowe osoby siadające obok tych dorosłych dzieci, a później pojawiły się nowe dzieci. W miarę upływu lat te osoby znikały z mieszkania i ze swojego kredensu słyszałem tylko panią i pana. Ci pozostali przez kilka lat zjawiali się jeszcze na święta ale z czasem przestali. Co roku wyciągano już tylko trzy moje części. Dla pani, dla pana i nie wiadomo dla kogo. Te święta były już znacznie spokojniejsze niż dawniej. To nie znaczy, że bardziej bezpieczne, bo jakoś w miarę upływu lat pani i pan trzymali mnie już nie tak pewnie i kilka moich części się stłukło.   Leżąc w kredensie słyszałem rozmowy pani i pana, odgłos radia i telewizora, z rana i wieczorem świst czajnika. Pewnego dnia te rozmowy ucichły. Kilka dni później powstało jakieś zamieszanie. Ponownie pojawili się ludzie, którzy dawniej bywali tu na święta. Wyciągnięto mnie z kredensu mimo, że to nie była świąteczna pora. Ludzie, którzy zasiedli przy stole byli ubrani na ciemno i niewiele mówili. Później nie słyszałem już z kredensu rozmów. Pani wolno krzątała się po mieszkaniu, słuchała radia, co rano gotowała wodę w czajniku. Co kilka dni dzwonił telefon. Dni biegły z wolna, były podobne jeden do drugiego.  Na święta pani wyciągała z kredensu tylko dwie moje części i sama zasiadała do stołu. Czekała na telefon i zawsze bardzo się cieszyła kiedy zadzwonił.  Ale po skończeniu rozmowy wydawała się jakaś smutniejsza. Minęło kilka lat. Dni następowały po sobie podobne jeden do drugiego jak krople wody. Rano świst czajnika, odgłos radia, wieczorem głos telewizyjnego prezentera wiadomości. Co kilka dni telefon. Aż któregoś dnia czajnik rano się nie odezwał. Nie było też słychać radia ani telewizora. W mieszkaniu panowała cisza. Pod wieczór zadzwonił telefon ale pani nie odebrała. Cisza trwała, przerywana jedynie coraz częstszymi dzwonkami telefonu, na które nikt nie reagował. Wreszcie usłyszałem klucz w drzwiach, kroki w mieszkaniu i krzyk.   Później znowu zapanowała jakieś zamieszanie. Po pewnym czasie wyciągnięto mnie z kredensu i obok stołu zasiedli milczący, ubrani na ciemno ludzie. Po tym wszystkim znalazłem się z powrotem w kredensie. W mieszkaniu przez wiele dni panowała zupełna cisza. Nagle zjawili się jacyś ludzie. Zaczęli wrzucać różne przedmioty do pudeł i worków. Otwarto drzwiczki mojego kredensu. Zostawcie mnie! Nie możecie mnie wyrzucać. Jestem ślubnym prezentem. Jestem świątecznym serwisem. Nikt nie zwracał uwagi na moje protesty. Znalazłem się w tekturowym pudle, na szczęście dostatecznie solidnym aby wytrzymać mój ciężar.

                Niepotrzebnie się obawiałem. Przeszedłem trudne chwile. Trafiłem do jakiegoś magazynu. Ludzie przekładali mnie z miejsca na miejsce. Nie wiedziałem co  mnie czeka. Ale na koniec trafiłem do nowej rodziny. Ucieszyli się ze mnie i nie wybrzydzali, że jestem zdekompletowany. Trafiłem do nich w sam raz na święta. Potrawy nie były tak wykwintne jak u mojej pani i pana, ale ci ludzie i tak byli radośni i szczęśliwi.    

niedziela, 13 listopada 2022

Zmowa milczenia

 

Zmowa milczenia

                Cała ta historia przydarzyła mi się z powodu mostu, a raczej mostka, bo jego rozpiętość ledwo przekracza dziesięć metrów. Nazwa rzeki, której brzegi ten mostek  spina jest znana jedynie najbardziej zdesperowanym układaczom krzyżówek i służy do wypełniania kratek, do jakich żadne inne słowo nie pasuje. Rzeka ta jest małym dopływem małego dopływu Wisły i trudno ją znaleźć nawet w atlasie o dużej skali.  Ludzie, którzy niemal sto lat temu zbudowali ten most, a raczej mostek, znali się na rzeczy. Zaprojektowali go tak, że oparł się wszystkim wiosennym przyborom wód, a nawet powodziom stulecie. Nie przewidzieli tylko tego, że po polskich drogach, nawet tych bocznych, jeździć będą ciężarówki o nacisku na oś przekraczającym jedenaście ton. Stary most dzielnie się trzymał, ale po przejeździe licznych TIR-ów w jego konstrukcji zaczęły pojawiać się pęknięcia. Wojewódzka dyrekcja dróg i mostów ogłosiła w końcu przetarg na jego remont, a firma budowlana, w której zatrudniłem się po studiach zdobyła zlecenie.   Zostałem mianowany kierownikiem budowy, z czego byłem niezwykle dumny, gdyż było to moje pierwsze samodzielne zadanie.  Obawiałem się trochę odpowiedzialności ale na szczęście przyszło mi kierować ekipą znającą się na swojej robocie, na której czele stał majster, facet doświadczony i rzetelny.  W tej sytuacji nie musiałem za bardzo martwić się o efekt. Pilnowałem tylko żeby prace szły zgodnie z dokumentacją, bo zdarza się, że ludzie ulegają rutynie i uważają, że wiedzą lepiej niż projektant jak co należy zrobić. Jedyny problem wynikał z  tego, że po ogłoszeniu wyników przetargu wniesiono jakieś protesty, w wyniku czego opóźniło się podpisanie umowy i roboty rozpoczęły się  dopiero pod koniec lata.   Musieliśmy się spieszyć aby wykonać podstawowe prace przed zimą. Trzeba było najpierw postawić obok tymczasową przeprawę, a dopiero po tym zabrać się za remont mostu.

                Początkowo byłem zakwaterowany w jedynym  hotelu, jakim szczyciło się pobliskie powiatowe miasto. Na plac budowy było stamtąd nieco ponad dwadzieścia kilometrów. Niby niezbyt wiele, ale drogi w tej okolicy, powiedzmy sobie szczerze, nie były najlepsze. Mówiąc wprost były wąskie, kręte, dziurawe i słabo oświetlone. Dopóki trwało lato i wczesna jesień to  dojazd na  budowę nie stanowił poważnego problemu. Sytuacja zmieniła się pod koniec października, kiedy zmieniono czas na zimowy. Dzień się skrócił i zarówno do pracy, jak i z powrotem musiałem jeździć po ciemku. Na domiar złego okolica była podmokła i występowały tam intensywne mgły. Pewnego dnia musiałem wracać z pracy do hotelu w takich oparach, że niebezpiecznie było jechać szybciej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na drodze nie było nawet namalowanych pasów i naprawdę łatwo było wjechać do rowu na jednym z licznych zakrętów. Jazda zajęła mi ponad godzinę i kosztowała mnie sporo nerwów. Uznałem, że to nie ma sensu. Nie ma co ukrywać, że ta stolica powiatu to nie żaden Paryż czy Barcelona. Wszelkie lokalne atrakcje zdążyłem już poznać i uznałem, że nic mnie tam nie trzyma. W ten sposób znalazłam się w Chrustowie, wiosce położonej nieopodal remontowanego mostu. Oczywiście, Chrustów przypominał Paryż w jeszcze mniejszym stopniu niż miasto powiatowe, ale stał tam przyzwoity zajazd wykorzystywany głównie jako dom weselny. Na dole była sala restauracyjna z barem, a na piętrze pokoje gościnne. Dało się tam w miarę wygodnie przespać, nie najgorzej zjeść, był wystarczająco szybki internet czyli wszystko czego potrzebowałem. Wesel akurat w tym okresie nie urządzano, a do pracy był rzut kamieniem.

                Zatem na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, jednak już po paru dniach zacząłem odnosić wrażenie, że z tym Chrustowej jest coś nie tak.  Pewnego dnia, niedługo po przeprowadzce do zajazdu, wybrałem się po pracy na spacer po okolicy. Tuż za ostatnimi zabudowaniami wsi znajdował się miejscowy cmentarz. Unosiła się nad nim lekka poświata od dopalających się zniczy,  zapalonych we Wszystkich Świętych. Było już po zmierzchu. Niebo od zachodniej strony było jeszcze kolorowe w poszarzałej, tonacji pomarańczowo-różowej. Na tym tle przesuwały się gnane wiatrem ciemne chmury i rysowały się czarne pnie drzew, z których opadła już większość liści. Zapatrzyłem się na ten malowniczy widok i dosyć późno spostrzegłem, że w alejce prowadzącej od głównej drogi na cmentarz stoi grupka mężczyzn. Tworzyli krąg i byli pochyleniu ku sobie, najwyraźniej pogrążeni w rozmowie. Kiedy zauważyli, że nadchodzę nagle się rozeszli, jakby obawiając się, że usłyszę o czym mówią. Niby nic takiego, ale wyglądało to jakoś nienaturalnie.

                Podobne sytuacje powtarzały się niejednokrotnie. Nieraz dostrzegałem grupkę miejscowych pogrążonych w rozmowie. Najwyraźniej rozmawiali szeptem, bo zazwyczaj byli pochyleniu ku sobie aby lepiej słyszeć. Za każdym razem, gdy spostrzegli że się zbliżam, rozchodzili się w różne strony jakby dając do zrozumienia, że żadnej rozmowy nie było.

                Codziennie po pracy schodziłem do restauracji na spóźniony obiad. Po posiłku zostawałem jeszcze przy barze aby wypić piwo. W tym samym celu schodzili się tam miejscowi, przeważnie w wieku zbliżonym do mojego. Starałem się nawiązać z nimi jakieś znajomości, ale znowu spotykałem się z dziwną reakcją. Nie w tym rzecz żeby unikali mnie jako obcego, czy okazywali jakiś rodzaj niechęci. W większości orientowali się  kim jestem oraz co robię w tej okolicy  i raczej chętnie nawiązywali kontakt. Rozmowa kleiła się dobrze dopóki rozmawialiśmy o remoncie mostu, o piłce nożnej  i tego typu sprawach. Natomiast ilekroć próbowałem pytać co u nich słychać, jak się mieszka w Chrustowie i co się tu w ogóle  dzieje od razu milkli, żegnali się pod byle pozorem i odchodzili od mojego stolika. Gdyby coś podobnego zdarzyło się raz czy dwa to bym uwierzył, że akurat w tym momencie mój rozmówca przypomniał sobie, że ma coś pilnego do załatwienia. Jednak w taki sposób reagowali wszyscy bez wyjątku. Każda próba skierowania rozmowy na temat Chrustowa kończyła się natychmiastowym jej przerwaniem. To nie było normalne. Nie ulegało wątpliwości, że tutaj  wszyscy bez wyjątku  nie chcą rozmawiać o swojej wsi.  Mimo woli przypomniały mi się jakieś ponure historie opisywane w internecie lub w prasowych reportażach. Czytałem o przypadkach okrutnych zbrodni popełnianych w małych miejscowościach, o których wszyscy wiedzieli i znali sprawców, które jednak objęte były zmową milczenia. Czasem spowodowane to było obawą przed zemstą morderców terroryzujących członków miejscowej społeczności, a czasem jakimś rodzajem niewytłumaczalnej lokalnej lojalności wynikającej z przekonania, że nikt z zewnątrz nie powinien się wtrącać w tutejsze sprawy, jakkolwiek ponure by one były.  Bywało też, że wszyscy mieli coś na sumieniu, na przykład gdy dokonano zbiorowego linczu na sąsiadach. W takich przypadkach wypierano tego rodzaju historie z pamięci i nie powracano do nich w rozmowach. Czy coś podobnego mogło mieć miejsce w Chrustowie? Któregoś wieczora wpisałem nawet nazwę wioski w wyszukiwarkę, ale w odpowiedzi znalazłem tylko krótką informację w Wikipedii oraz jakieś oficjalne komunikaty miejscowego Urzędu Gminy. O żadnych kryminalnych sprawach nie było wzmianki.  To jednak o niczym nie świadczyło. Mogło po prostu być tak, że żaden dziennikarz nie wpadł na ślad historii, którą miejscowi woleli zachować w tajemnicy.

                Mimo wszystko ta sprawa nie dawała mi spokoju. W pewnym momencie pojawiła się szansa, że uzyskam wgląd w lokalne historie poprzez miejscowego proboszcza. To on poprosił mnie o kontakt za pośrednictwem jednego z chłopaków, którego znałem z baru. Ksiądz chciał powiększyć parking przy kościele, bo w Chrustowie wytworzyła się moda aby na niedzielną msze zajeżdżać z paradą, autami, a nie przychodzić na piechotę jak niegdyś. Kościół był właścicielem działki przyległej do parkingu ale działka ta była nierówna. Proboszcz zapytał mnie czy nie mógłbym pomóc w niwelacji terenu, a później, po jego przygotowaniu parafianie we własnym zakresie utwardzą nawierzchnię. Na budowie dysponowałem spychaczem i doszedłem do wniosku, że dla dobrych relacji z miejscową społecznością mogę wykorzystać go w sposób niezupełnie zgodny z formalnymi wymogami. Z własnych funduszy obiecałem operatorowi wielopak piwa, a od paru litrów przepalonego diesla firma nie zbankrutuje. Można to było nawet zaliczyć w poczet wydatków reklamowych bo widok spychacza z nazwą firmy na kabinie pracującego w zbożnym celu powinien wywołać pozytywne skojarzenia. Cała akcja trwała niespełna godzinę. Proboszcz był zadowolony i zaprosił mnie na kolację. Był niewiele starszy ode mnie ale zwracał się do mnie „synu”. Kolacja przygotowana przez gospodynię była smaczna, a serwowane przy niej nalewki sprawiły, że rozmowa się kleiła. Konwersacja przebiegała na tyle serdecznie, że w pewnym momencie zdecydowałem się zadać pytanie:

                - Proszę księdza, muszę powiedzieć że coś mnie dręczy. Mieszkam to od niedawna ale zdążyłem już poznać wielu ludzi. Spotykamy się po pracy przy piwku i fajnie nam się gada ale tylko do momentu gdy zapytam o Chrustów. Wtedy wszyscy przerywają rozmowę. Mam wrażenie, że panuje tu jakaś zmowa milczenia. Jest coś, co miejscowi chcą przede mną ukryć. Czy ja się mylę, czy jest coś na rzeczy? 

                Proboszcz od razu spoważniał. Zamyślił się na chwilę, a następnie przemówił zupełnie innym tonem. Poprzednio rozmawialiśmy prawie jak dwaj dobrzy znajomi, a teraz przeszedł do sztucznie podniosłej intonacji, jakiej używa się podczas wygłaszania kazań.

                - Synu, jedno z przykazań nakazuje nam „nie będziesz dawał fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Czyli Bóg zakazuje nam kłamać. Ale w żadnym miejscu nie nakazuje nam mówić całej prawdy. Czasem lepiej aby pewne sprawy pominąć milczeniem. Zrozum, synu, że moi parafianie mają do tego prawo i uszanuj to.

                I na tym moja próba wyjaśnienia tajemnicy się skończyła. Nie chciało mi się wierzyć, że proboszcz bierze udział w tuszowaniu jakichś miejscowych zbrodni, ale jego reakcja wydała mi się dziwna

                W miarę upływu czasu zaprzyjaźniłem się z Sebastianem, jednym z miejscowych chłopaków. Okazało się, że kibicujemy tej samej drużynie, że słuchamy tego samego rodzaju muzyki i mamy te same ulubione filmy. Fajnie nam się rozmawiało i niemal każdego wieczora siedzieliśmy nie przy jednym tylko przy kilku piwach.  Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że znamy się na tyle dobrze i na tyle się lubimy, że mogę zapytać o to , co mnie dręczy.

                - Słuchaj, Sebastian,  mnie się wydaje, że wszyscy chcecie tu coś przede mną ukryć. Czy to  jakaś moja paranoja, czy mam rację?

                - Masz rację. – przyznał. – Ale nie pytaj mnie o co chodzi. Zrozum, ty za jakiś czas skończysz remont   mostu  i stąd wyjedziesz, a ja tu zostanę. Gdybym ci powiedział byłbym skończony i nie miałbym tu życia.

                Czyli przeczucia mnie nie myliły. Była jakaś miejscowa, mroczna tajemnica objęta zmową milczenia. Doszedłem jednak do wniosku, że nigdy jej nie poznam, skoro nawet tak bliski przyjaciel jak Sebastian nie chciał, czy nie mógł jej wyjawić. Okazało się, że się myliłem.

                Kluczem do tajemnicy okazała się Ewelina, kelnerka z zajazdu. Niemal codziennie podawała mi obiad. Zwróciłem na nią uwagę, bo była ładna, zgrabna i inteligentna. To ostatnie dało się poznać po sposobie, w jaki umiała dowcipnie ale stanowczo spławiać klientów, którzy próbowali ją podrywać. Później się dowiedziałem, że marzy o studiach i zatrudniła się jako kelnerka aby zaoszczędzić trochę pieniędzy, gdyż wiedziała, że jej rodzicom trudno byłoby utrzymać ją w wielkim, obcym mieście.  Prawdę mówiąc sam miałbym ochotę ją poderwać, ale zaczepianie pracującej dziewczyny wydawało się  słabym pomysłem. Widziałem, jak narzucają się jej  ci wszyscy miejscowi podrywacze i nie chciałem stawać z nimi w jednym szeregu. Wygląda jednak na to, że ja jej również wpadłem w oko. Problem z facetami polega na tym, że na ogół nie potrafią dostrzec, że podobają się jakiejś dziewczynie. Ja nie byłem wyjątkiem i nie trafiało do mnie, że dla Eweliny mogę być nie tylko jednym z wielu klientów restauracji. Jak było, tak było, ale często kiedy nie miała akurat zajęcia podchodziła do mojego stolika i zagajała rozmowę. I tak od słowa do słowa zaprosiłem ją kiedyś do kina w tym pobliskim powiatowym mieście. Po seansie poszliśmy na kolację. Fajnie się rozmawiało. Kiedy poczułem, że jest pomiędzy nami jakaś więź odważyłem się zapytać o tę zmowę milczenia. Ryzykowałem, że ona również przerwie rozmowę, ale na szczęście zareagowała inaczej.

                - Słuchaj, Ewelina, wiem że to nie moja sprawa, ale chciałem cię spytać, czy w Chrustowie jest jakaś tajemnica, którą wszyscy próbują ukryć? Za każdym razem, kiedy pytam kogoś o waszą wieś, to natychmiast przerywa rozmowę.

                - Masz rację. Jest tajemnica, ale inna niż myślisz. Po prostu w Chrustowie kompletnie nic się nie dzieje, nie ma o czym mówić i nie ma nic do ukrycia. I to właśnie wszyscy próbują ukryć.

piątek, 14 października 2022

Bunt

 

Bunt

Dzieciństwo Kamila było zupełnie inne niż w przypadku jego rówieśników. Od kiedy okazało się, że ma słuch absolutny i wybitne uzdolnienia muzyczne, popołudniami, zamiast grać w piłkę jak jego koledzy, uczęszczał do szkoły muzycznej lub na prywatne lekcje gry na instrumencie. Rodzice, od kiedy zorientowali się jakim talentem został obdarzony ich syn, nie szczędzili nakładów na jego edukację i motywowali go do poświęceń oraz ciężkiej pracy.  Nie było z tym zresztą problemu bo Kamil kochał muzykę i bez żalu poświęcał dla niej czas, który jego rówieśnicy spędzali korzystając  z drobnych życiowych przyjemności  lub po prostu marnowali.  Z wyróżnieniem kończył kolejne stopnie szkoły muzycznej, a ukoronowaniem jego edukacji były studia na Akademii Muzycznej. Stopniowo klarowała się też jego specjalność. Zaczynał, jak prawie każdy, od nauki gry na fortepianie, jako nastolatek przeżył po drodze fascynację gitarą i saksofonem  lecz na koniec  poświęcił się instrumentom smyczkowym, a konkretnie altówce. W okresie młodzieńczych marzeń widział się jako wirtuoz skrzypiec, wygrywający światowe konkursy i wzbudzający entuzjazm w wypełnionych publicznością słynnych salach koncertowych.  Życie nieco zweryfikowało te ambicje, ale i tak trafił do muzycznej ekstraklasy uzyskując etat w filharmonii w sekcji altówek. Naprawdę kochał tę pracę. Emocje, których doznawał gdy dźwięki wydobywane z instrumentów przez kilkudziesięciu muzyków splatały się w jedną harmonijną całość, były dla niego nagrodą za lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń.  Stopniowo godził się z faktem, że nie zostanie koncertmistrzem i nie będzie dawał solowych recitali. Satysfakcję dawały mu w zamian sukcesy zespołu, którego czuł się częścią.

W miarę upływu lat zaczęła się jednak pojawiać frustracja. Nie zazdrościł solistom, nadal cieszył się z faktu bycia dobrze dopasowaną cząstką cieszącej się wysoką renomą orkiestry ale stopniowo zaczynał czuć się niedoceniony. Jak miał okazać swoją indywidualność, skoro musiał podporządkowywać się woli kolejnych dyrygentów, którzy narzucali grę w określonym tempie, i nakazywali wydobywać z nut emocje w taki, a nie inny sposób? Kamil prze długi czas dojrzewał do buntu.  Myśli na ten temat nachodziły go coraz uporczywiej ale przez wiele lat  umiał powstrzymać pokusę pełniąc lojalnie rolę niezawodnego trybiku w mechanizmie orkiestry i dostosowując swój temperament muzyczny do wymagań dyrygentów.

Wszystko ma jednak swój kres. Nadszedł czas gdy postanowił się zbuntować. Planował to długo i starannie. Jako właściwy moment wybrał inaugurację kolejnego sezonu muzycznego, z której to okazji filharmonicy mieli zagrać V symfonię Ludwiga van Beethovena pod kierunkiem  światowej sławy dyrygenta.  Jak się buntować to w wielkim stylu, przy odpowiedniej okazji.  Kamil starannie ukrywał swoje zamiary pilnie uczestnicząc w próbach. Nikt nie domyślił się co mu chodzi po głowie.

Wreszcie nadszedł ten wieczór. Widzowie szczelnie wypełnili salę koncertową.  W odpowiednim czasie orkiestra wystrojona w ciemne suknie i czarne fraki weszła na scenę. Koncertmistrz podał ton. Wszystkie instrumenty stopniowo dostrajały się do niego i z początkowej lekkiej kakofonii wyłonił się harmonijny dźwięk.  Na scenę dziarskim krokiem wszedł dyrygent witany burzliwymi oklaskami.  Przywitał się z pierwszym skrzypkiem,  stanął za pulpitem i uniósł w górę batutę. Przez chwilę trwała głęboka cisza, a po niej, na dany przez maestra znak popłynęły monumentalne dźwięki V symfonii.  Kamil na przemian bladł i rumienił się. Targały nim wątpliwości czy zrealizować swój zuchwały plan. W końcu jednak odwaga i determinacja wzięły górę. Teraz albo nigdy. Tak jak postanowił, w pięćdziesiątym takcie celowo opuścił nutkę c.

Po koncercie, w ciepły wrześniowy wieczór wracał ulicami miasta do domu pełen euforii.  Dobrego nastroju nie psuł mu fakt, że nikt z blisko setki członków  orkiestry, ani maestro, ani tym bardziej nikt z publiczności nie zauważył jego desperackiego buntu.

 

środa, 14 września 2022

Koniec lata

 

Koniec lata

                Promienie popołudniowego słońca przenikały przez liście winorośli pnącej się pomiędzy  drewnianymi słupami wspierającymi dach nad werandą.  Niczym pęk równoległych, złotych nitek  padały na ustawione tam wyplatane z wikliny ogrodowe meble.  Poduszki ułożone na fotelikach zachęcały by na nich spocząć i niespiesznie wypić leniwą, urlopową kawę. Było ciepło, cicho i spokojnie jak gdyby cały świat miał wakacje. Jedynymi istotami, które nie poddały się  tej sennej atmosferze  były świerszcze. Ich cykanie, dobiegające z otaczającego dom ogrodu, w harmonijny sposób łączyło się z promykami słońca w letni spektakl światła i dźwięku.

                Pan Leon siedział na werandzie popijając chłodne piwo i kontemplując urok letniego popołudnia. W zasadzie niczego nie brakowało mu do szczęścia.  Błogostan psuło mu jedynie poczucie przemijania.  Sierpniowe popołudnie, przy całym swym uroku, zawierało w sobie nutkę nostalgii. Leon mimo woli zadawał sobie pytanie, ile to jeszcze takich pogodnych, ciepłych dni pozostało do nadejścia jesieni. Wydawało się, że tak niedawno wynosił na werandę meble ze składziku i czuł, że nieuchronnie zbliża się chwila gdy będzie musiał na powrót schować je tam przed zimą. Zazwyczaj piwo nastrajało go pozytywnie do świata, ale tym razem stało się inaczej. Narodził się w nim bunt. Pan Leon zadał sobie pytanie czy musi tak biernie ponosić konsekwencje karygodnego partactwa jakie miało miejsce w trakcie powstawania naszego układu planetarnego. Na skutek niedbalstwa i braku precyzji oś obrotu ziemi  została ustawiona pod kątem w stosunku do płaszczyzny, po której planeta krąży wokół Słońca.  W rezultacie obie półkule dostawały na przemian raz więcej, a raz mniej energii od naszej gwiazdy i zaczął się bezustanny korowód pór roku. Gdyby zabrać się do rzeczy solidnie i ustawić oś obrotu prostopadle do płaszczyzny ruchu to w każdym miejscu Ziemi słońce zawsze świeciłoby na tej samej wysokości. W tropikach byłoby gorąco jak dotychczas, na biegunach byłoby nadal zimno, ale przynajmniej jasno, bo słońce przez cały czas wędrowałoby po linii horyzontu. Nie byłoby tych depresyjnych nocy polarnych. Natomiast w strefach umiarkowanych byłyby same korzyści. Panowałaby tam stale ta sama pora roku. Drzewa nie musiałyby się wysilać wypuszczając i zrzucając na przemian liście. Dzień miałby zawsze tę samą długość. Nie byłoby zimy więc nie byłoby potrzeby ogrzewania domów i nie byłoby też upalnego lata więc można byłoby zrezygnować z klimatyzacji. Ludzie mogliby wybierać w jakim klimacie chcą zamieszkać. Ktoś kto lubi ciepło osiedlałby się bliżej równika, a ktoś kto woli chłodniejszą aurę mógłby zamieszkać bliżej biegunów i miałby gwarancję stałej pogody bez nieprzyjemnie zaskakujących anomalii. Niestety, pozycja naszej planety na wokółsłonecznej orbicie została spartolona. Pan Leon właśnie tego popołudnia doszedł do wniosku, że nie zamierza nadal tolerować wynikających z tego konsekwencji i postanowił podjąć walkę z odwiecznym rytmem pór roku.

                Zaczął od tego, że przestał przesuwać plastikowy prostokąt wskazujący dzień na trzymiesięcznym kalendarzu zawieszonym w jego letnim domu.  Nie zerwał też kartek pokazujących dni poprzedniego, bieżącego i kolejnego miesiąca.  Mimo, że były już pierwsze dni września, kalendarz wciąż pokazywał 31 sierpnia, poprzednim miesiącem był lipiec, a wrzesień wskazywany był dopiero jako miesiąc nadchodzący. W następnej kolejności pan Leon wysłał ze smartfona maila do firmy prosząc o urlop bezpłatny, po czym odłożył telefon głęboko do szuflady.  Chwilę po tym wybrał się do pobliskiego sklepu i zaopatrzył się w zapas piwa oraz napojów chłodzących. Od tej chwili każdego dnia wysypiał się do woli, a następnie ubrany w szorty i lekką, bawełnianą koszulkę zasiadał ze szklaneczką w dłoni na werandzie. Przez cały dzień patrzył na promienie słońca przesączające się przez winorośl i na pierzaste chmury przesuwające się po niebie. Nasłuchiwał świerszczy i obserwował przelatujące motyle.

                Ta strategia biernego ignorowania upływu czasu, o dziwo, przynosiła efekty. Układ pogodowy nad Europą się ustabilizował.  Solidny wyż azorski kierował nad kontynent masy ciepłego powietrza znad Sahary. Kolejne dni niczym się od siebie nie różniły. Słońce, aczkolwiek nieco przybladłe, codziennie świeciło tak samo. Wciąż było ciepło i bezwietrznie. Lato trwało w najlepsze. Może pomiary wykazałyby, że dni się skracają, ale pan Leon nie mierzył czasu. Nawet nie spoglądał na zegarek.   Każdego kolejnego dni siedział na werandzie ubrany w lekkie, letnie ciuchy i sącząc drinki leniwie cieszył się trwającą letnią aurą. Mijały kolejne dni i nic się nie zmieniało. Wiklinowe meble na werandzie oświetlone promykami słońca wpadającymi poprzez liście wciąż zapraszały do wypoczynku. Świerszcze wciąż grały, a motyle krążyły w ciepłym, nieruchomym powietrzu.  

                Jako pierwsza zastrzeżenia zgłosiła żona pana Leona.

                - Co ty sobie wyobrażasz? – marudziła. – Jak długo zamierzasz tak siedzieć i leniuchować? Człowieku, zbliża się koniec września. Nie możesz w nieskończoność chodzić w krótkich majtkach. Co ludzie powiedzą?

                Pretensje małżonki pan Leon ignorował. Niezmiennie odpoczywał na werandzie ciesząc się trwającym latem. Dzięki stabilnej, cieplej pogodzie nie trzeba było nawet mówić o babim lecie. Trwało prawdziwe lato.

                Nie wiadomo jak skończyłaby się walka pana Leona z rytmem pór roku gdyby jego bierny opór nie został brutalnie przerwany. Pewnego dnia usłyszał z szuflady dźwięk telefonu i nieopatrzenie odebrał połączenie. Dzwonił szef.

                - Panie Leonie, ja rozumiem, mieliśmy intensywny początek roku i pan potrzebuje wypoczynku. Dlatego zgodziłem się na ten bezpłatny urlop. Ale wszystko ma swoje granice.  Zaczynamy nowy projekt, terminy gonią.   Chcę pana najpóźniej pojutrze widzieć w pracy.

                W dniu, w którym pan Leon się poddał i ubrany w garnitur, niosąc teczkę z laptopem udał się do biura, przyszło załamanie pogody. Front atmosferyczny przyniósł polarnomorskie, zimne powietrze. Temperatura spadła do kilku stopni, lało jak z cebra, a wiatr urywał głowy.  Nadeszła jesień. Natura powróciła do swojego odwiecznego rytmu.