Zmowa milczenia
Cała
ta historia przydarzyła mi się z powodu mostu, a raczej mostka, bo jego
rozpiętość ledwo przekracza dziesięć metrów. Nazwa rzeki, której brzegi ten
mostek spina jest znana jedynie
najbardziej zdesperowanym układaczom krzyżówek i służy do wypełniania kratek,
do jakich żadne inne słowo nie pasuje. Rzeka ta jest małym dopływem małego
dopływu Wisły i trudno ją znaleźć nawet w atlasie o dużej skali. Ludzie, którzy niemal sto lat temu zbudowali
ten most, a raczej mostek, znali się na rzeczy. Zaprojektowali go tak, że oparł
się wszystkim wiosennym przyborom wód, a nawet powodziom stulecie. Nie
przewidzieli tylko tego, że po polskich drogach, nawet tych bocznych, jeździć
będą ciężarówki o nacisku na oś przekraczającym jedenaście ton. Stary most dzielnie
się trzymał, ale po przejeździe licznych TIR-ów w jego konstrukcji zaczęły
pojawiać się pęknięcia. Wojewódzka dyrekcja dróg i mostów ogłosiła w końcu przetarg
na jego remont, a firma budowlana, w której zatrudniłem się po studiach zdobyła
zlecenie. Zostałem mianowany kierownikiem budowy, z
czego byłem niezwykle dumny, gdyż było to moje pierwsze samodzielne
zadanie. Obawiałem się trochę
odpowiedzialności ale na szczęście przyszło mi kierować ekipą znającą się na
swojej robocie, na której czele stał majster, facet doświadczony i
rzetelny. W tej sytuacji nie musiałem za
bardzo martwić się o efekt. Pilnowałem tylko żeby prace szły zgodnie z
dokumentacją, bo zdarza się, że ludzie ulegają rutynie i uważają, że wiedzą
lepiej niż projektant jak co należy zrobić. Jedyny problem wynikał z tego, że po ogłoszeniu wyników przetargu
wniesiono jakieś protesty, w wyniku czego opóźniło się podpisanie umowy i
roboty rozpoczęły się dopiero pod koniec
lata. Musieliśmy się spieszyć aby wykonać podstawowe
prace przed zimą. Trzeba było najpierw postawić obok tymczasową przeprawę, a
dopiero po tym zabrać się za remont mostu.
Początkowo
byłem zakwaterowany w jedynym hotelu,
jakim szczyciło się pobliskie powiatowe miasto. Na plac budowy było stamtąd
nieco ponad dwadzieścia kilometrów. Niby niezbyt wiele, ale drogi w tej
okolicy, powiedzmy sobie szczerze, nie były najlepsze. Mówiąc wprost były
wąskie, kręte, dziurawe i słabo oświetlone. Dopóki trwało lato i wczesna jesień
to dojazd na budowę nie stanowił poważnego problemu.
Sytuacja zmieniła się pod koniec października, kiedy zmieniono czas na zimowy.
Dzień się skrócił i zarówno do pracy, jak i z powrotem musiałem jeździć po
ciemku. Na domiar złego okolica była podmokła i występowały tam intensywne
mgły. Pewnego dnia musiałem wracać z pracy do hotelu w takich oparach, że
niebezpiecznie było jechać szybciej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na
drodze nie było nawet namalowanych pasów i naprawdę łatwo było wjechać do rowu
na jednym z licznych zakrętów. Jazda zajęła mi ponad godzinę i kosztowała mnie
sporo nerwów. Uznałem, że to nie ma sensu. Nie ma co ukrywać, że ta stolica
powiatu to nie żaden Paryż czy Barcelona. Wszelkie lokalne atrakcje zdążyłem
już poznać i uznałem, że nic mnie tam nie trzyma. W ten sposób znalazłam się w
Chrustowie, wiosce położonej nieopodal remontowanego mostu. Oczywiście,
Chrustów przypominał Paryż w jeszcze mniejszym stopniu niż miasto powiatowe,
ale stał tam przyzwoity zajazd wykorzystywany głównie jako dom weselny. Na dole
była sala restauracyjna z barem, a na piętrze pokoje gościnne. Dało się tam w
miarę wygodnie przespać, nie najgorzej zjeść, był wystarczająco szybki internet
czyli wszystko czego potrzebowałem. Wesel akurat w tym okresie nie urządzano, a
do pracy był rzut kamieniem.
Zatem
na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, jednak już po paru dniach
zacząłem odnosić wrażenie, że z tym Chrustowej jest coś nie tak. Pewnego dnia, niedługo po przeprowadzce do
zajazdu, wybrałem się po pracy na spacer po okolicy. Tuż za ostatnimi
zabudowaniami wsi znajdował się miejscowy cmentarz. Unosiła się nad nim lekka
poświata od dopalających się zniczy,
zapalonych we Wszystkich Świętych. Było już po zmierzchu. Niebo od
zachodniej strony było jeszcze kolorowe w poszarzałej, tonacji
pomarańczowo-różowej. Na tym tle przesuwały się gnane wiatrem ciemne chmury i
rysowały się czarne pnie drzew, z których opadła już większość liści.
Zapatrzyłem się na ten malowniczy widok i dosyć późno spostrzegłem, że w alejce
prowadzącej od głównej drogi na cmentarz stoi grupka mężczyzn. Tworzyli krąg i
byli pochyleniu ku sobie, najwyraźniej pogrążeni w rozmowie. Kiedy zauważyli,
że nadchodzę nagle się rozeszli, jakby obawiając się, że usłyszę o czym mówią.
Niby nic takiego, ale wyglądało to jakoś nienaturalnie.
Podobne
sytuacje powtarzały się niejednokrotnie. Nieraz dostrzegałem grupkę miejscowych
pogrążonych w rozmowie. Najwyraźniej rozmawiali szeptem, bo zazwyczaj byli
pochyleniu ku sobie aby lepiej słyszeć. Za każdym razem, gdy spostrzegli że się
zbliżam, rozchodzili się w różne strony jakby dając do zrozumienia, że żadnej
rozmowy nie było.
Codziennie
po pracy schodziłem do restauracji na spóźniony obiad. Po posiłku zostawałem
jeszcze przy barze aby wypić piwo. W tym samym celu schodzili się tam
miejscowi, przeważnie w wieku zbliżonym do mojego. Starałem się nawiązać z nimi
jakieś znajomości, ale znowu spotykałem się z dziwną reakcją. Nie w tym rzecz
żeby unikali mnie jako obcego, czy okazywali jakiś rodzaj niechęci. W
większości orientowali się kim jestem
oraz co robię w tej okolicy i raczej
chętnie nawiązywali kontakt. Rozmowa kleiła się dobrze dopóki rozmawialiśmy o
remoncie mostu, o piłce nożnej i tego
typu sprawach. Natomiast ilekroć próbowałem pytać co u nich słychać, jak się
mieszka w Chrustowie i co się tu w ogóle dzieje od razu milkli, żegnali się pod byle
pozorem i odchodzili od mojego stolika. Gdyby coś podobnego zdarzyło się raz
czy dwa to bym uwierzył, że akurat w tym momencie mój rozmówca przypomniał
sobie, że ma coś pilnego do załatwienia. Jednak w taki sposób reagowali wszyscy
bez wyjątku. Każda próba skierowania rozmowy na temat Chrustowa kończyła się
natychmiastowym jej przerwaniem. To nie było normalne. Nie ulegało wątpliwości,
że tutaj wszyscy bez wyjątku nie chcą rozmawiać o swojej wsi. Mimo woli przypomniały mi się jakieś ponure
historie opisywane w internecie lub w prasowych reportażach. Czytałem o
przypadkach okrutnych zbrodni popełnianych w małych miejscowościach, o których
wszyscy wiedzieli i znali sprawców, które jednak objęte były zmową milczenia.
Czasem spowodowane to było obawą przed zemstą morderców terroryzujących
członków miejscowej społeczności, a czasem jakimś rodzajem niewytłumaczalnej
lokalnej lojalności wynikającej z przekonania, że nikt z zewnątrz nie powinien
się wtrącać w tutejsze sprawy, jakkolwiek ponure by one były. Bywało też, że wszyscy mieli coś na sumieniu,
na przykład gdy dokonano zbiorowego linczu na sąsiadach. W takich przypadkach
wypierano tego rodzaju historie z pamięci i nie powracano do nich w rozmowach.
Czy coś podobnego mogło mieć miejsce w Chrustowie? Któregoś wieczora wpisałem
nawet nazwę wioski w wyszukiwarkę, ale w odpowiedzi znalazłem tylko krótką
informację w Wikipedii oraz jakieś oficjalne komunikaty miejscowego Urzędu
Gminy. O żadnych kryminalnych sprawach nie było wzmianki. To jednak o niczym nie świadczyło. Mogło po
prostu być tak, że żaden dziennikarz nie wpadł na ślad historii, którą
miejscowi woleli zachować w tajemnicy.
Mimo
wszystko ta sprawa nie dawała mi spokoju. W pewnym momencie pojawiła się
szansa, że uzyskam wgląd w lokalne historie poprzez miejscowego proboszcza. To
on poprosił mnie o kontakt za pośrednictwem jednego z chłopaków, którego znałem
z baru. Ksiądz chciał powiększyć parking przy kościele, bo w Chrustowie
wytworzyła się moda aby na niedzielną msze zajeżdżać z paradą, autami, a nie
przychodzić na piechotę jak niegdyś. Kościół był właścicielem działki
przyległej do parkingu ale działka ta była nierówna. Proboszcz zapytał mnie czy
nie mógłbym pomóc w niwelacji terenu, a później, po jego przygotowaniu
parafianie we własnym zakresie utwardzą nawierzchnię. Na budowie dysponowałem
spychaczem i doszedłem do wniosku, że dla dobrych relacji z miejscową
społecznością mogę wykorzystać go w sposób niezupełnie zgodny z formalnymi
wymogami. Z własnych funduszy obiecałem operatorowi wielopak piwa, a od paru
litrów przepalonego diesla firma nie zbankrutuje. Można to było nawet zaliczyć
w poczet wydatków reklamowych bo widok spychacza z nazwą firmy na kabinie
pracującego w zbożnym celu powinien wywołać pozytywne skojarzenia. Cała akcja
trwała niespełna godzinę. Proboszcz był zadowolony i zaprosił mnie na kolację.
Był niewiele starszy ode mnie ale zwracał się do mnie „synu”. Kolacja
przygotowana przez gospodynię była smaczna, a serwowane przy niej nalewki
sprawiły, że rozmowa się kleiła. Konwersacja przebiegała na tyle serdecznie, że
w pewnym momencie zdecydowałem się zadać pytanie:
-
Proszę księdza, muszę powiedzieć że coś mnie dręczy. Mieszkam to od niedawna
ale zdążyłem już poznać wielu ludzi. Spotykamy się po pracy przy piwku i fajnie
nam się gada ale tylko do momentu gdy zapytam o Chrustów. Wtedy wszyscy
przerywają rozmowę. Mam wrażenie, że panuje tu jakaś zmowa milczenia. Jest coś,
co miejscowi chcą przede mną ukryć. Czy ja się mylę, czy jest coś na
rzeczy?
Proboszcz
od razu spoważniał. Zamyślił się na chwilę, a następnie przemówił zupełnie
innym tonem. Poprzednio rozmawialiśmy prawie jak dwaj dobrzy znajomi, a teraz
przeszedł do sztucznie podniosłej intonacji, jakiej używa się podczas
wygłaszania kazań.
-
Synu, jedno z przykazań nakazuje nam „nie będziesz dawał fałszywego świadectwa
przeciw bliźniemu swemu”. Czyli Bóg zakazuje nam kłamać. Ale w żadnym miejscu
nie nakazuje nam mówić całej prawdy. Czasem lepiej aby pewne sprawy pominąć
milczeniem. Zrozum, synu, że moi parafianie mają do tego prawo i uszanuj to.
I
na tym moja próba wyjaśnienia tajemnicy się skończyła. Nie chciało mi się wierzyć,
że proboszcz bierze udział w tuszowaniu jakichś miejscowych zbrodni, ale jego
reakcja wydała mi się dziwna
W
miarę upływu czasu zaprzyjaźniłem się z Sebastianem, jednym z miejscowych
chłopaków. Okazało się, że kibicujemy tej samej drużynie, że słuchamy tego
samego rodzaju muzyki i mamy te same ulubione filmy. Fajnie nam się rozmawiało
i niemal każdego wieczora siedzieliśmy nie przy jednym tylko przy kilku
piwach. Po jakimś czasie doszedłem do
wniosku, że znamy się na tyle dobrze i na tyle się lubimy, że mogę zapytać o to
, co mnie dręczy.
-
Słuchaj, Sebastian, mnie się wydaje, że
wszyscy chcecie tu coś przede mną ukryć. Czy to jakaś moja paranoja, czy mam rację?
-
Masz rację. – przyznał. – Ale nie pytaj mnie o co chodzi. Zrozum, ty za jakiś
czas skończysz remont mostu i stąd wyjedziesz, a ja tu zostanę. Gdybym ci
powiedział byłbym skończony i nie miałbym tu życia.
Czyli
przeczucia mnie nie myliły. Była jakaś miejscowa, mroczna tajemnica objęta
zmową milczenia. Doszedłem jednak do wniosku, że nigdy jej nie poznam, skoro
nawet tak bliski przyjaciel jak Sebastian nie chciał, czy nie mógł jej wyjawić.
Okazało się, że się myliłem.
Kluczem
do tajemnicy okazała się Ewelina, kelnerka z zajazdu. Niemal codziennie
podawała mi obiad. Zwróciłem na nią uwagę, bo była ładna, zgrabna i
inteligentna. To ostatnie dało się poznać po sposobie, w jaki umiała dowcipnie ale
stanowczo spławiać klientów, którzy próbowali ją podrywać. Później się
dowiedziałem, że marzy o studiach i zatrudniła się jako kelnerka aby
zaoszczędzić trochę pieniędzy, gdyż wiedziała, że jej rodzicom trudno byłoby
utrzymać ją w wielkim, obcym mieście.
Prawdę mówiąc sam miałbym ochotę ją poderwać, ale zaczepianie pracującej
dziewczyny wydawało się słabym pomysłem.
Widziałem, jak narzucają się jej ci
wszyscy miejscowi podrywacze i nie chciałem stawać z nimi w jednym szeregu.
Wygląda jednak na to, że ja jej również wpadłem w oko. Problem z facetami
polega na tym, że na ogół nie potrafią dostrzec, że podobają się jakiejś dziewczynie.
Ja nie byłem wyjątkiem i nie trafiało do mnie, że dla Eweliny mogę być nie
tylko jednym z wielu klientów restauracji. Jak było, tak było, ale często kiedy
nie miała akurat zajęcia podchodziła do mojego stolika i zagajała rozmowę. I
tak od słowa do słowa zaprosiłem ją kiedyś do kina w tym pobliskim powiatowym
mieście. Po seansie poszliśmy na kolację. Fajnie się rozmawiało. Kiedy
poczułem, że jest pomiędzy nami jakaś więź odważyłem się zapytać o tę zmowę
milczenia. Ryzykowałem, że ona również przerwie rozmowę, ale na szczęście
zareagowała inaczej.
-
Słuchaj, Ewelina, wiem że to nie moja sprawa, ale chciałem cię spytać, czy w
Chrustowie jest jakaś tajemnica, którą wszyscy próbują ukryć? Za każdym razem,
kiedy pytam kogoś o waszą wieś, to natychmiast przerywa rozmowę.
-
Masz rację. Jest tajemnica, ale inna niż myślisz. Po prostu w Chrustowie
kompletnie nic się nie dzieje, nie ma o czym mówić i nie ma nic do ukrycia. I
to właśnie wszyscy próbują ukryć.