poniedziałek, 15 listopada 2021

Cisza

 

Cisza

                Dnia 27 kwietnia roku pańskiego 1843 fregata „Niobe” powróciła do portu macierzystego z rejsu do Indii Zachodnich.  Roger Valmont, który na statku pełnił funkcję drugiego oficera, dwa tygodnie jakie dzieliły go od ponownego wyjścia w morze chciał spędzić w domu rodzinnym nie spodziewając się, że czas ten na zawsze odmieni jego życie.  W domu, w którym się urodził i spędził dzieciństwo czekał na niego jedynie stary Patrick, dawny służący, który po śmierci rodziców opiekował się posiadłością w czasie gdy Roger przebywał na morzu. 

Patrick przekazał młodemu gospodarzowi pakiet korespondencji, jaka nadeszła podczas jego nieobecności.  Było tam kilka listów od przyjaciół, marynarzy jak on, z którymi niemal się nie widywał, gdyż okresy, kiedy pomiędzy rejsami przebywali na lądzie rzadko się pokrywały.  Jednak pośród nich znalazła się wiadomość od Alberta,  z którym jako młodzi kadeci wyruszyli w pierwszy, wspólny rejs.  Przyjaciel informował, że do 5 maja kiedy to ponownie wyrusza w morze, przebywa w swym domu i chętnie zobaczyłby się z Rogerem, gdyby on również w tym czasie był na lądzie.  Taka okazja mogła się szybko nie powtórzyć, więc Roger bez zwłoki listownie zapowiedział się z wizytą na następny dzień.

Albert powitał go w progu swojego domu. Padli sobie w objęcia. Roger  ponad ramieniem przyjaciela spojrzał w głąb holu i zastygł na chwilę w bezruchu. We framudze drzwi prowadzących do salonu stała dziewczyna. Roger nigdy dotąd nie widział kogoś równie pięknego.  Kobieta wyglądała na jakieś osiemnaście lat, była brunetką o granatowych oczach, których barwę podkreślała suknia w tym samym kolorze.  Stała w zwykłej pozie, wyprostowana, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami lecz w tej pospolitej postawie była jakaś niespotykana gracja. W jednej chwili w głowie Rogera zakotłowały się myśli niczym fale podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej.  Z jednej strony ucieszył się ze szczęścia przyjaciela ale jednocześnie poczuł w sercu  ukłucie zazdrości, że tak piękna kobieta jest żoną innego człowieka, nawet jeśli to ktoś kogo cenił. Albert zorientował się, w jakim kierunku spogląda Roger.

- Pamiętasz Luizę, moją siostrę?

Siostrę! To słowo  sprawiło, że niegodna dżentelmena zawiść znikła.  Trudno powiedzieć, że ją pamiętał. Faktycznie, kilka lat temu kiedy odwiedził Alberta, po domu kręciła się jakaś dziewczynka z warkoczykami jak mysie ogonki. Nie zwrócił wtedy na nią uwagi

- Pamiętam, że spotkałem tu panią przed kilku laty. -  skłonił się przed dziewczyną. – Jednak zapamiętałem wtedy panią jako niepozorny pączek i nie przypuszczałem, że rozkwitnie z niego tak piękna róża.

Policzki Luizy oblał rumieniec.  Zawstydzona spojrzała pod nogi.

- Luiza niedawno wróciła do domu ze szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. – wyjaśnił Albert. – Nie miała tam okazji słuchać takich komplementów. 

Roger po raz pierwszy w życiu pomyślał, że byłoby wspaniale, gdyby po powrocie z rejsu czekała na niego w domu kobieta. Zwłaszcza, gdyby nią była Luiza.

Dziewczyna przyszła już do siebie po uwagach gościa na temat swojej urody.

- Pozwoli się pan zaprosić do salonu? – zrobiła dwa kroki usuwając się z drogi.

Cała trójka zasiadła w fotelach wokół stolika, na którym Luiza postawiła srebrny dzbanek z kawą oraz ciasto na ozdobnej paterze. Przyjaciele zaczęli rozmawiać o swoich ostatnich rejsach. Roger słuchał opowiadania Alberta z roztargnieniem spoglądając co chwila na Luizę. Zmuszał się aby odrywać od niej wzrok. Gdy przyszła kolej na jego opowiadanie zauważył, że dziewczyna wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczyma i chłonie jego słowa jakby pierwszy raz w życiu słuchała relacji marynarza. Na koniec wieczoru Roger oświadczył, że byłby zaszczycony gdyby nazajutrz oboje zechcieli odwiedzić go w jego domu. Zaproszenie zostało przyjęte.

Spotykali się we trójkę każdego dnia. Odwiedzali się w domach, spacerowali po miejskim parku, raz wybrali się na przejażdżkę powozem po okolicy. Roger za każdym razem nie mógł się doczekać chwili gdy znów zobaczy Luizę. Miał wrażenie, że ona również cieszy się na jego widok ale jak każdy mężczyzna, który zakocha się w kobiecie nie miał pewności czy ona czuje do niego podobną sympatię.

Zbliżał się nieuchronnie piąty maja, dzień w którym  Albert miał  wrócić na morze.  Na dzień przed tym Roger poprosił przyjaciela o spotkanie w cztery oczy, bez obecności Luizy. Albert, nieco zdziwiony, zgodził się. Spotkali się w pobliżu portu. Roger przy dłuższą chwilę kluczył wokół tematu zanim zdecydował się zadać pytanie, które dręczyło go od dłuższego czasu.

- Albercie, nie zrozum mnie źle. – zaczął – ale chciałbym cię spytać czy w życiu Luizy jest jakiś mężczyzna?

- Jak mówiłem Luiza niedawno wróciła ze szkoły z internatem. – odrzekł Albert. – Nasi rodzice nie żyją. Jestem jej jedynym opiekunem i jedynym mężczyzną w jej życiu. Ale domyślam się, że nie to miałeś na myśli?

Roger skinął głową.

- Nie zrozum mnie źle. – powiedział z trudem dobierając słowa. – Muszę ci wyznać, że od kiedy przed paru dniami  zobaczyłem Luizę w twoim domu nie mogę przestać o niej myśleć. Myślę o niej z ogromnym szacunkiem ale jedynym słowem jakie określa moje uczucia do niej jest miłość. Wiem, że to brzmi dziwnie w tydzień po tym jak ją spotkałem i w normalnych warunkach ukrywałbym to uczucie tak długo jak wypada. Jednak wiem, że jutro wyruszasz na morze. Chciałbym przed tym spytać cię czy miałbyś coś przeciw temu  gdybym starał się o jej wzajemność, oczywiście w sposób pełen szacunku, na jaki Luiza zasługuje?

- Oczywiście zależy mi na szczęściu mojej siostry. – odpowiedział Albert. – I jestem pewien, że jesteś człowiekiem, który jej to szczęście może dać.  Byłbym zadowolony gdyby została twoją żoną. Ale ostatnie zdanie, oczywiście, należy do niej. Jako twój przyjaciel powiem jednak, że masz spore szanse. Ona nie powiedziała mi tego wprost, ale wciąż wypytuje mnie o ciebie i cieszy się na każde nasze spotkanie.  Jeśli dojdziecie wspólnie do wniosku, że chcecie spędzić życie wspólnie będę szczęśliwy udzielając wam swojego błogosławieństwa jako jej opiekun.  Obaj jesteśmy ludźmi morza i znamy niebezpieczeństwa, jakie na nim czekają. Byłbym spokojny wiedząc, że gdybym kiedyś nie wrócił z rejsu ona będzie pod dobrą opieką. 

Po wyjeździe Alberta Luiza i Roger dbając o konwenanse nie spotykali się już w cztery oczy w swoich domach ale każdego dnia widywali się w miejscach publicznych.  Z każdym dniem stawali się sobie  bliżsi. Rozmawiali o swoich przeżyciach z dzieciństwa i o marzeniach na przyszłość rozumiejąc się coraz lepiej.  Nadchodził jednak dzień, kiedy Roger miał wypłynąć w kolejny rejs. Trzy dni wcześniej zdecydował się na decydującą rozmowę.  Podczas spaceru nad stawem w miejskim parku, nad którym właśnie rozkwitały azalie powiedział:

- Luizo, znamy się od niespełna dwu tygodni, bo tamto spotkanie sprzed lat właściwie się nie liczy. Wiem, że jest za wcześnie aby powiedzieć to co zamierzam powiedzieć.  Jestem jednak marynarzem i za trzy dni muszę wyruszyć w kolejny rejs, z którego powrócę po kilku miesiącach.  Dlatego chciałbym ci wyznać, że od kiedy zobaczyłem cię w drzwiach salonu w waszym domu nie potrafię przestać o tobie myśleć.  Kocham cię i chciałbym spędzić z tobą życie.  Czy chciałabyś wyjść za mnie?

Roger otworzył puzderko, w którym widniał pierścionek z brylantem, który pozostał mu po matce. Luiza na chwilę zaniemówiła, a następnie powiedziała nieco drżącym ze wzruszenia głosem.

- Ja też cię kocham i z każdym dniem coraz mocniej. Będę szczęśliwa mogąc cię poślubić.

- Czy nie przeszkadza ci to, że jestem marynarzem i będę musiał opuszczać cię na długie miesiące?

- Będę zawsze na ciebie czekać u kresu twej podróży.

Zanim Roger wypłynął w rejs oboje ogłosili swoje zaręczyny i dali   na zapowiedzi w kościele. Postanowili pobrać się zaraz po powrocie Rogera. Luiza pod jego nieobecność miała zająć się przygotowaniami do wesela.  Szczęśliwy narzeczony wyruszył jako oficer na żaglowcu zmierzającym do Brazylii. Miesiące rejsu dłużyły mu się niezwykle lecz oczekiwanie na to co ma nastąpić po powrocie umilało mu czas spędzony na pokładzie.  Wreszcie rejs zmierzał ku końcowi, a zza horyzontu wyłonił się brzeg, na którym leżał port macierzysty. Coś jednak było nie tak. Wody wokół portu, zazwyczaj pełne żagli były puste. W porcie statek powitała martwa cisza. Z miejskich wież powiewały czarne flagi.  W porcie trudno było dostrzec  żywego ducha.  Na ulicach miasta panowała martwa cisza,  tylko z rzadka  snuły się jakieś postacie. Do żeglarzy dotarła okrutna prawda – podczas rejsu na port padła zaraza.  Roger zaraz po zejściu z pokładu popędził do domu Luizy, ale nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi. Pełen obaw udał się do swojego domu, ale ten również był pusty. Zrozpaczony żeglarz udał się na plebanię. Zastał tam młodego wikarego.

- Czy mogę mówić z księdzem proboszczem?

- Niestety, ksiądz proboszcz zmarł w czasie zarazy.

- Czy ksiądz może wie co stało się moją narzeczoną Luizą oraz z moim służącym Patrickiem?

- Patrick, niestety zmarł jako jeden z pierwszych. Wtedy jeszcze rejestrowaliśmy wszystkie zgony, później, gdy epidemia się rozwinęła straciliśmy nad tym kontrolę. Zmarłych chowano w masowych, bezimiennych grobach.

- Co z Luizą? – wykrzyknął Roger.

- Gdy sytuacja się pogarszała kto tylko mógł starał się wyjechać z miasta. Jednak panna Luiza się nie zgodziła. Mówiła, że musi czekać na pana powrót.

- Na miłość boską, czy ona żyje?

- Nie wiem. – wikary bezradnie rozłożył ręce. – Jak mówiłem, gdy zaraza się rozszalała, nie zgłaszano w kościele wszystkich zgonów. Zmarłych znajdowano na ulicach. Często trudno było ustalić ich tożsamość. W każdym razie zapisu o śmierci panny Luizy nie ma w księgach parafialnych.

To przynajmniej dawało jakąś nadzieję. Roger odrzucał myśl, że jego ukochana narzeczona zmarła i została anonimowo pochowana w masowym grobie.  Może jednak widząc pogarszającą się sytuację zdecydowała się wyjechać z miasta. Jednak w takim przypadku zostawiłaby chyba dla niego jakąś wiadomość. Roger przeszukał swój dom oraz dom Alberta i Luizy, jednak żadnego listu od niej nigdzie nie znalazł. Nadal nie tracił nadziei. Liczył, że jego ukochana wcześniej czy później wróci. Miasto powoli wracało do życia. Mieszkańcy, którzy w porę uciekli przed zarazą powoli powracali do swoich domów. Luizy jednak wśród nich nie było.  Roger stracił nadzieję po sześciu miesiącach.  Zrozumiał, że gdyby uniknęła śmierci, to do tego czasu dałaby jakiś znak życia.  Niestety, musiał pogodzić się z tym, że nie będzie mógł nawet pomodlić się przy jej grobie. Zapalił świeczkę w miejscu gdzie znajdowała się masowa mogiła ofiar zarazy i zaciągnął się na statek jako pierwszy oficer. Celem rejsu były Chiny lecz prawdziwym celem Rogera było zapomnienie i ucieczka z miasta, gdzie znalazł szczęście, i gdzie tego szczęścia pozbawił go los.

Rejs z początku przebiegał pomyślnie. Statek  opłynął Przylądek Dobrej Nadziei  i pożeglował na północny wschód w kierunku Indochin. Jednak w pobliżu równika wiatr nagle zupełnie ucichł. Powierzchnia oceanu wygładziła się jak lustro, w którym odbijały się palące promienie tropikalnego słońca.  Absolutna cisza na morzu trwała dzień, dwa, pięć, dziesięć dni i nic nie wskazywało, że wiatr powróci. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Zapasy wody po kilku tygodniach rejsu były już na wyczerpaniu i z każdym dniem niebezpiecznie malały. Kapitan wprowadził racjonowanie, z początku wyznaczając szklankę dziennie na człowieka. Po tygodniu ciszy trzeba było ten przydział zmniejszyć o połowę.

Roger każdej nocy brał namiary na gwiazdy, a w południe mierzył wysokość słońca ponad horyzontem. Wyznaczona pozycja na mapie niemal się nie zmieniała. W tym miejscu oceanu nie było żadnego silnego prądu morskiego, co w połączeniu z brakiem wiatru powodowało, że statek tkwił w jednym miejscu.  W pobliżu nie było żadnego lądu, nawet najmniejszej, samotnej wyspy. Kapitan zafrasowany spoglądał na mapę.

- Panie Valmont, - zwrócił się do Rogera. – Woda za kilka dni nam się skończy. Musimy na razie zapomnieć o celu podróży i popłynąć do najbliższego lądu aby uzupełnić zapasy. Gdyby zawiało od południa pożeglujemy na Cejlon, a jeśli pojawi się północny lub zachodni wiatr popłyniemy na Malaje. Nie mamy czasu aby halsować pod wiatr. Musimy skierować się tam, gdzie nas poniesie.

Jednak wiatr nie nadchodził. Pewnego dnia wykryto, że kucharz i jego pomocnik ukradkiem popijają wodę w ilościach znacznie większych niż ich dzienny przydział. Na skutek tego zapasy jeszcze  bardziej spadły. Kapitan kazał powiesić obu na rejach.

- Panie Valmont – uzasadnił swoją decyzję. – Wiem, że to okrutny wyrok, ale  niedługo ludzie zaczną pod wpływem pragnienia tracić nad sobą kontrolę i walczyć o wodę. Jeśli nie wprowadzimy surowej dyscypliny nie zapanujemy nad tym.

Roger w głębi ducha przyznał mu rację, jednak był zadowolony, że to nie on musi podejmować takie decyzje. Obaj skazańcy do wieczora zwisali z masztu na postrach dla pozostałej części załogi. Dopiero po zmroku odcięto ich ciała i wyrzucono do morza.

Pomimo ścisłego racjonowania nadszedł dzień, w którym woda się skończyła. Załoga w apatii szukała cienia pod smętnie zwisającymi żaglami oczekującymi  na chociażby najsłabszy podmuch. Słońce stało niemal w zenicie i o cień było trudno. Pod pokładem panowała jeszcze gorsza duchota. Marynarze dla ochłody polewali się wodą morską, na skutek czego na ich włosach i brodach pojawił się biały osad. Wyglądali jakby nagle się postarzeli. Powodem była nie tylko spowodowaną solą siwizna, ale i wycieńczenie. Bez wody trudno było przełknąć cokolwiek, tym bardziej, że pozostały już niemal wyłącznie twarde suchary. Spierzchnięte wargi i zapadnięte oczy sprawiały, że wszyscy żeglarze wyglądali jak starcy. Któregoś dnia trzej marynarze nie wytrzymali i próbowali zaspokoić pragnienie morską wodą. Na skutek tego zmarli w bólach wycieńczeni torsjami. Niedługo później ludzie pod wpływem gorączki zaczęli wyskakiwać za burtę i ginąć w głębi oceanu. Nikt nie miał siły aby ich powstrzymywać lub ratować.

Kapitan, człowiek w podeszłym wieku, słabł z dnia na dzień. Któregoś dnia  wezwał do siebie Rogera.

-Panie Valmont, - wyszeptał przez spierzchnięte wargi. – Statek należy do pana. Niech Bóg pozwoli panu go uratować, bo mnie to się nie udało.

To były jego ostatnie słowa. Roger poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności za pozostałą jeszcze przy życiu załogę. Rozpacza napawał go fakt, że nic nie mógł zrobić wobec okrutnej ciszy oceanu.  Wypatrywał oczy szukając na horyzoncie chmur, spod których mógłby nadlecieć wiatr. Powoli tracił nadzieję. Upał i brak wody powodował, że chwilami tracił świadomość. Zamiast na pokładzie dryfującego w palącym słońcu żaglowca znajdował się nad stawem w parku w swoim portowym mieście, tam gdzie odbył decydującą rozmowę z Luizą. Po chwili wracał do rzeczywistości, a do bólu spowodowanego pragnieniem dochodził ból spowodowały tęsknotą za utraconą narzeczoną.

Nadszedł kolejny wieczór. Tak jak to ma miejsce w tropikach ciemność zapadła szybko. Roger po raz kolejny ocknął się ze spowodowanego gorączką letargu i wpatrywał się w odbicie księżyca na lustrzanej tafli oceanu.  Nagle zamrugał poczerwieniałym od blasku słońca oczami. Widok księżyca zatrząsnął się gdyż na wodzie pojawiła się  drobna fala. W ślad za nią nadszedł podmuch wiatru. Wypełnił smętnie zwisające do tej pory żagle. Roger zawołał do ludzi aby wybrali nieco szoty, ale nikt nie zareagował na ten rozkaz. Cała załoga leżała pokotem na pokładzie, nieżywa lub tak wycieńczona, że nikt nie był w stanie wykonać ruchu.

Żaglowiec powoli się rozpędzał. Fala zachlupotała wokół dziobu i spieniła się za rufą. Roger ostatkiem sił ujął koło sterowe. Wiedział, że bez zdolnej do pracy załogi nie ma szans aby obrać jakikolwiek kurs. Pozwolił statkowi żeglować w kierunku, w jakim gnał go wiatr. Wreszcie płynęli, ale w głębi ducha Roger wiedział, że jest już za późno. Mapy wskazywały, że najbliższy ląd jest zbyt daleko aby ktokolwiek na pokładzie mógł dożyć chwili dotarcia do celu.

Po chwili ponownie zamrugał oczami. Wydawało mu się, że na linii horyzontu, wprost przed dziobem pojawił się jakiś ciemniejszy kształt. Czyżby ląd? Czyżby jakaś wyspa pośrodku oceanu uszła dotąd uwadze żeglarzy i kartografów?

- Jeśli to nieznana wyspa, to nazwę ją Wyspą Luizy. – postanowił w duchu Roger. Ostatkiem sil, trzymając się koła sterowego patrzył jak kontur wyspy rośnie i przybliża się. Nawyk nawigatora kazał mu spojrzeć na chronometr aby później dokonać stosownego wpisu w księdze okrętowej. Nadchodziła północ. Roger wiedział, że aby gnany wiatrem żaglowiec nie rozbił  się o brzeg należało  opłynąć wyspę i podejść do niej od zawietrznej. Bez załogi nie mógł jednak wykonać właściwych manewrów. Był gotów na gwałtowne uderzenie w ląd ale los ponownie mu sprzyjał. Wiatr nagle osłabł, żagle zwiotczały i opadły. Statek zwolnił i łagodnie wbił się w piasek plaży. Chronometr wskazywał północ.

- Ludzie! – zawołał Roger. – Schodzimy na ląd. Poszukamy wody.

Nikt nie odpowiedział na jego wołanie. Opuścił się po linie do wody i brodząc zanurzony początkowo po szyję skierował się do plaży. Kiedy zbliżył się do brzegu spostrzegł, ze na piasku stoi kobieca postać odziana w białą szatę.

- Luizo! – z ust Rogera wydostał się okrzyk.

Luiza dotrzymała słowa. Czekała na niego u kresu jego podróży.