niedziela, 29 maja 2016

Opowiadania z pogranicza nr 2 - Udane zdjęcia

Dziś "Opowiadanie z pogranicza" nr 2 :



UDANE ZDJĘCIA
            Dojrzałem do tego aby kupić tradycyjny aparat fotograficzny. Od kilku lat fotografika była moim hobby i doszedłem do etapu, na którym współczesne, cyfrowe i nasycone elektroniką aparaty przestały mi wystarczać. To prawda, że dawały zdjęcia o nienagannej ostrości i potrafiły samoczynnie dobrać przesłonę oraz czas ekspozycji przy każdym świetle. Świetnie nadawały się do robienia zdjęć z wakacji. Nasycenie kolorów, rozdzielczość, wszystko od strony technicznej było perfekcyjne. Problem polegał na tym, że ta doskonałość w bardzo niewielkim stopniu byłą moją zasługą. Mogłem wybrać jeden z licznych trybów jaki oferował aparat (standard, zdjęcia portretowe, krajobrazy), mogłem na koniec dokonać cyfrowej obróbki korzystając z odpowiedniego oprogramowania ale to nie wystarczało żebym czuł się autorem zdjęcia. O wszystkim decydowała elektronika.  Z zazdrością przeglądałem czarno-białe albumy sprzed epoki cyfrowej i czytałem książki o fotografii z tamtego okresu. Narastało we mnie przekonanie, że wtedy fotografik w staromodnej ciemni, dobierając czas naświetlania, ziarnistość papieru, stężenie wywoływacza i utrwalacza miał możliwość wyrazić na zdjęciu coś od siebie, a nie tylko nienagannie pod względem technicznym, automatycznie odwzorować to co znalazło się przed obiektywem.  Czułem, że powinienem spróbować tradycyjnej techniki. Stopniowo, śledząc ogłoszenia na portalach internetowych, skompletowałem za niewielkie pieniądze wyposażenie ciemni. Większy kłopot był z filmami, odczynnikami i papierem na odbitki ale i to dało się znaleźć w sieci. Pozostało mi najważniejsze zadanie – zakup aparatu.
            Zacząłem od supermarketu ze sprzętem elektronicznym. Dział fotograficzny zajmował tam powierzchnię kortu tenisowego. Na regałach leżały setki aparatów. Nieco bezradnie krążyłem pomiędzy nimi bez przekonania, że znajdę tu to czego szukam. Po chwili pojawił się sprzedawca.
            - W czym mogę pomóc? – zapytał.
            - Chciałbym kupić aparat fotograficzny.
            Zanim zdołałem wyjaśnić, o co mi dokładnie chodzi sięgnął na regał i wyjął z niego urządzenie przypominające sztucznego satelitę ziemi.
            - Służę panu. Polecam ten model. Patrzy pan przez obiektyw i kręci tym pierścieniem – zademonstrował - aż w dolnym rogu ukaże się czerwony punkcik. Pełna automatyka. Aparat sam mierzy przez obiektyw światło, ustawia ostrość i przesłonę. Pan  tylko w ustawia czas ekspozycji i w odpowiednim momencie naciska spust. Resztę robi za pana mikroprocesor. Nie ma mowy o nieudanych zdjęciach. Ostrość i jasność gwarantowane.
            - Wie pan, - przerwałem mu – wolałbym żeby autorem zdjęcia nie był mikroprocesor, tylko ja. Szukam analogowego aparatu na tradycyjny film, przy obsłudze którego fotograf ma jeszcze coś do powiedzenia.
            -Czegoś takiego pan u nas, niestety, nie znajdzie. Od ładnych paru lat mamy tylko aparaty cyfrowe.
            Był wyraźnie zawiedziony, że przy mojej pomocy nie  zwiększy wyników w sprzedaży. W jego oczach pojawiła się jednak nutka zrozumienia.
            - Wiem o co panu chodzi – powiedział – Sam trochę fotografuję i prywatnie przyznam, że ta cała elektronika też mnie już czasem  wkurza bo stara się  kompletnie człowieka zdominować . Jednak tradycyjne aparaty to obecnie towar tylko do koneserów, dla nielicznych artystów fotografików, a my tu jesteśmy nastawieni na klienta masowego.
            - A nie wie pan przypadkiem gdzie można by próbować? – spytałem bez większej nadziei.
            - W żadnym markecie pan tego nie znajdzie, ani u nas ani u konkurencji. Nie te czasy. – chwilę się zastanawiał – Jest taki mały sklepik na ulicy Sienkiewicza, gdzieś koło numeru 20, pomiędzy księgarnią a delikatesami. To jakiś lombard, komis czy coś. Mają tam rożne dziwne rzeczy. Słyszałem, że można tam też dostać stare aparaty fotograficzne. Niech pan spróbuje.
            Podziękowałem za radę i postanowiłem z niej skorzystać. Prosto z supermarketu udałem się na Sienkiewicza. Pomimo dość dokładnych wskazówek, jakie otrzymałem, odszukanie sklepu zajęło mi dłuższą chwilę gdyż jego witryna była niepozorna. Okno wystawowe miało mniej niż metr szerokości. Widać w nim było różne starocie, niezbyt zachęcające do wejścia. Mimo to pchnąłem drzwi.  Sklepik był staromodny, ciasny i mroczny. Z jednego z regałów błysnęły do mnie błękitne soczewki starego aparatu, co wzbudziło we mnie  nadzieję, że trafiłem we właściwe miejsce. Na dźwięk dzwonka trąconego drzwiami, gdzieś zza  kontuaru wyłonił się sprzedawca. Był to niewysoki staruszek ubrany w staromodny, sztywny garnitur z ciemnej gabardyny. Okulary w drucianych oprawkach rzucały groźne błyski, nadające jego szczupłej twarzy wyraz urzędowej powagi.
            - Czym mogę panu służyć? – zapytał.
            - Chciałbym kupić aparat fotograficzny.
            Obejrzał mnie z góry na dół surowym, taksującym spojrzeniem. Wynik tych oględzin nie był chyba zbyt budujący, gdyż spytał:
            - Zapewne interesuje pana jakiś popularny, łatwy w obsłudze i niezbyt drogi model?
        - Nie – odparłem z godnością – Szukam tradycyjnej lustrzanki, na szeroki, sześciocentymetrowy film.
            Sprzedawca spojrzał na mnie nieco życzliwiej.
            - Widzę, że ma pan na myśli naprawdę dobrą fotografię. Jednak taki towar to obecnie rzadkość. Hm.. – przygryzł wargę.- Sam nie wiem. Może miałbym coś dla pana. To aparat nie nowy, dał mi go w komis pewien człowiek, ale…. Zresztą mniejsza z tym, Niech pan sam obejrzy.
            Staruszek zniknął za regałem. Po chwili trzymałem w rękach sporą, ciężka lustrzankę. Nie widziałem dotąd takiej konstrukcji. Na aparacie nigdzie  nie było znaku firmowego ani marki. Wstydziłem się spytać o to sprzedawcy. Nie chciałem kompromitować się w momencie gdy  wreszcie uznał mnie za godnego uwagi fachowca. Spojrzałem w obiektyw. Obraz był jasny i wyraźny. Poruszyłem pierścieniem ostrości. Soczewka płynnie, bez oporu, teleskopowo wysuwała się z tubusa. Szeregi cyfr naniesione na pokrętłach budziły zaufanie. Tak, bez wątpienia, aparat wyglądał profesjonalnie. Nacisnąłem spust. Migawka otwarła się na ułamek sekundy z miłym dla ucha kliknięciem.
            - To naprawdę dobra rzecz. – podjął sprzedawca – Jednoobiektywowa lustrzanka na szeroki film. Solidna robota. Ma długą ogniskową i, niech pan spojrzy, jaką jasność obiektywu. Oczywiście, ma też mankamenty. Nie posiada tak szybkiej migawki jak dzisiejsze kamery. Film też przesuwa się w kłopotliwy sposób. Reportażu na gorąco tym pan nie zrobi, ale do portretów i krajobrazów jest niezrównany.
            - Biorę. – zdecydowałem – Ile to będzie kosztować? – zapytałem z lekkim niepokojem.
            Cena nie była wcale wygórowana. Uregulowałem należność i pożegnałem sprzedawcę. Kiedy opuszczałem sklep o sprawiał wrażenie jakby się wahał i toczył ze sobą jakaś wewnętrzną walkę. Gdy byłem już w drzwiach niespodziewanie zawołał za mną:
            - Niech pan pamięta tylko o jednym. Proszę nie robić zdjęć architektury. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.
***
            Jeszcze tego popołudnia wypstrykałem cały film. Nie mogłem się nacieszyć nowym nabytkiem. Z każdym zdjęciem zgłębiałem tajniki aparatu, nabierałem szacunku dla jego walorów. Odważyłem się poprosić Gosię, śliczną studentkę architektury, z którą od dawna miałem ochotę zawrzeć bliższą znajomość, o pozowanie do zdjęć. Zgodziła się bez dłuższego wahania. Oczywiście, trochę się krygowała, mówiła, że nie jest fotogeniczna, że zazwyczaj na zdjęciach wychodzi fatalnie, ale widać było, iż moja propozycja schlebia jej  mniemaniu o własnej urodzie. Po południu, po pracy, umówiłem się z nią w sąsiednim parku. Ustawiłem przesłoną tak aby uzyskać małą głębię ostrości. Na skutek tego, kiedy skierowałem obiektyw na twarz dziewczyny, tło wychodziło rozmyte i nie odwracało uwagi od modelki. Pstryknąłem kilka ujęć. Gosia z początku była sztywna, robiła sztuczne miny myśląc o tym jak wypadnie. Zacząłem ją zagadywać starając się by o tym zapomniała. Stopniowo udało mi się ją rozluźnić. Zaczęła zachowywać się naturalnie i zdjęcia przestały przypominać te z paszportu. Powoli w jej oczach i rysach twarzy zaczynała się pojawiać jej naturalna, a nie wykreowana na użytek obiektywu, osobowość, a na kliszy oprócz urody Gosi, jak mi się zdawało,  udało się uchwycić jej charakter.  Na koniec spytała kiedy zdjęcia będą gotowe. Zapewniłem, że na jutro. Sam byłem tak ciekaw co z nich wyszło, że nie mogłem czekać z wywołaniem. Pożegnałem się i pognałem do domu. Po drodze przypomniałem sobie, że na filmie pozostała jeszcze jedna wolna klatka. Aby ją zapełnić zrobiłem naprędce zdjęcie stojącego nieopodal mojego domu małego, barokowego kościółka.
            Chwilę później wpadłem do mieszkania. Nie tracąc ani sekundy na obiad zasunąłem w pokoju gęste zasłony, wyjąłem z szafy powiększalnik, koreks oraz całą resztę staromodnego sprzętu i gorączkowo zabrałem się za wywoływanie filmu. Zacząłem sporządzać roztwory, mieszać, podgrzewać i przelewać je do kuwet.  Mimo, że chciałem zobaczyć efekt jak najprędzej,  postanowiłem sobie, że dotrzymam wszystkich technologicznych reżimów obróbki, o jakich czytałem w starych książkach. Starannie mierzyłem temperaturę płynów, przestrzegałem czasów kąpieli.  Myślałem, że wyjdę z siebie czekając na wyschnięcie błony. Nie używałem jednak suszarki z obawy przed zaciekami na negatywie. Wreszcie doczekałem się chwili gdy mogłem rozpakować paczkę papieru fotograficznego i falujący w kuwecie wywoływacz zaczął wydobywać z odbitki uśmiechniętą twarz Gosi. Najpierw w świetle dawanym przez czerwoną żarówkę pojawiły się blade cienie, zarys głowy, stopniowo wypełniały się białe plamy, występował kontrast. Przez dłuższy czas eksperymentowałem, oswajając się ze staromodną techniką. Zmieniałem czas naświetlania odbitek, dobierałem różną ziarnistość papieru. W końcu doszedłem do wniosku, że zdjęcia są całkiem niezłe. W mojej własnej opinii nadawały się na okładkę „Voque”.  Na zakończenie zrobiłem odbitkę z kościółkiem. Jeszcze przez pół godziny suszyłem zdjęcia na elektrycznej suszarce, aż wreszcie mogłem rozsunąć story i otworzyć okno aby przewietrzyć pokój pełen chemicznych oparów. Była już noc, nad miastem świeciła czerwona łuna. Mały, barokowy kościółek w sąsiedztwie płonął niczym pochodnia.
            Nazajutrz, idąc do pracy, obejrzałem pogorzelisko. Żałośnie sterczały wypalone ściany strasząc osmolonymi framugami, w których szybu popękały od żaru. Strop runął, tliły się jeszcze zwęglone belki więźby dachowej. Tu i ówdzie leżały poskręcane, nadtopione miedziane blachy poszycia. Na chodniku stała grupa gapiów.
            - Jak to się stało? – zapytałem.
            - Albo się to kto dowie? – odezwała się tęga gosposia załamując ręce. – Pewnie się świeca przewróciła. Ławki, ambona, ołtarz, wszystko, panie, drewniane. Chwyciło się jak słoma. Straż, nie można powiedzieć, zaraz przyjechała, ale ledwo plebanię zdążyli ocalić.
            Popatrzyłem przez chwilę na zgliszcza i ruszyłem w swoją stronę. Pomyślałem, że zdjęcie, które wczoraj zrobiłem było chyba ostatnim przed pożarem. Kto wie, może się przyda przy odbudowie?
            Gosi zdjęcia się spodobały. Od kiedy je zobaczyła chodziła z dumnie zadartym nosem, jakby naprawdę była modelką z okładki „Vanity Fair”. Inni znajomi, którym pokazałem odbitki, też uznali je za świetne . Od tego dnia cieszyłem się w kręgu przyjaciół opinią artysty-fotografika.
            W najbliższą niedzielę wybrałem się z aparatem za miasto. Fotografowałem drzewa, kwiaty i malownicze zakola płynącej wolno rzeczki. Szczególnie zachwycił mnie jeden zakątek. Na skarpie otoczonej zakrętem rzeki stał pośród starych świerków, obrośnięty dzikim winem, ceglany, kryty dachówką dom. Długo krążyłem wokół szukając ujęcia, które by w pełni oddało piękno tego sielskiego widoku. Po południu wróciłem do domu i, nie spiesząc się, przystąpiłem do obróbki kliszy. Starannie komponowałem obraz na maskownicy, robiłem powiększenia, eksperymentowałem z różnymi gatunkami papieru. Na tym miłym zajęciu upłynął mi cały wieczór. W nocy nadciągnęły chmury. Cały tydzień lało, musiałem przerwać fotografowanie zapędzony pod dach przez strugi nieustającego deszczu.
            Któregoś dnia przypadkowo dowiedziałem się, że wezbrane wody rzeczki podmyły skarpę i dom, który w niedzielę fotografowałem, runął. Ogarnęły mnie jakieś niespokojne myśli. Najpierw pożar, teraz to… Odpędzałem od siebie bzdurne podejrzenia, ale w uszach pobrzmiewały mi słowa starego sprzedawcy:  „Proszę nie robić zdjęć architektury. Nic dobrego z tego nie wyjdzie”. Gdy tylko na dworze się przejaśniło postanowiłem rozwiać głupie wątpliwości. Zdecydowałem się na eksperyment. Załadowałem do aparatu nowy film i stanowczym krokiem wyszedłem z domu. Na jego tyłach, za podwórzem, stała od niepamiętnych czasów ohydna rudera. Kiedyś była to mała fabryczka włókiennicza lecz od ponad pięćdziesięciu lat straszyła całe sąsiedztwo ślepymi ścianami, zamurowanymi drzwiami i walącymi się kominami. Wszystko to zawsze działało mi na nerwy. W razie czego strata będzie niewielka, pomyślałem. Z zimną krwią wybrałem czas ekspozycji, ustawiłem przesłonę i poświęciłem cały film na uwiecznienie tej odrażającej budowli. Gdy tylko się z tym uporałem, wróciłem do mieszkania i przygotowałem ciemnię. Ogarniało mnie wzrastające podniecenie. Gorączkowo płukałem film w kolejnych roztworach. Pracowałem w pośpiechu, mniej dbając tym razem o jakość zdjęć. Wreszcie, po trzech godzinach, na leżącym przede mną wachlarzu odbitek prezentowała się we wszystkich możliwych ujęciach architektoniczna zakała dzielnicy. Pobiegłem do kuchni aby wyjrzeć przez wychodzące na podwórze okno. Rudera stała na swoim miejscu jakby nigdy nic, oświetlona  blaskiem księżyca. Zjadłem kolację i poszedłem do łóżka.
            Rano, idąc do pracy, jak co dzień ujrzałem opuszczoną fabrykę. Nie brakowało jej niczego, może poza kilkoma cegłami, jakie wiatr w nocy strącił z kominów. W świetle poranka moje podejrzenia wydały mi się śmieszne. Pobiegłem do biura i zacząłem walczyć z nawałem spraw związanych ze zbliżającym się urlopem. Poprosiłem współpracowników o dopilnowanie paru kwestii pod moją nieobecność, uzyskałem od jednej z koleżanek zapewnienie, że będzie podlewała mojego filodendrona. Osiem godzin minęło jak z bicza strzelił.
            Zbliżając się do domu usłyszałem głośny rumor. Wkrótce dostrzegłem jego przyczynę. Wielka koparka, stalową kulą przymocowaną do ramienia, waliła z rozmachem w mury nieszczęsnej rudery. Właśnie osunęła się jedna ze ścian wzbijając obłok ceglanego pyłu. Wpatrywałem się w ten widok z osłupieniem.
            - Widzisz pan, - zwrócił się do mnie sąsiad, również obserwujący widowisko. – wreszcie wzięli się za tę ruinę. Ma tu być galeria handlowa.
            Jak opętany pobiegłem do mieszkania. Leżący na biurku aparat fotograficzny szyderczo łypnął na mnie obiektywem. W pierwszym odruchu chciałem go natychmiast roztrzaskać,  ale bieg po schodach wyczerpał mi siły. Chwilę stałem ciężko dysząc. Razem z oddechem uspokoiła się i głowa. Postanowiłem działać metodycznie. Zacznijmy od starego sprzedawcy. Pobiegłem na ulicę Sienkiewicza. Ku memu zdziwieniu stwierdziłem, że pomiędzy księgarnią a delikatesami mieści się teraz sklep warzywny. Na wystawie, zamiast staroci, piętrzyły się stosy wczesnych jabłek. Sprzedawczyni, wzruszając ramionami, poinformowała mnie, że pracuje  tu od niedawna i nie ma pojęcia gdzie został przeniesiony komis, który poprzednio funkcjonował w tym miejscu. 
            Roztrzęsiony, pobiegłem do mojego dawnego szkolnego kolegi, Jerzego. Jerzy był inżynierem i cechował się niezwykle trzeźwym spojrzeniem na świat. Widząc mój stan, usadził mnie w fotelu i przygotował herbatę. Następnie wysłuchał mojego opowiadania. Na koniec powiedział:
            - Jednym słowem, wydaje ci się, że twój aparat fotograficzny emituje jakąś tajemniczą energię, która przynosi zagładę każdej fotografowanej budowli. Z punktu widzenia fizyki to niemożliwe. Aby dokonać zniszczenia budynku potrzeba energii, którą mógłby dostarczyć spory generator, ale nie urządzenie mieszczące się w aparacie fotograficznym.
            - Nie o to mi chodzi. – przerwałem mu. -  Oni nie niszczy sam. On tylko wydaje wyrok. Najlepszy dowód, że nigdy nie ucierpiały budynki będące jedynie w tle, czy też znajdujące się w kadrze przypadkowo. Zagłada spotyka wyłącznie budynki będące głównym motywem zdjęcia.  To jest jakieś oddziaływanie parapsychiczne. On wskazuje ofiarę, rzuca klątwę, a samą pracę niszczenia wykonują żywioły: woda , ogień, w ostateczności firma rozbiórkowa.
            Gdy mówiłem to pod ironicznym wzrokiem Jerzego, sam zrozumiałem śmieszność swoich wywodów. Roześmiałem się i pokręciłem głową. Jerzy poklepał mnie po ramieniu.
            - Fakt, że spotkał cię niezwykły przypadek. Trzy zdjęcia i trzy zniszczone budynki, to rzeczywiście dziwne z punktu widzenia teorii prawdopodobieństwa. Ale wygrana w grze liczbowej jest równie nieprawdopodobna, a  przecież ludzie wygrywają. Nawiasem mówiąc, jesteś chyba przepracowany. Powinieneś mniej ślęczeć w ciemni wdychając niezdrowe opary, a więcej sypiać. O ile wiem, wybierasz się na urlop na jakąś grecką wyspę. To powinno ci dobrze zrobić. Życzę dobrej pogody.
            Urlop był wyjątkowo udany.  Grecja to piękny kraj, a wyspa, na której odpoczywałem należała do najbardziej urokliwych. Opalałem się na plaży u podnóża skał, delektowałem się grecką kuchnią i spacerowałem uliczkami  starego miasteczka wciśniętego pomiędzy port i góry. Zrobiłem wiele zdjęć przyklejonych do stromych zboczy,  pomalowanych na biało domków, pięknie wyglądających na tle granatowego morza i błękitnego nieba. Wakacje były beztroskie. Nic nie wskazywało na to, że w dwa dni po moim wyjeździe trzęsienie ziemi zniszczy większość zabudowań na wyspie. 



czwartek, 26 maja 2016

Przywitanie - pierwsze opowiadanie

Zgadzamy się, że warto czytać i narzekamy, że tak niewiele osób w Polsce czyta. Być może zbyt wiele wymagamy od potencjalnych czytelników. Kultura powinna być zbudowana jak piramida. Szeroką podstawę powinny stanowić utwory popularne i łatwe do przyswojenia, a dopiero na tej podstawie można opierać rzeczy trudniejsze i bardziej ambitne. Tak to wygląda na przykład w muzyce. Są powszechnie słuchane gatunki jak pop i disco polo, nieco mniej popularny rock, jeszcze bardziej  niszowy jazz, a ponad tym muzyka poważna. Gdyby w radiu nadawano, a na płytach wydawano wyłącznie muzykę klasyczną to pewnie byśmy narzekali, że mało osób słucha muzyki.
Czasem mam wrażenie, że polskiej literaturze brakuje tej szerokiej, łatwiejszej w odbiorze podstawy. Nie każdy jest absolwentem filologii polskiej i nie każdy ma czas aby czytać dzieła mające ambicje aby nam opowiedzieć całą prawdę o naturze ludzkiej i aby szukać w nich odniesień do światowych arcydzieł literatury.  Wielu z nas wraca wieczorem do domu po wyczerpującej i stresującej pracy i chciałoby dla rozrywki przeczytać coś lekkiego. "Lekkiego" nie musi oznaczać "szmirowatego".
Ponieważ sam miewałem problemy aby znaleźć do przeczytania coś relaksującego ale nie całkiem głupiego, zacząłem samemu pisać rzeczy, jakie miałbym ochotę przeczytać. Na tym blogu będę od czasu do czasu zamieszczał opowiadania, czytanie których, mam nadzieję, może dostarczyć trochę rozrywki po ciężkim dniu. Jeśli ktoś dodatkowo odnajdzie w tym jakąś głębszą myśl, to będę bardzo zadowolony.
Pierwszy cykl opowiadań nosi tytuł "Opowiadania z pogranicza nauki i fantastyki". Zasadniczym tematem jest to jak staramy się działać racjonalnie i naukowo, ale nie do końca nam to wychodzi.
Dzisiaj pierwsze opowiadanie z tej serii:


WZÓR GOERGE’A

            Drogi Robercie,

            Jestem na drodze do odkrycia, które zmieni współczesną fizykę i nasze poglądy na wszechświat. Spodziewam się zakończyć pracę w ciągu kilku dni. Po wielu latach wysiłków wyprowadziłem wzór, którego interpretację chciałbym przedyskutować z tobą przed publikacją. Wnioski wynikające z moich obliczeń są tak doniosłe, że obawiam się polegać tylko na swoim zdaniu. Oczekuje cię w Woodstone Mannor.

                                                                                              George MacGibbs.

             List o tej treści znalazłem w porannej poczcie dnia 26 sierpnia. Był to pierwszy znak życia, jaki George MacGibbs dał od czasu naszych wspólnych studiów, to jest od sześciu z górą lat. Z miejsca stanęła mi przed oczami jego piegowata twarz z bojowo zadartym nosem. Powróciły wspomnienia. George był niewątpliwie jedną z najbarwniejszych postaci jakie kręciły się wokół naszego uniwersytetu.  Od razu, na pierwszym semestrze, naraził się prawie wszystkim wykładowcom, posiadał bowiem własny, oryginalny pogląd na to, co w fizyce jest istotne i godne studiowania. Uważał, że program studiów jest niemal dokładnym tego przeciwieństwem.  Co gorsza, nie ukrywał swoich opinii. Zarzucał profesorom, że wymagają od niego zaprzątania sobie głowy niepotrzebnym bagażem encyklopedycznej wiedzy, podczas gdy na to, co w fizyce najważniejsze, a zatem na wyobraźnię i śmiałość hipotez, nie ma miejsca.  To, że w tych warunkach zdawał od czasu do czasu jakiś egzamin, należało przypisać w połowie temu, że był naprawdę nieprzeciętnie zdolny, a w połowie złożyć na karb poczucia humoru wykładowców. O ile radził sobie bez większych problemów z przedmiotami kierunkowymi, to prawdziwy problem stanowiły inne wykłady, nie mające wiele wspólnego z fizyką, których nie da się jednak uniknąć w żadnym programie studiów.  Te George’a w ogóle nie interesowały. Po prostu nie przyjmował do wiadomości, że należy je również zaliczyć. Mimo wszystko, przyjaciołom udało się jakoś doholować go do trzeciego roku, co nieraz wymagało dostarczania go siłą do sali egzaminacyjnej. Był powszechnie lubiany jako nieszkodliwy maniak. Dostarczał kolegom niezliczonej ilości tematów do wesołych historyjek zaczynających się od słów: „Jest u nas na roku facet, mówię wam, nieprzeciętny oryginał…”.
            Jeśli chodzi o mnie, daleki byłem od lekceważenia George’a, widziałem bowiem nie raz co potrafił wyczyniać z problemami matematycznymi. Był w tej dziedzinie autentycznie genialny. Miewał jednorazowe, niepowtarzalne pomysły, które pozwalały mu rozwiązywać równania, których nikt inny nie potrafił rozwiązać lub dowodzić twierdzenia, których nikt inny nie potrafił dowieść. Inna rzecz, że niewiele osób o tym wiedziało, gdyż George, gdy tylko znalazł sposób rozwiązania, natychmiast tracił dla zadania całe zainteresowanie. Nigdy nie chciało mu się doprowadzić do końca żmudnych wyliczeń i przygotować materiału do publikacji. Oprócz tego był niesamowitym bałaganiarzem, pisał  chaotycznie i niestarannie oraz bezustannie mylił się w rachunkach gdyż od momentu kiedy odkrył już drogę do rozwiązania zagadnienia nie był w stanie się skoncentrować. Jego kreatywny umysł natychmiast znajdował nowy problem do rozgryzienia.
            Na trzecim roku George stracił resztki zainteresowania dla studiów. Nigdy nie chodziło mu o dyplom, chciał po prostu poznać fizykę. W pewnym momencie uznał, że studia więcej mu już nic nie dadzą. Tak się złożyło, że w tym okresie odziedziczył po bogatym wujku stary dom na wsi i spory majątek. Osiadł w swojej odległej, nowej rezydencji i bez reszty poświęcił się studiom, studiom prawdziwym – nie dla pieniędzy, nie dla tytułów lecz dla własnej naukowej dociekliwości. Mój kontakt z George’m urwał się. Od kogoś, z trzeciej ręki, dowiedziałem się, że mój dawny kolega opublikował w jednym z czasopism artykuł. Wywołał on taką wrzawę i ferment w środowisku naukowym,  że od tej pory żaden z redaktorów naukowych periodyków nie chciał nawet słyszeć nazwiska MacGibbs. George obraził się na oficjalną naukę i zniknął dla świata. Ja, w międzyczasie skończyłem studia, obroniłem doktorat i podjąłem pracę naukową w renomowanym instytucie. George wyleciał mi z pamięci. Przypomniał mi go dopiero ten krótki list. Muszę się w tym miejscu pochwalić, że George zaliczał mnie kiedyś do grona nielicznych osób, z którymi można porozmawiać o fizyce. Obecnie w charakterystyczny dla siebie, bezkompromisowy sposób, zapraszał mnie do swojej pustelni na dyskusję o będącej na ukończeniu pracy. Przyznam się, że ciekaw byłem do czego ten oryginał doszedł w ciągu kilku lat samotnych studiów, Nic nie zatrzymywało mnie na miejscu.    Postanowiłem skorzystać z zaproszenia.

xxx

            Dnia 28 sierpnia wysiadłem z pociągu na małej, szkockiej stacyjce. Spytałem napotkanego policjanta o Woodstone Mannor. Poinformował mnie, że domostwo leży o pół mili za osadą. Doradził spacer. Uznałem to dobrą propozycję, jako że czułem się zesztywniały po wielogodzinnej podróży pociągiem. Wziąłem neseser i udałe się we wskazanym kierunku. Zbliżał się wieczór. Gęstniała ciemność.
            Po piętnastu minutach doszedłem do bramy posiadłości. W wysokim, kamiennym murze pomiędzy dwoma omszałymi, rzeźbionymi słupami znajdowała się zardzewiała, kuta z żelaza brama.  Zamknięta była na potężną, równie przeżartą rdzą, kłódkę.  Stanąłem skonsternowany. Po chwili, w świetle będącego w pełni księżyca, dostrzegłem obok bramy, pod gęstą firaną bluszczu, zarys prostokąta furtki. Odsunąłem pokryte ciemnozielonymi liśćmi pędy rośliny i nacisnąłem masywną, wygiętą klamkę. Drzwi ustąpiły ze zgrzytem. Znalazłem się na skraju parku. Od bramy w głąb posiadłości wiodła lipowa aleja. Stare, rozłożyste drzewa gięły się i szumiały w porywach ciepłego wiatru. Od zachodu na niebo nadciągały ołowiane, burzowe chmury. Było duszno.

            W perspektywie alei dostrzegłem oświetlone księżycem ściany domostwa. Udałem się w tym kierunku. Po stu metrach aleja skończyła się. Stanąłem na brzegu trawnika ciągnącego się aż do domu. Była to stara, kamienna budowla. Nad masywną, środkową częścią wyginał się mansardowy dach z licznymi kominami nakrytymi zębatymi zwieńczeniami.  Z lewej strony na cztery kondygnacje w górę wznosiła się wieża z blankowanym tarasem na szczycie. Dom był ciemny, świeciło się tylko jedno okno w mansardzie po prawej stronie dachu. Zanim zdążyłem dokładnie obejrzeć ten widok chmury zakryły księżyc. Zapadła jeszcze głębsza ciemność. Dom rysował się strzępiastą sylwetką na tle atramentowego nieba. Zbliżyłem się do portalu  rzeźbionego w żółtoszarym piaskowcu. Rzuciłem okiem na wypukłą tarczę herbową wiszącą nad dębowymi drzwiami, ująłem za kołatkę i zastukałem. Nie było odpowiedzi. Zakołatałem powtórnie. Po chwili zdecydowałem się nacisnąć klamkę. Drzwi ustąpiły. Chwilę później stałem pośrodku obszernego holu. W mroku dostrzegłem wielki kominek pośrodku przeciwległej, pokrytej boazerią ściany, belkowany sufit i wiodące w górę kamienne, łukowato wygięte schody.
            -George!  - zawołałem w głąb domu.
            - George !!! – powtórzyłem głośniej.
            Podmuch wiatru zatrzasnął skrzydło weneckiego okna. Zadźwięczały osadzone w ołowiu kolorowe szybki. Zacząłem już czuć się nieswojo gdy nareszcie usłyszałem kroki. Jakaś postać zeszła po schodach. Zapłonął żyrandol.
            W pierwszej chwili miałem wrażenie, że George mocno się postarzał. Szybko jednak zorientowałem się, że sprawa polega na czym innym. Mój dawny przyjaciel był po prostu przemęczony. Miał podkrążone oczy, nie golił się od kilku dni.
           - Witaj Robercie! – powiedział. – Cieszę się, że jesteś. Musisz sam sobie poradzić. Dałem wolne służbie żeby mi nie przeszkadzali. Znajdź sobie jakiś pokój. Słuchaj, ja musiałem się pomylić! Ja przecież zawsze myliłem się w rachunkach. Sprawdzałem już kilka razy. Tam, gdzieś musi być błąd. Musi! Bo jeśli nie…
            Obrócił się nagle na pięcie  i pobiegł na górę. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi.
            - Cały George! – myślałem chwilę później rozpakowując neseser.
            Wybrałem sobie sypialnię o ścianach pokrytych brązowo-złocistą tkaniną, na tle której ciemne, dębowe meble wyglądały jeszcze solidniej. Szerokie łoże było tym sprzętem, którego najbardziej potrzebowałem po męczącej podróży.
            Zachowanie Georga mnie nie dziwiło. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że był on na finiszu pracy. Znam doskonale to uczucie nawiedzające badaczy, gdy po miesiącach zmagania się z problemem, początkowo trudnym do  zrozumienia i nie pozwalającym się opisać w formie klarownej teorii,  z pozornego chaosu informacji zaczyna się wyłaniać logiczny porządek możliwy do opisania jasnym wzorem matematycznym. Podniecenie, narastająca pewność, że trop jest właściwy nie pozwalają wtedy przerwać pracy, nie dają myśleć o niczym innymi niż o zbliżającym się wyniku. Napięcie i zmęczenie zmieszane z satysfakcją to właśnie sedno tworzenia nowych teorii. Dla takich chwil się żyje i poświęca to życie dla nauki. Muszę przyznać, że zazdrościłem George’owi, że właśnie to przeżywa, bo okazji do dokonania przełomu w nauce typowy badacz nie ma w życiu zbyt wiele. Byłem pewien, że on nie zaśnie i nie weźmie niczego do ust zanim na kartce nie pojawi się w ostatecznej formie oczekiwany wzór. Nie miałem pretensji, że nie czekał na mnie z kolacją. Dziwiły mnie nieco jego słowa. Szukał pomyłki w obliczeniach. Czyżby już skończył i uzyskał zaskakujący wynik? Tak zaskakujący, że nie mógł się z nim pogodzić. Chciał znaleźć błąd, bo jeśli błędu nie ma, to…. Właśnie, to co? Sprawa intrygowała mnie, lecz wiedziałem, że nie dowiem się niczego dopóki George nie dojrzeje do momentu, gdy sam zechce mnie oświecić. Poza tym, po całodniowej podróży, zaczynała ogarniać mnie senność.
            Gdy kładłem się do snu o szyby zadudniły pierwsze krople deszczu. Chwilę później, w głębi domu, rozległ się huk. Nie był to jednak odgłos gromu. Był to głuchy trzask, jaki wydaje rewolwer. 

xxx
30 sierpnia

            Samobójstwo nie ulegało wątpliwości. George’a znaleziono w zamkniętym od wewnątrz na klucz pokoju, a kula, która przebiła jego skroń, pochodziła ze Smith-Wessona leżącego na blacie biurka pół metra od martwej dłoni.  Odciski  palców zmarłego znajdowały się na kolbie rewolweru. Jedynym problemem było ustalenie motywu. Ostatecznie policja wpisała w protokół: „depresja na tle wyczerpania pracą”. Był to eufemizm, który niczego nie wyjaśniał, ale od kierującego się zdrowym rozsądkiem inspektora śledczego trudno wymagać zrozumienia i opisania tego, co dzieje się w umyśle zdziwaczałego geniusza. Użycie słowa „depresja” było ze strony policji wyrazem taktu i szacunku wobec zmarłego, gdyż w raporcie wyglądało ono znacznie lepiej niż „szaleństwo”.
            Cała sprawa przygnębiła mnie. Po zamieszaniu spowodowanym przez policyjną ekipę pozostałem sam w pustym Woodstone Mannor. Postanowiłem zadać sobie trud przejrzenia notatek George’a. Był to swego rodzaju moralny obowiązek. Nie mogłem pozwolić aby mój przyjaciel pozostał w pamięci ludzkiej jako wariat, który na koniec palnął sobie w łeb. To niemożliwe aby ten niezwykły, utalentowany dziwak nie pozostawił po sobie niczego w ciągu niemal siedmiu lat pracy. Trzeba usystematyzować i udostępnić ludzkości jego dorobek. 

xxx
9 września

            Od dziesięciu dni siedzę w notatkach George’a. Jego dorobek matematyczny jest imponujący. Jak zwykle w jego przypadku, wszystko jest w nieładzie, ledwo zasygnalizowane, ale ogrom pomysłów zawarty w tych chaotycznych notatkach jest wprost niewiarygodny. Trzeba dać ten materiał do opracowania kilku systematycznym matematykom. Powinno to otworzyć przed nauką nowe kierunki rozwoju.

xxx
14 września

            Przeglądnąłem prace George’a z zakresu fizyki. Nie jestem specjalistą akurat w tej dziedzinie, jaką on się zajmował, ale wydaje mi się, że zbulwersowałyby one wszystkich uznanych luminarzy nauki i kazały im spojrzeć na dotychczasowe poglądy z nowej perspektywy. Odszukałem zapis ostatniej rozprawy, tej nad którą George pracował przed śmiercią. Jak na niego spisana jest niezwykle starannie. Jest tego osiemdziesiąt pisanych maczkiem stron.

xxx
16 września

            To fascynujące, niezwykłe. Takie podejście rzuca nowy snop światła na nasze pojmowanie całości wszechświata. Nie jem od dwu dni, nie odrywam się od notatek. Nie mogę doczekać się końca. Ciekaw jestem ostatecznych wniosków.

xxx
17 września

            Skończyłem czytanie pracy. To niewiarygodne. Muszę przejrzeć całość jeszcze raz. On zawsze mylił się w obliczeniach. Przecież musiał się pomylić. Musiał! Bo jeśli nie….

xxx
„Daily Telegraph” z dnia 21 września:

SERIA SAMOBÓJSTW FIZYKÓW.

            Tajemnicze samobójstwo dr Roberta Mitchella nadal intryguje opinię publiczną. Przypominamy, że zginął on w domu swojego przyjaciela, George’a MacGibbsa, który przed trzema tygodniami zastrzeli się w podobnych okolicznościach z równie niejasnych powodów.
            Prowadzący śledztwo inspektor Simon Bell stwierdził, że nowe światło na sprawę rzuciły zeznania dr Fulbright’a, członka tego samego Królewskiego Towarzystwa Fizycznego co zmarły dr Mitchell. Dr Fulbright oświadczył, iż 18 września otrzymał list, w którym Robert Mitchell informuje go o interesujących wnioskach wypływających z prac teoretycznych George’a MacGibbsa. Dr Fulbright zamierza dokładnie przestudiować notatki pozostawione przez zmarłego tragicznie kolegę.