poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Opóźniony lot

Do tej pory publikowałem opowiadania, które były gotowe, lub przynajmniej miałem na nie pomysł. ten zapas powoli się wyczerpuje. Będę się starał wymyślić coś nowego, ale jeśli  mam utrzymać pewien poziom to opowiadania będą się ukazywać rzadziej. Postaram się wrzucić coś nowego raz na miesiąc. Dzisiaj pierwszy tekst z tych na świeżo napisanych, zaliczający się do "Opowiadań o śmierci".



OPÓŹNIONY LOT
Dnia 21 grudnia 2015 roku na amsterdamskim lotnisku panowała  przedświąteczna gorączka. Terminale z trudem mieściły tłumy podróżnych wracających na Boże Narodzenie do rodzinnych miejscowości oraz wylatujących na świąteczne wakacje. Wszystkie samoloty były zapełnione do ostatniego miejsca. Do bramek, w których prześwietlano bagaż podręczny i sprawdzano czy pasażerowie nie wnoszą na pokład niebezpiecznych przedmiotów tworzyły się długie kolejki.
Peter van Hueghen był kontrolerem lotów od siedmiu lat ale ten dyżur należał do najtrudniejszych jakie pamiętał. Niebo roiło się od samolotów rejsowych i czarterowych. Na  domiar złego od strony Morza Północnego nadchodził front polarnomorski zapowiadający swoje przybycie mgłą, która gęstniała z godziny na godzinę. W każdej chwili groziło zamknięcie lotniska, gdyż widoczność niebezpiecznie zbliżała się do wymaganych minimów. Póki co, starty i lądowania odbywały się w odstępach nie przekraczających trzech minut. Poziom adrenaliny, ciśnienie krwi i tętno u Petera były podwyższone, a stopień koncentracji najwyższy z możliwych. Czuł odpowiedzialność za tysiące pasażerów siedzących w samolotach, które musiał bezpiecznie sprowadzić na ziemię. W takim momencie nadszedł sygnał „Mayday”.  Jeden z samolotów zbliżających się do lotniska zgłaszał problemy i  wzywał pomocy.
- Tu Bravo Alfa dwa cztery zero z Londynu – van Hueghen usłyszał w słuchawkach opanowany, zimny, męski głos – Proszę o zgodę na awaryjne lądowanie. Kończy mi się paliwo. Powtarzam, stan paliwa zero.
- Bravo Alfa dwa cztery zero – odpowiedział automatycznie kontroler – Potwierdź numer lotu. Nie mam BA 240 w rozkładzie.
- Jestem w rozkładzie, – odpowiedział spokojnie pilot – tylko mam opóźnienie.
Rejsu BA 240 nie było w wykazie lotów spodziewanych tego dnia w Amsterdamie, ani pośród lądujących o czasie ani opóźnionych. Pora nie była jednak stosowna po temu, aby dochodzić czemu nadlatujący z Londynu samolot nie znajdował się w zestawieniu  wygenerowanym przez system komputerowy.  Nie był to również czas na dopytywanie jak doszło do tego, że znalazł się nad Amsterdamem na ostatnich kroplach paliwa. Jeśli opis sytuacji podany przez pilota był precyzyjny to w każdej chwili maszyna mogła runąć na gęsto zaludnione okolice miasta. Należało zrobić wszystko co można, aby samolot bezpiecznie usiadł na pasie. Nie było sekundy do stracenia. Peter van Hueghen nie musiał improwizować. Na podobną okoliczność istniała przygotowana procedura i należało ją tylko zainicjować. Wszyscy kontrolerzy pełniący tego dnia dyżur byli przeszkoleni  i mimo naturalnego w tej sytuacji stresu wiedzieli co robić. Samoloty, które nie mogły czekać na lądowanie należało jak najszybciej sprowadzić na ziemię, a te które mogły poczekać należało skierować w rejony, gdzie będą krążyć oczekując na swoją kolej.
- Brawo Alfa 240 – odezwał się Peter – Widoczność spada do minimum. Czy będziesz lądował z pomocą systemu ILS?
- Nie mam  systemu ILS – odpowiedział lodowatym głosem pilot – Ani żadnego innego.
Niezrażony tą odpowiedzią van Heughen poprosił o kolejne dane:
- Bravo Alfa 240, podaj typ twojego samolotu.
Ponieważ rejsu nie było w wykazie kontroler lotów nie dysponował tą informacją, a była ona istotna, gdyż różne samoloty wymagają różnej długości pasa do bezpiecznego lądowania, szczególnie w sytuacji awaryjnej. Odpowiedź , jaka nadeszła, wprawiła Petera w kompletne osłupienie.
- Tu Bravo Alfa 240. Mój samolot to Lockheed Super Constellation.
Inny kontroler w jego wieku mógł w ogóle nie słyszeć  o takiej maszynie ale van Heughen był entuzjastą lotnictwa interesującym się jego historią i wiedział, że Constellation był to czterosilnikowy samolot produkowany  do 1957 roku. Była to jedna z pierwszych maszyn śmigłowych zdolnych do lotów nad Atlantykiem, a jednocześnie jedna z ostatnich, gdyż wkrótce potem nadeszła era odrzutowców zapoczątkowana przez Boeinga 707. Wersja Super Constellation miała przedłużony kadłub i mogła zabrać ponad setkę pasażerów. W pierwszym momencie Peter pomyślał, że pilot robi sobie żarty.  Jednak chwilę później zdał sobie sprawę, że plamka na ekranie radaru pokazująca BA 240 zbliża się do lotniska o wiele wolniej niż w przypadku współczesnego odrzutowca. Poza tym głos pilota był tak lodowaty, że nie sposób było podejrzewać go o niestosowne w tej sytuacji dowcipy. Van Heughen nie umiał wytłumaczyć sobie jak doszło do tego, że archaiczna maszyna pozbawiona wszelkich nowoczesnych systemów komputerowych lecąca na ostatnich kroplach paliwa znalazła się w tłumie odrzutowców krążących nad Amsterdamem. Podziwiał jednak opanowanie pilota, który będąc w tak krytycznej sytuacji nie okazywał żadnych emocji. Jego głos był zimny i poważny jak grób. 
Akcją na płycie  kierował osobiście Johann Maaverat, dyrektor operacyjny. Służby lotniska we wzorowy sposób wykorzystały te kilka minut jakie upłynęły od nadejścia sygnału „Mayday”. Najdłuższy pas został opróżniony i postawiony do dyspozycji lądującej awaryjnie maszyny. W pobliżu jego końca zgromadziły się karetki i wozy straży pożarnej. Najbardziej zadziwiające było to, że w tak krótkim czasie zdołano nawet znaleźć i sprowadzić na miejsce schody pasujące wysokością do starej maszyny.
Nad lotniskiem przesuwały się opary mgły podświetlane na kolorowo przez migające lampy oczekujących pojazdów. Stopniowo dał się słyszeć odgłos silników podchodzącego do lądowania śmigłowego samolotu, którego nie sposób było pomylić z hałasem generowanym przez odrzutowiec. Nagle, z mgły wyłoniła się Constellation ze swoim charakterystycznym ogonem składającym się z trzech stateczników. Spośród czterech śmigieł jedno wirowało w wolniejszym tempie. Widać w tym silniku brakło już paliwa. W lądowaniu nie było ani odrobiny dramatyzmu. Samolot dotknął ziemi łagodnie, bez uderzenia. Nie było huku silników pracujących na odwróconym ciągu, żadnego gwałtownego hamowania. Maszyna majestatycznie podkołowała w pobliże oczekujących pojazdów. Strażacy i ratownicy oczekujący w gotowości do akcji poczuli się niemal zawiedzeni, że wszystko przebiegło tak spokojnie. Po chwili otworzyły się  przednie drzwi samolotu ulokowane za kokpitem.  Oczekująca ekipa wyszła z osłupienia i podholowała schody. Z wnętrza samolotu wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w mundurze kapitana. Oczy ocieniał mu daszek czapki ozdobiony złotymi liśćmi. Z całej twarzy widać było jedynie koniec wąskiego nosa i kościsty, szpiczasty podbródek. Lotnik zszedł na płytę lotniska.
- Gratuluję, kapitanie – przywitał go oczekujący przy trapie Johann Maaverat. – Znakomite lądowanie.
- Standard. – odpowiedział lotnik. – Nie ma o czym mówić.
Nie mówiąc nic więcej minął Maaverata i zniknął w oparach mgły.
Przez chwilę ekipa ratunkowa zastygła w bezruchu. Na ogół kapitanowie po udanym awaryjnym lądowaniu reagują inaczej. Johann po paru sekundach otrząsnął się z zaskoczenia i wspiął się po schodach do samolotu, nieco zdziwiony, że nikt poza kapitanem nie wychodzi z maszyny. W środku odkrył przyczynę. Kabina była oświetlona jasnym, ciepłym światłem i zapełniona. Na wszystkich fotelach siedziały zmumifikowane ciała ludzi zmarłych najwyraźniej dawno temu. Pomimo szoku Johann Maaverat  zachował tyle przytomności umysłu, że wydał kategoryczny zakaz informowania prasy o tym, co znaleziono na pokładzie BA 240.
Na początku pojawiły się pewne wątpliwości prawne. Znaleźli się ludzie, którzy zastanawiali się  czy sprawą powinna zajmować się komisja badania wypadków lotniczych, skoro samolot wylądował bezpiecznie i do żadnego wypadku nie doszło. Ostatecznie zwyciężył jednak zdrowy rozsądek wyrażający się poglądem, że nad obecnością ponad setki zwłok na pokładzie samolotu nie można przejść do porządku dziennego.  Ponieważ samolot był  brytyjski, a lądowanie miało miejsce w Amsterdamie, powołano mieszaną, angielsko-holenderską komisję.  
Komisja w pierwszej kolejności dokonała badania samolotu. Nie stwierdzono najmniejszych śladów  uszkodzeń ani awarii. Samolot, mimo że wyprodukowany w 1954 roku był w doskonałym stanie technicznym. Wszystkie mechanizmy i przyrządy działały perfekcyjnie. Jedynie w zbiornikach, zgodnie ze słowami pilota, brakowało paliwa.
Na podstawie numerów fabrycznych stwierdzono, że Lockheed Constellation był samolotem, który wyleciał 21 grudnia 1955 roku z Londynu do Amsterdamu lecz nie pojawił się w porcie przeznaczenia. Uznano wtedy, że wpadł do Morza Północnego.
Zespół patomorfologów przeprowadził badanie ciał znalezionych na pokładzie.  Zwłoki zajmowały wszystkie fotele w kabinie pasażerskiej oraz miejsca załogi. Wolny był jedynie fotel kapitana. Lekarze przygotowali długi raport napisany w medycznym żargonie. W przekładzie na język potoczny dał się on streścić następująco.  Wszyscy pasażerowie i członkowie załogi znalezieni na pokładzie samolotu zmarli dawno temu. Precyzyjne określenie daty ich śmierci było niemożliwe ale musiała ona nastąpić przed kilkudziesięciu laty. Ciała nie wykazywały żadnych śladów urazów mechanicznych ani uszkodzeń typowych dla wypadków komunikacyjnych. Pozostałości bębenków usznych i płuc nie wskazywały na śmierć na skutek gwałtownej zmiany ciśnienia związanej z wybuchem bądź z rozhermetyzowaniem kabiny. Nie udało się jednoznacznie ustalić przyczyny zgonu. Tyle faktów. Dalej autorzy raportu zawarli wnioski, w których pozwolili sobie na pewne spekulacje. Skoro osoby znajdujące się na pokładzie samolotu nie zginęły śmiercią gwałtowną to pozostawało kilka możliwości. Jedną z nich było to, że zaatakował ich wirus śmiertelnie niebezpiecznej i zaraźliwej choroby. To jednak uznano za mało prawdopodobne.  Należało przyjąć, że pasażerowie wsiadający do samolotu byli w zdecydowanej większości zdrowi bo inaczej zrezygnowaliby z lotu. Musieliby zatem zostać zarażeni przez jednego ze współpasażerów wirusem, który doprowadził do śmierci w ciągu krótszym niż planowany na około godziny lot do Amsterdamu. Wirus działający tak zabójczo i tak szybko  nie jest znany nauce. Na szczęście. W tej sytuacji patomorfolodzy wsunęli hipotezę, że prawdopodobną przyczyną śmierci osób na pokładzie BA 240 było zatrucie jakąś substancją toksyczną, którą przyjęli drogą oddechową lub pokarmową. Mówiąc prościej, podano im zatrute jedzenie lub rozpylono w samolocie trujący gaz. Śladów trucizny w ciałach nie znaleziono, ale autorzy raportu stwierdzili, że istnieje cały szereg zabójczych, toksycznych substancji, które po kilkudziesięciu latach bez śladu znikają z organizmów ofiar.
W 1955 roku powołano komisję, która badała sprawę zaginięcia samolotu. Ponieważ wystartował on z Londynu, a nie pojawił się na terytorium żadnego innego kraju, w jej skład wchodzili wyłącznie Anglicy.  Z uwagi na to, że samolotu wtedy nie odnaleziono materiał do badań w zasadzie nie istniał, a  raport z tego powodu był zwięzły. Stwierdzono, że samolot prawdopodobnie, z nieznanych przyczyn, wpadł do Morza Północnego, nad którym  przebiegała trasa lotu. Wskazywał na to fakt, że jego wraku nie znaleziono na żadnym lądzie. Trasa z Londynu do Amsterdamu była zazwyczaj obsługiwana przez mniejsze, dwusilnikowe samoloty. Lockheed Super Constellation  będący samolotem dalekiego zasięgu latał na trasie transatlantyckiej. Jednak 21 grudnia 1955 roku było tak wielu chętnych na lot do Amsterdamu, że linie lotnicze zdecydowały się zastąpić mniejszy samolot większym. Constellation, przewidziana do odbycia wieczornego lotu do Nowego Jorku została skierowana przed tym do Amsterdamu, gdzie miała wysadzić pasażerów i bez tankowania zabrać kolejnych do Londynu, tak aby zdążyć jeszcze przed wieczornym lotem nad oceanem przejść przegląd i uzupełnić paliwo.  Raport zawierał ponadto dwa budzące wątpliwość fakty. Kontroler lotów z lotniska w Amsterdamie zeznając przed komisją stwierdził, że usłyszał pojedynczy sygnał „Mayday” nadany w bezpośredniej bliskości lotniska. Tę wersję komisja z 1955 roku jednak zakwestionowała, gdyż było oczywiste, że gdyby Lockheed Constellation wpadł w kłopoty w pobliżu Amsterdamu to jego wrak musiałby zostać odnaleziony na terytorium Holandii. Stwierdzono, że sygnał „Mayday” musiał zostać nadany znad morza, a na skutek wyjątkowych warunków atmosferycznych został odebrany w Amsterdamie ze znacznym natężeniem, co zasugerowało kontrolerowi, iż został nadany przy podejściu do lotniska. Raport zawierał też zaskakujące informacje na temat kapitana.  Samolot do Amsterdamu miał być pilotowany przez Davida Crofta, jednego z najbardziej szanowanych pilotów linii. Niestety, Croft zmarł niespodziewanie na atak serca tuż przed lotem. Na godzinę przed śmiercią zdążył zadzwonić do firmy aby poinformować, że źle się czuje i nie będzie mógł stawić się na lotnisku. Na swoje miejsce polecił innego kapitana, który niedawno przeszedł na emeryturę ale nadal posiadał ważne uprawnienia. W istocie, na lotnisku zjawił się pilot, który zaprezentował wszystkie wymagane dokumenty. W tej sytuacji zdecydowano się powierzyć mu pilotowanie samolotu do Amsterdamu i z powrotem. W okresie gorączki przedświątecznej znalezienie innego zastępstwa w tak krótkim czasie  było niemożliwe, a  odwołanie lotu spowodowałoby dezorganizację siatki połączeń. Ponadto, rekomendacja powszechnie szanowanego kapitana Crofta spowodowała, że nikt w liniach lotniczych nie miał wątpliwości. Po zaginięciu samolotu wyszły na jaw dziwne okoliczności. Okazało się, że nazwisko pilota, który w zastępstwie poleciał do Amsterdamu nie figuruje w żadnym rejestrze. W 1955 roku nie było komputerów i różnego rodzaju rejestry były na ogół po prostu szufladami wypełnionymi teczkami zawierającymi dokumenty. Komisja badająca zaginięcie samolotu wyraziła przypuszczenie, że na wiadomość o przejściu pilota na emeryturę ktoś usunął jego teczkę z takiej szuflady, mimo że posiadał on nadal ważne uprawnienia. Fakt, że nigdy nie udało się natrafić na ślad tajemniczego zastępcy był dziwny i ówczesna komisja wyraziła przypuszczenie, że osoba kapitana mogła mieć związek z zaginięciem samolotu. Nie było jednak żadnych danych pozwalających na rozwiniecie tej tezy.
Komisja z 2015 roku stanęła przed zadaniem wyjaśnienia jak to się stało, że samolot, który 21 grudnia 1955 roku wyleciał z Londynu do Amsterdamu i zaginął, pojawił się dokładnie sześćdziesiąt lat później w porcie przeznaczenia z ponad setką zmumifikowanych zwłok na pokładzie.  Po analizie komisja doszła do wniosku, że jedyne racjonalne wytłumaczenie polega na tym, że Constellation musiała w 1955 roku zawrócić z trasy do Amsterdamu i wylądować na jakimś polowym lotnisku na terenie Anglii. W okresie wojny istniały liczne lotniska używane przez  lotnictwo wojskowe, które z chwilą nastania pokoju wyszły z użytku. Być może jedno z takich lotnisk znalazło się na terenie prywatnej, zamkniętej posiadłości. Załoga samolotu do Amsterdamu zorientowała się, że na pokładzie dzieje się coś niedobrego, na przykład doszło do zbiorowego, śmiertelnego zatrucia. Wobec takiej sytuacji podjęto decyzję o powrocie na lotnisko. Zatrucie zapewne objęło też załogę, która w tej sytuacji nie wracała do Londynu lecz podjęła decyzję o lądowaniu na najbliższym możliwym terenie. Lądowanie awaryjne udało się, nie doszło do uszkodzenia samolotu lecz ludzie na jego pokładzie padli ofiarą zbiorowej śmierci. Co nastąpiło dalej można było tylko domniemać. Osoby władające terenem, na którym wylądował samolot z umierającymi osobami na pokładzie z sobie tylko znanych powodów nie powiadomiły władz lecz ukryły samolot z makabrycznym ładunkiem, na przykład w hangarze, jaki stał na lotnisku polowym. Motywy takiego postępowania są nie do ustalenia. Być może wchodziła w grę obawa o spadek wartości nieruchomości w związku z tragedią. W każdym razie, samolot ze zmarłymi na pokładzie pozostał w ukryciu przez sześćdziesiąt lat. Jedynym wytłumaczeniem tego, co nastąpiło później, zdaniem komisji było to, że ktoś pozwolił sobie na makabryczny żart, doprowadził samolot do idealnego stanu technicznego i po sześćdziesięciu latach poleciał nim do Amsterdamu, gdzie zniknął wykorzystując zaskoczenie służb ratunkowych. Komisja powstrzymała się od ocen moralnych takiego postępowania, stała natomiast na stanowisku, że nie widzi innego, racjonalnego wyjaśnienia.  Ze względu na drastyczne okoliczności, oraz ze względu na to, że całą sytuację udało się utrzymać w tajemnicy przed opinią publiczną raport został objęty klauzulą poufności. W czasie gdy komisja nad nim pracowała dyskretnie zajęto się godnym pochówkiem ofiar. Komplikacji prawnych nie było, gdyż wszyscy obecni na pokładzie Constellation zostali dawno temu uznani oficjalnie za zmarłych, a wszelkie odszkodowania zostały wypłacone. Ciała osób, których krewnych nie udało się ustalić zostały pochowane na koszt państwa. Po naradach postanowiono, że odnalezieni krewni ofiar zostaną poinformowani,  iż na wrak samolotu zaginionego sześćdziesiąt lat temu natrafiono obecnie na bagnach w wschodniej Anglii.  Uznano, że prawda o okolicznościach odnalezienia Constellation byłaby zbyt trudna do zrozumienia i zaakceptowania dla rodzin.  Obyło się bez zbędnych pytań i zmarli z opóźnieniem zajęli miejsca w rodzinnych grobowcach.
Prace nad końcowym raportem zakłóciła nieco wizyta niejakiego Johna Brewstera, który poprosił o spotkanie z komisją.  Był to mężczyzna zbliżający się do dziewięćdziesiątki, były pilot, który później, do emerytury pracował jako dyrektor linii lotniczych do spraw operacyjnych. O odnalezieniu samolotu, pomimo utrzymywania całej sprawy w tajemnicy przed prasą, linie, oczywiście, były poinformowane. Tą drogą informacja o pojawieniu się Constellation trafiła do Brewstera. Mimo podeszłego wieku stawił się przed komisją w Amsterdamie.
- Czym możemy panu służyć? – zapytał go przewodniczący.
- Jako młody pilot, w latach pięćdziesiątych XX wieku znałem Davida Crofta. – poinformował starszy pan. – Można powiedzieć, że był on idolem moim i wszystkich młodych pilotów. Każdy z nas chciał być taki jak on.  David w czasie wojny pilotował bombowce. Wszyscy znali opowieść o tym, jak podczas nalotu na Hamburg w pobliżu kokpitu jego Halifaxa wybuchł pocisk przeciwlotniczy. Osłona kabiny została strzaskana, drugi pilot zabity, a Croft ciężko ranny. Stracił wiele krwi. Lekarze mówili, że inny tak wykrwawiony pacjent umarłby nawet pod najlepszą opieką w szpitalnym łóżku. A David doleciał do bazy, pilotując bombowiec w rozbitym kokpicie, w mrozie i wietrze. Odtąd wszyscy mówili, że jemu nawet śmierć nie przeszkodzi w doprowadzeniu samolotu na lotnisko. W liniach lotniczych był przewodniczącym związku pilotów i reprezentował nas w rozmowach z kierownictwem firmy. Był twardym negocjatorem i umiał walczyć o nasze interesy. Jego nagła śmierć była dla nas szokiem. Wydawał się nie do zdarcia.
- Tak, to zapewne była piękna postać. – stwierdził przewodniczący – Jakie to ma jednak znaczenie dla naszej pracy, pana zdaniem kapitanie Brewster, skoro David Croft zmarł przed lotem?
- Jak to jakie? – zdziwił się staruszek – Całe lata zastanawiałem się co się stało z tym samolotem. Teraz, kiedy się pojawił wszystko zrozumiałem. Kiedy śmierć przyszła po Davida, twardo z nią negocjował. Musiała mu obiecać, że zamiast niego doprowadzi samolot do Amsterdamu. I wywiązała się z obietnicy. Tyle tylko, że David nie wynegocjował terminu dostawy.
- Sugeruje pan, kapitanie Brewster, że to śmierć we własnej osobie pilotowała ten samolot?
- To chyba oczywiste!
Członkowie komisji wymienili pomiędzy sobą  porozumiewawcze uśmiechy politowania z cyklu „Co to skleroza potrafi zrobić z człowieka”. Po zakończeniu spotkania z Johnem Brewsterem kontynuowano prace nad raportem końcowym. Wszyscy członkowie komisji mieli przekonanie, że wnioski jakie sprawozdanie będzie zawierać stanowią jedyne racjonalne wytłumaczenie tego tajemniczego przypadku. Młodemu wiceprzewodniczącemu reprezentującemu stronę holenderską nie dawał spokoju tylko jeden szczegół. Komisja z 1955 roku w swoim raporcie napisała, że polecony przez kapitana Crofta zastępca przedstawił dokumenty na nazwisko Samuel Tod. Członkowie tamtej komisji byli bez wyjątku  Anglikami i, jak to Anglicy, słabo znali języki obce. Byli ponadto przedstawicielami nauk ścisłych i jako tacy nie znali ksiąg talmudycznych. Dlatego nie zwrócili uwagi, że Samuel to imię anioła śmierci, a Tod po niemiecku znaczy śmierć.


środa, 3 sierpnia 2016

Konkurs rozstrzygnięty

Mam przyjemność poinformować, że konkurs został rozstrzygnięty.
Gratuluję zwycięzcy i dziękuję za uważną lekturę opowiadań.