niedziela, 14 czerwca 2020

Melodia


Melodia
                Filharmonia postanowiła uczcić osiemdziesiątą rocznicę urodzin słynnego kompozytora uroczystym koncertem na jego cześć.  Najważniejszym punktem programu miało być prawykonanie symfonii skomponowanej przez mistrza na swój własny jubileusz.  Przyjął on  propozycję dyrekcji Filharmonii z radością i z entuzjazmem wziął się do komponowania dzieła. Jednak termin koncertu się zbliżał a partytury wciąż nie było.  Nieśmiałe pytania o termin ukończenia utworu kwitował początkowo niecierpliwymi prośbami aby nie przeszkadzać mu w pracy, a po pewnym czasie przestał w ogóle odbierać telefony. Na tydzień przed planowanym koncertem, kiedy nie można już było dłużej czekać, dyrygent ośmielił się odwiedzić mistrza w jego pracowni. Niestety, znalazł go martwego, leżącego przed klawiaturą fortepianu.  Zapisy w partyturze wskazywały, że kompozytor do ostatniej chwili wiele razy pracował nad tym samym tematem – melodią, która pojawiała się w nutach w coraz to nowych aranżacjach. Sekcja zwłok wykazała, że mistrz zmarł z wycieńczenia pracując nas swoim ostatnim dziełem, nie jedząc i nie pijąc od kilku dni. Wstrząśnięty dyrektor filharmonii rozważał odwołanie koncertu, ale przekonano go, że byłoby to wbrew woli kompozytora, który najwyraźniej  poświęcił życie starając się skomponować  symfonię na czas. Postanowiono, że koncert się odbędzie, mimo że utwór nie był w pełni ukończony.
                O dziwo, dyrygent, jak się wydawało, w ogóle nie przejął się sytuacją.  Prosto z pracowni zmarłego wrócił na salę prób filharmonii, niosąc pod pachą partyturę i pogwizdując melodię : „tia tii, ta ti da dida tam”.  Zignorował dyrektora, rozdał nuty orkiestrze i od razu przystąpił do prób. Od tej pory, bez ustanku, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zespół filharmonii ćwiczył ostatni utwór zmarłego mistrza. Dyrygent wskazywał na sekcję smyczków, które podejmowały temat „tia tii, ta ti da dida tam”. Następnie, ruchem batuty, nakazywał wejście instrumentom dętym, które rozbrzmiewały potężnym unisono „tia tii, ta ti da dida tam”. Orkiestra na chwilę przycichała, ale po chwili  nieśmiało odzywały się flety : „tia tii, ta ti da dida tam”, zaczynały im wtórować  rożki angielskie, waltornie, puzony, skrzypce, altówki i po chwili cała setka instrumentów brzmiała z całą mocą „tia tii, ta ti da dida tam”.
                Dyrektor początkowo sądził, że orkiestra po prostu wzięła sobie za cel zdążyć z próbami przed zaplanowanym koncertem, ale kiedy minęło czterdzieści osiem godzin, a muzycy bez snu i jedzenia wciąż powtarzali ten sam temat „tia tii, ta ti da dida tam”, zaczął podejrzewać, że dzieje się coś niedobrego. Wiadomości o wydarzeniach , jakie miały miejsce na sali prób rozchodziły się w środowisku. Muzycy z całego miast schodzili się do filharmonii i wszyscy, bez wyjątku, przyłączali się do orkiestry. Niektórzy sięgali po zapasowe instrumenty z magazynów, inny utworzyli spontanicznie chór, a pozostali kołysząc się jak w transie, wybijali rytm „tia tii, ta ti da dida tam”. Dyrektor próbował ich powstrzymać, prośbą i groźbą starał się ich nakłonić do przerwania prób, spożycia jakiegoś posiłku i chwili odpoczynku. Bezskutecznie. Z rosnącym przerażeniem poprosił o konsultację psychologa, który pracował z orkiestrą, w normalnych warunkach ucząc muzyków sztuki  koncentracji oraz  pokonywania tremy. Dyrektor opisał mu sytuację i poprosił o radę w zaistniałej sytuacji. Zazwyczaj nie miał nic przeciw temu aby orkiestra bez reszty poświęcała się sztuce, ale tym razem zaczynało to przekraczać dopuszczalne granice. Psycholog stwierdził, że cała ta sytuacja, aczkolwiek zadziwiająca swoją intensywnością, nie wykracza poza ramy powszechnie znanego zjawiska polegającego na tym, że pewne melodie wprawiają wrażliwych ludzi w określony nastrój.  Powszechnie wiadomo, że jedne melodie potrafią wprowadzić słuchaczy w nastrój romantyczny, wzruszając i doprowadzając ich  niemal do łez. W takim stanie ludzie są skłonni wybaczać innym,  zakochiwać się i poświęcać się dla bliźnich. Inne melodie, jak niektóre marsze i pieśni masowe, przeciwnie, wprawiają nas w bojowy nastrój i skłaniają do walki lub wytężonej pracy. Odpowiednio dobierając  muzykę można sprawić, że ludzie zachowają się w określony sposób. Muzyka w eleganckich sklepach powoduje, że klienci dokonują zakupów, na jakie ich zasadniczo nie stać.  Odpowiednia oprawa muzyczna partyjnych wieców mobilizuje aktywistów do działania.  Najwyraźniej melodia skomponowana przez zmarłego mistrza sprawia, że każdy wrażliwy na muzykę człowiek wpada w rodzaj transu i nie może przerwać jej wykonywania. Kompozytor przypłacił swój utwór śmiercią z wyczerpania, a orkiestra i towarzyszący jej muzycy z całego miasta najwyraźniej są na tej samej drodze.  Dyrektor filharmonii, który na swoje stanowisko został mianowany z politycznego nadania przez zarząd województwa, podziękował w duchu opatrzności za to, że sam nie jest wrażliwy na tę niebezpieczną melodię. Postanowił przystąpić do działania. W pierwszej chwili polecił szczelnie zamknąć drzwi sali prób aby ograniczyć rozprzestrzenianie się tej melodyjnej epidemii i zyskać czas na podjęcie dalszych środków zaradczych.  Niestety, wieści o dziwnych wydarzeniach, jakie odbywały się na terenie filharmonii rozeszły się już po mieście i skłoniły lokalną rozgłośnię radiową do wysłania reporterki, która w transmitowanym na żywo wywiadzie zarzuciła dyrektora gradem pytań. W czasie gdy on szukał właściwych odpowiedzi, które nie lekceważąc sytuacji zapobiegły by jednak wybuchowi paniki, doszło do tragedii.  Ktoś uchylił drzwi sali prób, spoza których dobiegło donośne „tia tii, ta ti da dida tam” i poprzez mikrofon reporterki poszło w eter.  Nieodpowiedzialne media, goniące za sensacją, rozpropagowały to jako sensację dnia. W rezultacie na ulicach miast i wsi zaczęły gromadzić się tłumy ludzi śpiewających „tia tii, ta ti da dida tam” i tańczących do taktu. Wydawało się, że nic nie powstrzyma tego szaleństwa.
Na szczęście minister kultury okazał się odporny na muzykę. Podjął decyzję o wstrzymaniu wszelkich programów radiowych i telewizyjnych poza rządowym kanałem informacyjnym oraz o zablokowaniu dostępu do internetu. Pozostali członkowie rządu również nie ulegli niebezpiecznej  melodii i rozpoczęli energiczne działania zaradcze. Nie licząc się z kosztami sprowadzono z Chin miliony zatyczek do uszu i wyposażono w nie policję oraz wojsko. Niezwłocznie zmobilizowano wszystkich głuchych w wieku poborowym.  Siły porządkowe przystąpiły  do przywracania ładu. Usuwano śpiewające i tańczące tłumy z  ulic i zamykano je w halach widowiskowych oraz różnego rodzaju magazynach aby ograniczyć rozprzestrzenianie się muzycznej zarazy.  W przygotowaniu był program przymusowego dożywiania ludzi ogarniętych muzycznym amokiem. Jednak jeszcze przed jego wdrożeniem naukowcy pracujący dla rządu znaleźli skuteczne antidotum na niebezpieczną melodię. Okazało się, że skuteczne jest puszczanie ludziom pozamykanym w halach muzyki disco polo. Po kilku godzinach jej słuchania przestawali śpiewać niebezpieczną melodię i popadali w letarg. Z całego kraju dochodziły informacje o wygaszaniu zarazy.
Rząd ogłosił sukces. Utrzymywano, że dzięki skutecznej organizacji udało się  uratować miliony ludzi śpiewających na ulicach od śmierci z wyczerpania. Ogłoszono, że zagrożenie minęło. Oczywiście, jak zawsze znaleźli się tak zwani intelektualiści, szukający za wszelką cenę dziury w całym.  Pewien profesor socjologii publicznie stwierdził, że jest za wcześnie na świętowanie sukcesu, gdyż jeśli jakaś melodia uderza w nuty głęboko osadzone w ludzkiej duszy, jeśli budzi marzenia i przypomina o wartościach, w które wierzymy, to nie da się jej zagłuszyć, gdyż wcześniej czy później zabrzmi na nowo.
 Nikt z rządzących nie przejmował się takim austriackim gadaniem.  Na centralnym placu stolicy zorganizowano wielki   wiec poparcia dla rządu. Główny ideolog partii rządzącej wygłosił płomienne przemówienie, stawiając tezę, że niebezpieczna melodia została skomponowana przez wrogów narodu dążących do jego unicestwienia. Na szczęście, partia i rząd zdemaskowały spisek i po raz kolejny uratowały kraj.
- Minister kultury niech żyje! – zabrzmiało z głośników.
- Niech żyje! – odpowiedział gromko tłum.
- Minister zdrowia niech żyje!
- Niech żyje! Niech żyje!
Nagle, pośród wiwatów, gdzieś pośród tłumu nieśmiało zabrzmiało: „tia tii, ta ti da dida tam”. Przez chwilę okrzyki „Niech żyje!” starały się zagłuszyć melodię, ale po kilku minutach tysiące ludzi zgromadzonych na placu śpiewały jednym głosem: „tia tii, ta ti da dida tam” .