czwartek, 26 maja 2016

Przywitanie - pierwsze opowiadanie

Zgadzamy się, że warto czytać i narzekamy, że tak niewiele osób w Polsce czyta. Być może zbyt wiele wymagamy od potencjalnych czytelników. Kultura powinna być zbudowana jak piramida. Szeroką podstawę powinny stanowić utwory popularne i łatwe do przyswojenia, a dopiero na tej podstawie można opierać rzeczy trudniejsze i bardziej ambitne. Tak to wygląda na przykład w muzyce. Są powszechnie słuchane gatunki jak pop i disco polo, nieco mniej popularny rock, jeszcze bardziej  niszowy jazz, a ponad tym muzyka poważna. Gdyby w radiu nadawano, a na płytach wydawano wyłącznie muzykę klasyczną to pewnie byśmy narzekali, że mało osób słucha muzyki.
Czasem mam wrażenie, że polskiej literaturze brakuje tej szerokiej, łatwiejszej w odbiorze podstawy. Nie każdy jest absolwentem filologii polskiej i nie każdy ma czas aby czytać dzieła mające ambicje aby nam opowiedzieć całą prawdę o naturze ludzkiej i aby szukać w nich odniesień do światowych arcydzieł literatury.  Wielu z nas wraca wieczorem do domu po wyczerpującej i stresującej pracy i chciałoby dla rozrywki przeczytać coś lekkiego. "Lekkiego" nie musi oznaczać "szmirowatego".
Ponieważ sam miewałem problemy aby znaleźć do przeczytania coś relaksującego ale nie całkiem głupiego, zacząłem samemu pisać rzeczy, jakie miałbym ochotę przeczytać. Na tym blogu będę od czasu do czasu zamieszczał opowiadania, czytanie których, mam nadzieję, może dostarczyć trochę rozrywki po ciężkim dniu. Jeśli ktoś dodatkowo odnajdzie w tym jakąś głębszą myśl, to będę bardzo zadowolony.
Pierwszy cykl opowiadań nosi tytuł "Opowiadania z pogranicza nauki i fantastyki". Zasadniczym tematem jest to jak staramy się działać racjonalnie i naukowo, ale nie do końca nam to wychodzi.
Dzisiaj pierwsze opowiadanie z tej serii:


WZÓR GOERGE’A

            Drogi Robercie,

            Jestem na drodze do odkrycia, które zmieni współczesną fizykę i nasze poglądy na wszechświat. Spodziewam się zakończyć pracę w ciągu kilku dni. Po wielu latach wysiłków wyprowadziłem wzór, którego interpretację chciałbym przedyskutować z tobą przed publikacją. Wnioski wynikające z moich obliczeń są tak doniosłe, że obawiam się polegać tylko na swoim zdaniu. Oczekuje cię w Woodstone Mannor.

                                                                                              George MacGibbs.

             List o tej treści znalazłem w porannej poczcie dnia 26 sierpnia. Był to pierwszy znak życia, jaki George MacGibbs dał od czasu naszych wspólnych studiów, to jest od sześciu z górą lat. Z miejsca stanęła mi przed oczami jego piegowata twarz z bojowo zadartym nosem. Powróciły wspomnienia. George był niewątpliwie jedną z najbarwniejszych postaci jakie kręciły się wokół naszego uniwersytetu.  Od razu, na pierwszym semestrze, naraził się prawie wszystkim wykładowcom, posiadał bowiem własny, oryginalny pogląd na to, co w fizyce jest istotne i godne studiowania. Uważał, że program studiów jest niemal dokładnym tego przeciwieństwem.  Co gorsza, nie ukrywał swoich opinii. Zarzucał profesorom, że wymagają od niego zaprzątania sobie głowy niepotrzebnym bagażem encyklopedycznej wiedzy, podczas gdy na to, co w fizyce najważniejsze, a zatem na wyobraźnię i śmiałość hipotez, nie ma miejsca.  To, że w tych warunkach zdawał od czasu do czasu jakiś egzamin, należało przypisać w połowie temu, że był naprawdę nieprzeciętnie zdolny, a w połowie złożyć na karb poczucia humoru wykładowców. O ile radził sobie bez większych problemów z przedmiotami kierunkowymi, to prawdziwy problem stanowiły inne wykłady, nie mające wiele wspólnego z fizyką, których nie da się jednak uniknąć w żadnym programie studiów.  Te George’a w ogóle nie interesowały. Po prostu nie przyjmował do wiadomości, że należy je również zaliczyć. Mimo wszystko, przyjaciołom udało się jakoś doholować go do trzeciego roku, co nieraz wymagało dostarczania go siłą do sali egzaminacyjnej. Był powszechnie lubiany jako nieszkodliwy maniak. Dostarczał kolegom niezliczonej ilości tematów do wesołych historyjek zaczynających się od słów: „Jest u nas na roku facet, mówię wam, nieprzeciętny oryginał…”.
            Jeśli chodzi o mnie, daleki byłem od lekceważenia George’a, widziałem bowiem nie raz co potrafił wyczyniać z problemami matematycznymi. Był w tej dziedzinie autentycznie genialny. Miewał jednorazowe, niepowtarzalne pomysły, które pozwalały mu rozwiązywać równania, których nikt inny nie potrafił rozwiązać lub dowodzić twierdzenia, których nikt inny nie potrafił dowieść. Inna rzecz, że niewiele osób o tym wiedziało, gdyż George, gdy tylko znalazł sposób rozwiązania, natychmiast tracił dla zadania całe zainteresowanie. Nigdy nie chciało mu się doprowadzić do końca żmudnych wyliczeń i przygotować materiału do publikacji. Oprócz tego był niesamowitym bałaganiarzem, pisał  chaotycznie i niestarannie oraz bezustannie mylił się w rachunkach gdyż od momentu kiedy odkrył już drogę do rozwiązania zagadnienia nie był w stanie się skoncentrować. Jego kreatywny umysł natychmiast znajdował nowy problem do rozgryzienia.
            Na trzecim roku George stracił resztki zainteresowania dla studiów. Nigdy nie chodziło mu o dyplom, chciał po prostu poznać fizykę. W pewnym momencie uznał, że studia więcej mu już nic nie dadzą. Tak się złożyło, że w tym okresie odziedziczył po bogatym wujku stary dom na wsi i spory majątek. Osiadł w swojej odległej, nowej rezydencji i bez reszty poświęcił się studiom, studiom prawdziwym – nie dla pieniędzy, nie dla tytułów lecz dla własnej naukowej dociekliwości. Mój kontakt z George’m urwał się. Od kogoś, z trzeciej ręki, dowiedziałem się, że mój dawny kolega opublikował w jednym z czasopism artykuł. Wywołał on taką wrzawę i ferment w środowisku naukowym,  że od tej pory żaden z redaktorów naukowych periodyków nie chciał nawet słyszeć nazwiska MacGibbs. George obraził się na oficjalną naukę i zniknął dla świata. Ja, w międzyczasie skończyłem studia, obroniłem doktorat i podjąłem pracę naukową w renomowanym instytucie. George wyleciał mi z pamięci. Przypomniał mi go dopiero ten krótki list. Muszę się w tym miejscu pochwalić, że George zaliczał mnie kiedyś do grona nielicznych osób, z którymi można porozmawiać o fizyce. Obecnie w charakterystyczny dla siebie, bezkompromisowy sposób, zapraszał mnie do swojej pustelni na dyskusję o będącej na ukończeniu pracy. Przyznam się, że ciekaw byłem do czego ten oryginał doszedł w ciągu kilku lat samotnych studiów, Nic nie zatrzymywało mnie na miejscu.    Postanowiłem skorzystać z zaproszenia.

xxx

            Dnia 28 sierpnia wysiadłem z pociągu na małej, szkockiej stacyjce. Spytałem napotkanego policjanta o Woodstone Mannor. Poinformował mnie, że domostwo leży o pół mili za osadą. Doradził spacer. Uznałem to dobrą propozycję, jako że czułem się zesztywniały po wielogodzinnej podróży pociągiem. Wziąłem neseser i udałe się we wskazanym kierunku. Zbliżał się wieczór. Gęstniała ciemność.
            Po piętnastu minutach doszedłem do bramy posiadłości. W wysokim, kamiennym murze pomiędzy dwoma omszałymi, rzeźbionymi słupami znajdowała się zardzewiała, kuta z żelaza brama.  Zamknięta była na potężną, równie przeżartą rdzą, kłódkę.  Stanąłem skonsternowany. Po chwili, w świetle będącego w pełni księżyca, dostrzegłem obok bramy, pod gęstą firaną bluszczu, zarys prostokąta furtki. Odsunąłem pokryte ciemnozielonymi liśćmi pędy rośliny i nacisnąłem masywną, wygiętą klamkę. Drzwi ustąpiły ze zgrzytem. Znalazłem się na skraju parku. Od bramy w głąb posiadłości wiodła lipowa aleja. Stare, rozłożyste drzewa gięły się i szumiały w porywach ciepłego wiatru. Od zachodu na niebo nadciągały ołowiane, burzowe chmury. Było duszno.

            W perspektywie alei dostrzegłem oświetlone księżycem ściany domostwa. Udałem się w tym kierunku. Po stu metrach aleja skończyła się. Stanąłem na brzegu trawnika ciągnącego się aż do domu. Była to stara, kamienna budowla. Nad masywną, środkową częścią wyginał się mansardowy dach z licznymi kominami nakrytymi zębatymi zwieńczeniami.  Z lewej strony na cztery kondygnacje w górę wznosiła się wieża z blankowanym tarasem na szczycie. Dom był ciemny, świeciło się tylko jedno okno w mansardzie po prawej stronie dachu. Zanim zdążyłem dokładnie obejrzeć ten widok chmury zakryły księżyc. Zapadła jeszcze głębsza ciemność. Dom rysował się strzępiastą sylwetką na tle atramentowego nieba. Zbliżyłem się do portalu  rzeźbionego w żółtoszarym piaskowcu. Rzuciłem okiem na wypukłą tarczę herbową wiszącą nad dębowymi drzwiami, ująłem za kołatkę i zastukałem. Nie było odpowiedzi. Zakołatałem powtórnie. Po chwili zdecydowałem się nacisnąć klamkę. Drzwi ustąpiły. Chwilę później stałem pośrodku obszernego holu. W mroku dostrzegłem wielki kominek pośrodku przeciwległej, pokrytej boazerią ściany, belkowany sufit i wiodące w górę kamienne, łukowato wygięte schody.
            -George!  - zawołałem w głąb domu.
            - George !!! – powtórzyłem głośniej.
            Podmuch wiatru zatrzasnął skrzydło weneckiego okna. Zadźwięczały osadzone w ołowiu kolorowe szybki. Zacząłem już czuć się nieswojo gdy nareszcie usłyszałem kroki. Jakaś postać zeszła po schodach. Zapłonął żyrandol.
            W pierwszej chwili miałem wrażenie, że George mocno się postarzał. Szybko jednak zorientowałem się, że sprawa polega na czym innym. Mój dawny przyjaciel był po prostu przemęczony. Miał podkrążone oczy, nie golił się od kilku dni.
           - Witaj Robercie! – powiedział. – Cieszę się, że jesteś. Musisz sam sobie poradzić. Dałem wolne służbie żeby mi nie przeszkadzali. Znajdź sobie jakiś pokój. Słuchaj, ja musiałem się pomylić! Ja przecież zawsze myliłem się w rachunkach. Sprawdzałem już kilka razy. Tam, gdzieś musi być błąd. Musi! Bo jeśli nie…
            Obrócił się nagle na pięcie  i pobiegł na górę. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi.
            - Cały George! – myślałem chwilę później rozpakowując neseser.
            Wybrałem sobie sypialnię o ścianach pokrytych brązowo-złocistą tkaniną, na tle której ciemne, dębowe meble wyglądały jeszcze solidniej. Szerokie łoże było tym sprzętem, którego najbardziej potrzebowałem po męczącej podróży.
            Zachowanie Georga mnie nie dziwiło. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że był on na finiszu pracy. Znam doskonale to uczucie nawiedzające badaczy, gdy po miesiącach zmagania się z problemem, początkowo trudnym do  zrozumienia i nie pozwalającym się opisać w formie klarownej teorii,  z pozornego chaosu informacji zaczyna się wyłaniać logiczny porządek możliwy do opisania jasnym wzorem matematycznym. Podniecenie, narastająca pewność, że trop jest właściwy nie pozwalają wtedy przerwać pracy, nie dają myśleć o niczym innymi niż o zbliżającym się wyniku. Napięcie i zmęczenie zmieszane z satysfakcją to właśnie sedno tworzenia nowych teorii. Dla takich chwil się żyje i poświęca to życie dla nauki. Muszę przyznać, że zazdrościłem George’owi, że właśnie to przeżywa, bo okazji do dokonania przełomu w nauce typowy badacz nie ma w życiu zbyt wiele. Byłem pewien, że on nie zaśnie i nie weźmie niczego do ust zanim na kartce nie pojawi się w ostatecznej formie oczekiwany wzór. Nie miałem pretensji, że nie czekał na mnie z kolacją. Dziwiły mnie nieco jego słowa. Szukał pomyłki w obliczeniach. Czyżby już skończył i uzyskał zaskakujący wynik? Tak zaskakujący, że nie mógł się z nim pogodzić. Chciał znaleźć błąd, bo jeśli błędu nie ma, to…. Właśnie, to co? Sprawa intrygowała mnie, lecz wiedziałem, że nie dowiem się niczego dopóki George nie dojrzeje do momentu, gdy sam zechce mnie oświecić. Poza tym, po całodniowej podróży, zaczynała ogarniać mnie senność.
            Gdy kładłem się do snu o szyby zadudniły pierwsze krople deszczu. Chwilę później, w głębi domu, rozległ się huk. Nie był to jednak odgłos gromu. Był to głuchy trzask, jaki wydaje rewolwer. 

xxx
30 sierpnia

            Samobójstwo nie ulegało wątpliwości. George’a znaleziono w zamkniętym od wewnątrz na klucz pokoju, a kula, która przebiła jego skroń, pochodziła ze Smith-Wessona leżącego na blacie biurka pół metra od martwej dłoni.  Odciski  palców zmarłego znajdowały się na kolbie rewolweru. Jedynym problemem było ustalenie motywu. Ostatecznie policja wpisała w protokół: „depresja na tle wyczerpania pracą”. Był to eufemizm, który niczego nie wyjaśniał, ale od kierującego się zdrowym rozsądkiem inspektora śledczego trudno wymagać zrozumienia i opisania tego, co dzieje się w umyśle zdziwaczałego geniusza. Użycie słowa „depresja” było ze strony policji wyrazem taktu i szacunku wobec zmarłego, gdyż w raporcie wyglądało ono znacznie lepiej niż „szaleństwo”.
            Cała sprawa przygnębiła mnie. Po zamieszaniu spowodowanym przez policyjną ekipę pozostałem sam w pustym Woodstone Mannor. Postanowiłem zadać sobie trud przejrzenia notatek George’a. Był to swego rodzaju moralny obowiązek. Nie mogłem pozwolić aby mój przyjaciel pozostał w pamięci ludzkiej jako wariat, który na koniec palnął sobie w łeb. To niemożliwe aby ten niezwykły, utalentowany dziwak nie pozostawił po sobie niczego w ciągu niemal siedmiu lat pracy. Trzeba usystematyzować i udostępnić ludzkości jego dorobek. 

xxx
9 września

            Od dziesięciu dni siedzę w notatkach George’a. Jego dorobek matematyczny jest imponujący. Jak zwykle w jego przypadku, wszystko jest w nieładzie, ledwo zasygnalizowane, ale ogrom pomysłów zawarty w tych chaotycznych notatkach jest wprost niewiarygodny. Trzeba dać ten materiał do opracowania kilku systematycznym matematykom. Powinno to otworzyć przed nauką nowe kierunki rozwoju.

xxx
14 września

            Przeglądnąłem prace George’a z zakresu fizyki. Nie jestem specjalistą akurat w tej dziedzinie, jaką on się zajmował, ale wydaje mi się, że zbulwersowałyby one wszystkich uznanych luminarzy nauki i kazały im spojrzeć na dotychczasowe poglądy z nowej perspektywy. Odszukałem zapis ostatniej rozprawy, tej nad którą George pracował przed śmiercią. Jak na niego spisana jest niezwykle starannie. Jest tego osiemdziesiąt pisanych maczkiem stron.

xxx
16 września

            To fascynujące, niezwykłe. Takie podejście rzuca nowy snop światła na nasze pojmowanie całości wszechświata. Nie jem od dwu dni, nie odrywam się od notatek. Nie mogę doczekać się końca. Ciekaw jestem ostatecznych wniosków.

xxx
17 września

            Skończyłem czytanie pracy. To niewiarygodne. Muszę przejrzeć całość jeszcze raz. On zawsze mylił się w obliczeniach. Przecież musiał się pomylić. Musiał! Bo jeśli nie….

xxx
„Daily Telegraph” z dnia 21 września:

SERIA SAMOBÓJSTW FIZYKÓW.

            Tajemnicze samobójstwo dr Roberta Mitchella nadal intryguje opinię publiczną. Przypominamy, że zginął on w domu swojego przyjaciela, George’a MacGibbsa, który przed trzema tygodniami zastrzeli się w podobnych okolicznościach z równie niejasnych powodów.
            Prowadzący śledztwo inspektor Simon Bell stwierdził, że nowe światło na sprawę rzuciły zeznania dr Fulbright’a, członka tego samego Królewskiego Towarzystwa Fizycznego co zmarły dr Mitchell. Dr Fulbright oświadczył, iż 18 września otrzymał list, w którym Robert Mitchell informuje go o interesujących wnioskach wypływających z prac teoretycznych George’a MacGibbsa. Dr Fulbright zamierza dokładnie przestudiować notatki pozostawione przez zmarłego tragicznie kolegę.

           

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz