niedziela, 5 czerwca 2016

Lot 375 - Opowiadanie z pogranicza nr 3.

Dzisiaj kolejne "Opowiadanie z pogranicza" nr 3:



LOT 375
Kongres nieco się przeciągnął. Obrady ostatniej sesji plenarnej zakończyły się o dwie godziny później niż planowano. Pomimo tego, Mark Robertson zdążyłby bez problemu na lotnisko gdyby nie mgła. Nadeszła nagle, gęstniała i matowiała w oczach. Gdy Mark swoim wypożyczonym samochodem mijał bramę jej pierwsze pasma wypełzały z fosy. Zanim jednak ujechał pół mili, całkowicie przesłoniła zamek, tak że tylko jego dwie wieże wznosiły się ponad mleczną watą. Ze szczytu wzgórza Robertson po raz ostatni spojrzał w tym kierunku. Pomyślał, że organizatorzy znakomicie wybrali miejsce na kongres. Stare, gotyckie mury pośród szkockich gór znacznie lepiej współgrały z jego tematyką niż standardowa sala konferencyjna współczesnego hotelu. Kongres należał już jednak do przeszłości. Należało teraz pomyśleć jak znaleźć się z powrotem w Bostonie. Zamek od lotniska w Glasgow dzieliło siedemdziesiąt mil, a samolot wystartować miał za trzy i pół godziny. W normalnych warunkach dałoby się zdążyć bez problemu, biorąc nawet pod uwagę to, że znaczna część trasy przebiegała krętą i wąską, górską drogą. Jednak kiedy Mark trzema serpentynami zjechał z zamkowego wzgórza nad jezioro przed maską ujrzał jedynie pięć metrów czarnego, mokrego asfaltu. Dalej była kłębiąca się biel. Wydawało się, że auto się nie przepchnie, że uwięźnie w gęstych oparach.  Jednakże, gdy samochód zbliżał się do granicy, poza którą nie było już nic widać, mgła niechętnie ustępowała przed maską, oddając następne kilka metrów drogi. Robertson jechał okrakiem na grzbiecie szosy, wypatrując pomiędzy kołami namalowanych na asfalcie linii, przy pomocy których starał się zgadnąć, w jakim kierunku skręci droga. Kamienne mostki, dzikie skały malownicze wrzosowiska, wszystko to kryło się w jakimś innym świecie za nieprzejrzanymi  oparami. Silnik dudnił na drugim biegu. Ściemniało się. Światła reflektorów odbijały się od białych obłoków. Kierowca, zrezygnowany, zapalił lampy pozycyjne. Samochód wolno, niczym widmo, sunął przez szarpane podmuchami wiatru, tańczące białe pasma. Przed każdym zakrętem, jak potępieniec, wydawał ochrypły ryk klaksonem ostrzegając podobne zjawy mogące nadjechać z przeciwka. Nikt jednak nie odpowiadał. Droga była pusta. Robertson, mimo woli, pochylał się w przód przybliżając twarz do szyby, w złudnej nadziei, że będzie w ten sposób widział więcej. Bolały go plecy i piekły oczy. Przed nim, za kierownicą, niebiesko fosforyzowały przyrządy. Strzałka szybkościomierza rzadko przekraczała dwadzieścia mil na godzinę. Kierowca zgubiłby się niechybnie pośród obłoków mgły, gdyby nie to, że droga była jedyną w okolicy. Nie napotkał żadnego skrzyżowania. Wreszcie, po godzinie tej jazdy, dotarł do autostrady. Wrzucił trzeci bieg, po chwili czwarty. Mgła była równie gęsta ale łuki dwupasmowej szosy wyprofilowano tak łagodnie, że prowadzić dało się niemal w ciemno. Wciąż jeszcze była szansa zdążyć na samolot. Mark oparł się wreszcie wygodniej o fotel, zdjął jedna rękę z kierownicy. Poprzez mgłę, na poboczu, migały fosforyzujące tabliczki oznaczające mijane kilometry. Co pewien czas górą przelatywała ciemna sylwetka wiaduktu. Kierowca całą uwagę skupiał na tym aby nie wpaść na jakiś wolniej jadący pojazd. Autostrada była jednak pusta. Z rzadka tylko, na przeciwnym pasie ruchu migała poświata czyichś reflektorów.  W taki czas  nikt bez absolutnej konieczności nie wyruszał w drogę.
Noc zapadła na dobre. Gdy do lotniska pozostało już niewiele mil, na desce rozdzielczej przed oczami Marka zamigotało znienacka czerwone światełko. Chwilę później wóz nagle osłabł, motor nieprzyjemnie zastukał i wreszcie na dobre stanął. Auto siłą rozpędu  dotoczyło się do awaryjnej zatoczki na poboczu, która szczęśliwie znalazła się w tym miejscu. Robertson wyskoczył z samochodu i podniósł maskę. Było to działanie instynktowne, pozbawione raczej sensu, gdyż to co się pod nią kryło stanowiło dla niego tajemnicę, Od umazanych olejem części buchało gorąco, słychać było coś jak uderzenia padających kropel. Mark z wściekłością zatrzasnął klapę. Samolot wystartować miał za czterdzieści minut. Tak blisko było celu. Ze złością przygryzł wargę i zrezygnowany usiadł za kierownicą. W tym momencie usłyszał szum pracującego wolno silnika. Jak oparzony wyskoczył na jezdnię wymachując rękami. Z mgły wyłoniła się taksówka. Była wolna. Zatrzymała się obok unieruchomionego auta.   Jej niemal cudowne pojawienie się tak odpowiednim momencie wprowadziło Marka w osłupienie. Niedowierzając własnemu szczęściu podszedł do opuszczonej szyby. Za kierownicą taksówki siedział szczupły, blady mężczyzna o nieruchomej twarzy.
- Muszę natychmiast znaleźć się na lotnisku. – wykrzyknął Robertson. – Mój samolot startuje za pół godziny.
Taksówkarz bez słowa skinął głową. Mark błyskawicznie porwał walizkę i ulokował się na tylnym siedzeniu. Kierowca prowadził taksówkę nie obdarzając go ani jednym spojrzeniem. Wkrótce przez mgłę dały się dostrzec zarysy pierwszych domów, a niedługo po tym w oddali pojawił się oświetlony budynek dworca lotniczego. Taksówkarz minął kilka rond, podjechał długim podjazdem pod wejście z napisem „International Departures” i bez słowa wskazał je ruchem głowy. Robertson porwał walizkę, podał kierowcy banknot i nie czekając na resztę rzucił się do wejścia. Zanim jeszcze szklane drzwi zdążyły się przed nim otworzyć taksówka zniknęła.
Mark jednym rzutem oka odczytał na tablicy odlotów numer stanowiska  odpraw, rozejrzał się aby ustalić kierunek i pognał przez halę dworca lotniczego. Zdyszany dopadł do kontuaru.
- Nowy Jork? – wykrzyknął z nadzieją w głosie.
Ładna szatynka w granatowym mundurku uśmiechnęła się współczująco.
- Bardzo mi przykro – powiedziała melodyjnym głosem – Odprawę na lot British Airways numer 114 do Nowego Jorku zakończyliśmy dwadzieścia minut temu. Samolot właśnie startuje. Nie mogli czekać. Warunki atmosferyczne pogarszają się z każdą chwilą.
Istotnie, nawet w wyciszonym budynku dał się słyszeć huk silników startującej maszyny. Z Marka Robertsona uszła cała energia.
- Może mi pani polecić jakiś hotel? – spytał z rezygnacją.
- Jeśli zależy panu na pośpiechu jest jeszcze pewna możliwość. Za chwile ląduje na naszym lotnisku samolot czarterowy lecący do Montrealu. Wiezie kibiców ze Szwecji na jakiś turniej hokejowy odbywający się w Kanadzie. Od nas, z Glasgow zabiera kilkanaście dodatkowych osób. Mogłabym sprawdzić czy nie mają jeszcze wolnych miejsc. Interesuje to pana?
Robertson przytaknął skwapliwie. Nie uśmiechała mu się perspektywa straty całej nocy. Z Montrealu do Bostonu miał równie dobre połączenia jak z Nowego Jorku. Dziewczyna smukłymi palcami przez chwilę przebierała po klawiaturze terminala komputerowego. Po kilku sekundach, na ekranie monitora zaświeciły małe zielone literki. Ogromne, zielone oczy dziewczyny zaświeciły się również.
- Spotkało pana szczęście  w nieszczęściu. – powiedziała. – Mają kilka zwolnionych w ostatniej chwili miejsc. Poproszę o pański bilet.
Po niedługim czasie  Mark rozsiadł się na niezbyt wygodnym foteliku w hali odlotów. W międzyczasie zdążył jeszcze przedzwonić do firmy, z której wypożyczył samochód aby poinformować ich o losie niefortunnego pojazdu. Kwadrans później z niewidocznych głośników rozległ się miły, kobiecy głos:
- Pasażerowie samolotu czarterowego lot numer 375 do Montrealu proszeni są do wejścia numer 37.
Dla czarterowego samolotu nie było miejsca przy rękawie wychodzącym bezpośrednio z bramki terminalu. Po wylądowaniu zatrzymał się na stanowisku postojowym dosyć odległym od budynku, dokąd pasażerów musiał dowieźć autobus. Jazda przez zamgloną płytę lotniska robiła niesamowite wrażenie. Za szybami, pośród oparów, jaśniały światła pasów startowych. Podświetlone tumany tańczyły jakiś wolny, tajemniczy taniec. Lot 375 startował z odległego pasa, gdzie widoczność była nieco lepsza.  Jazda trwała dość długo. Wreszcie, wysoko we mgle, dało się dojrzeć smukły ogon i statecznik. Cztery silniki samolotu monotonnie pogwizdywały na niskich obrotach mieszając białe opary strugami spalin. Wokół odrzutowca krzątało się kilku techników. Regularnie błyskały światła pozycyjne.
Wraz z grupką dosiadających pasażerów Mark Robertson wspiął się po schodkach. W drzwiach czekała stewardessa, która wskazała mu miejsce. Rozsiadł się na fotelu na tyle wygodnie na ile pozwalała ograniczona przestrzeń. Po chwili, przez okienko dało się dostrzec oddalające się ekipy techniczne. Światła w kabinie przygasły, zapaliły się napisy nakazujące zapięcie pasów. Samolot wolno ruszył w kierunku pasa. Gdy dotoczył się do początku drogi startowej na chwilę zastygł w bezruchu, lecz wkrótce cztery silniki Rolls-Royce’a zademonstrowały swoją potęgę. Ich gwizd wzmógł się i zmienił ton na wyższy, aż wreszcie przeszedł w intensywny huk. Pasażerowie poczuli jak oparcia foteli popychają ich w przód. Światła lamp wyznaczających pas startowy coraz szybciej uciekały w tył aż wreszcie zapadły się we mgle. Odrzutowiec oderwał się od ziemi jakby nie był potężną, ważąca wiele ton konstrukcją, lecz piórkiem porwanym przez podmuch wiatru. Po chwili samolot nagle wyskoczył z mgły, która widziana z góry wyglądała jak przyjazna, miękka, biała kołderka. Powyżej, na niebie rozbłysnęły gwiazdy. Klapy i lotki, wysunięte do startu, stopniowo chowały się we wnętrzu skrzydeł. Maszyna ciasnym skrętem kładła się na kurs. Wkrótce zgasły lampki zapięcia pasów i rozbłysły główne światła kabiny.
Mark poprosił stewardessę o podwójną whisky. Po chwili, ze szklaneczką w ręku wyciągnął się w fotelu. Jasne wnętrze samolotu wydawało mu się bardzo przytulne. Szwedzcy kibice drzemali lub cicho rozmawiali w swoim powolnym, gardłowym języku.  Nikt nie zwrócił uwagi na pasażerów, którzy dosiedli w Glasgow. Może wynikało to z tego, że w oczach Szwedów uchodzili za potencjalnych kibiców drużyny przeciwnej.
Silniki miarowo szumiały. Robertson poczuł nadchodzącą falę zmęczenia. Pod przymkniętymi powiekami zobaczył  wydarzenia ostatnich kilku godzin. Szare, kamienne mury zamku, mokra od mgły górska droga, czerwone światełko na desce rozdzielczej samochodu, tajemnicza, zbawcza taksówka, niespodziewany  czarterowy lot, który dosłownie spadł jak  z nieba. Po kilku łykach whisky Mark poczuł  w środku miłe ciepło. Ogarniała go senność. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał wirujące kłęby mgły. Jego myśli cichły i chowały się gdzieś w oddali. Nagle poczuł ten szczególny niepokój. Znał doskonale to uczucie. Co to będzie? Co zobaczy tym razem? Czuł, że na skroniach występują mu kropelki potu. Oddychał głęboko, drżały mu ręce.  Kłęby mgły przed oczami wirowały coraz szybciej. Po chwili, pośród oparów dostrzegł gazetę. Jutrzejszy numer „Montreal Tribune”. Na połowie pierwszej strony dojrzał zdjęcie płonących szczątków samolotu. Ponad płomieniami i dymem sięgał ku niebu oderwany statecznik. W poprzek, przez wszystkie kolumny biegł tytuł wydrukowany dużymi, czarnymi literami: „TRAGICZNY LOT 375. DWIEŚCIE OFIAR KATASTROFY NA MONTREALSKIM LOTNISKU”. Mark zadrżał.  W uszach zabrzmiała mu usłyszana w Glasgow zapowiedź: „Pasażerowie samolotu czarterowego lot numer 375 do Montrealu proszeni są do wejścia numer 37”.  Głos spikerki nie wydawał mu się już melodyjny. Brzmiał złowrogo. Robertson głośno krzyknął. Na szwedzkich kibicach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nadal zachowywali się tak, jakby Mark był dla nich niewidzialny. Po chwili, obok jego fotela zjawiła się stewardessa, ta sama, która powitała go na pokładzie. Uśmiechała się z wystudiowaną, zawodową troskliwością.
- Czy coś się stało? – zapytała – Czy mogę w czymś panu pomóc?
- Chcę mówić z kapitanem! – wrzasnął Robertson.- Natychmiast!
- Obawiam się, że to niemożliwe. Kapitan w czasie lotu ma inne obowiązki. Proszę, niech pan się uspokoi.
- Muszę z nim mówić! Zginiemy! Nie możemy lecieć do Montrealu!
- Proszę się uspokoić. Nic nam nie grozi. Lot przebiega normalnie – tłumaczyła spokojnym głosem.
- Musze rozmawiać z kapitanem. Jeśli on nie może przyjść do mnie to ja pójdę do niego!
- Niech pan chwilę zaczeka. – skapitulowała dziewczyna. – Zobaczę, co się da zrobić. Tylko spokojnie, bardzo pana proszę.
Zniknęła gdzieś na dziobie samolotu. Kibice nadal nie zwracali żadnej uwagi na zaistniałą sytuację. Rozmawiali pociągając piwo z puszek. Stewardessa wróciła po kilku minutach.
- Pan pozwoli za mną. – powiedziała.
Poprowadziła Robertsona między rzędami foteli na dziób. Tam, przed drzwiami kokpitu, czekał już na nich kapitan. Był to pięćdziesięcioletni, szpakowaty mężczyzna o twarzy, mocnego, zdecydowanego człowieka.
- Kapitan Dawson. – przedstawił się wyciągając rękę. Nad mankietem świeciły złote paski.
- Robertson. – Mark wymienił swoje nazwisko i zanim kapitan zdążył coś powiedzieć, zaczął gorączkowo tłumaczyć: - Kapitanie, musimy zmienić kurs. W Montrealu czeka na nas śmierć. Nie możemy tam lecieć. Niech pan ląduje w Ottawie, Toronto, gdziekolwiek, byle nie w Montrealu, jeśli panu życie miłe.
Kapitan otoczył go ramieniem i powiedział tonem perswazji:
- Słyszałem o pańskich perypetiach ze złapaniem samolotu, panie Robertson. Pan miał ciężki dzień. Jest pan wyczerpany, a whisky trochę pana podnieciła. – spojrzał w kierunku stewardessy. – Lepiej będzie, jeśli pan się trochę zdrzemnie. Proszę mi wierzyć, lot przebiega normalnie, żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża.
Mark zrozumiał, że jeśli nie weźmie się w garść, nie zdoła pilotowi niczego wytłumaczyć. Tamten uważał go za podpitego histeryka. Opanował się wysiłkiem całej woli.
- Kapitanie Dawson, - powiedział głosem spokojnym na tyle, na ile było to możliwe – wracam właśnie z kongresu, który zakończył się w górach Szkocji.  Był to zjazd naukowców zajmujących się badaniem zjawisk uchodzących za paranormalne. Zostałem zaproszony, gdyż jeden z referatów traktował o mnie.  Wykazuję bowiem okresowo zdolność do dostrzegania pewnych zjawisk z przyszłości. Naukowcy nie są pewni co do tego, na jakim tle się to odbywa, ale sam fakt jest stwierdzony niezbicie.   Moje wizje sprawdzają się precyzyjnie. I otóż właśnie przed chwilą zobaczyłem katastrofę naszego samolotu na lotnisku w Montrealu. Błagam, niech pan każe zmienić kurs.
Mówiąc to,  Mark z natężeniem wpatrywał się w twarz kapitana. Nie drgnął w niej ani jeden muskuł.
- Panie Robertson, - rzekł lotnik – być może zna się pan lepiej na futurologii czy parapsychologii, ale z nas dwóch ja jestem lepszym fachowcem od komunikacji lotniczej. Mogę pana zapewnić, że znacznie bardziej niebezpieczna niż lądowanie w Montrealu, byłaby nieprzewidziana zmiana kursu. Niebo nad wschodnim wybrzeżem  Ameryki Północnej przypomina okolice wejścia do pszczelego ula. Samoloty lądują i startują co parę minut. Jeśli opuścimy nasz korytarz powietrzny mamy jedną szansę na tysiąc, że unikniemy zderzenia.
- Na miłość boską! – zawołał Mark – Może pan chyba poprosić kontrolę lotów o korytarz alarmowy!   
- Mógłbym. – przyznał Dawson. – Musiałbym jednak mieć jakieś argumenty. Wybaczy pan, ale zostałbym uznany za wariata, gdybym zażądał dezorganizacji systemu lotów nad połową Kanady z powodu złych przeczuć.
Robertson zrozumiał, że go nie przekona. Ze swego punktu widzenia kapitan miał niewątpliwie rację. Pilotowanie transatlantyckich odrzutowców to zajęcie, które powierza się tylko trzeźwym realistom. Żaden panikarz niema czego szukać za sterami.
Mark spojrzał nagle inaczej na ciąg wydarzeń, które poprzedziły jego wejście na pokład. Ta mgła, taksówka, nieplanowany czarter, to wszystko ogniwa logicznego łańcucha ciągnącego go w pułapkę, w morze płonącego paliwa i topniejącego od żaru aluminium. Ostatnim ogniwem był ten trzeźwy, pozbawiony wyobraźni lotnik. Robertson poczuł się osaczony. Złapał kapitana za klapy munduru i histerycznie wrzasnął:
- Niech pan zmieni kurs! Człowieku, musisz go zmienić!
Dawson oswobodził się z jego uchwytu i z kolei sam złapał pasażera pod ramiona, tak, że nie mógł on wykonać ruchu. Mark szarpnął się bezskutecznie. Bezradnie patrzył jak stewardessa ujęła go za przedramię, odsunęła rękaw i wbiła mu igłę strzykawki. Nacisnęła tłoczek. Robertson załkał w bezsilnej rozpaczy.
Mgła wokół niego gęstniała gdy prowadzono go do fotela pod niewidzącym wzrokiem szwedzkich kibiców. Współczuł im. Biedni durnie, nie ujdą przeznaczeniu. Kiedy usadzono go na fotelu i przypięto pasem, mgła otoczyła go zupełnie.
Wstrząs! Pęka kadłub, oderwane silniki rozlatują się po pasie startowym. Wybuchają zbiorniki. Pomarańczowy grzyb ognia przykryty czarnymi kłębami. Dym! Plastikowe wykładziny pod wpływem żaru emitują toksyczne opary. Trucizna wdziera się do płuc, ciężko pracujących pośród połamanych żeber. Jęki poparzonych pasażerów i poszarpane blachy kadłuba. Koszmar, koszmar, koszmar.
Mark otworzył oczy. Mgła rzedła. Do jego bolącej świadomości dotarły słowa płynącego z głośników komunikatu:
- Proszę państwa, za kilka minut lądujemy w Montrealu. Temperatura w mieście wynosi dwanaście stopni. Proszę zapiąć pasy i ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej.
Kibice budzili się z drzemki. Stewardessy doglądały zapinania pasów. Robertson z wysiłkiem  zebrał myśli. Pozostało niewiele czasu.  Musi działać. Potworny ból głowy. Poruszył ręką. Patrzył jak sięga ona do klamry pasa. Pas odpięty. Podniósł się z fotela, kolana ugięły się pod nim. Odepchnął stewardessę, która stanęła mu na drodze. Zataczając się i czepiając oparć foteli pobiegł na dziób. Z drogi! Tamten upadł. Teraz do kokpitu. Naparł na drzwi. Stawiły opór ale ustąpiły.  Ciężko dysząc stanął w progu. Mnóstwo światełek, fosforyzujące tarcze przyrządów. Z przodu, obok siebie dwie skupione sylwetki na tle szyb. Za szybami równe rzędy świateł pasa zbiegające się ze sobą gdzieś w oddali.  Ziemia przybliża się.
- Podwozie OK. – powiedział drugi pilot.-  Wszystkie kontrolki zielone.
Mówiąc to odwrócił w tył od przyrządów zdumioną twarz. Robertson wcisnął go w fotel zanim tamten zdążył wstać. Gwałtownie rzucił się w przód. Uwiesił się na spoczywającym na manetkach silników ramieniu kapitana. Światła pasa za szybą nagle skoczyły, skręciły się gwałtownie.
***
„Montreal Tribune”, 17 października 1988 r. 
„TRAGICZNY LOT 375. DWIEŚCIE OFIAR KATASTROFY NA MONTREALSKIM LOTNISKU”.
„Jak poinformował rzecznik komisji badającej przyczyny wypadku, z zapisu w odnalezionych czarnych skrzynkach wynika, że do ostatniej chwili lądowanie przebiegało normalnie. Samolot runął na kilka sekund przed dotknięciem pasa. W kokpicie, oprócz ciał członków załogi, znaleziono szczątki niezidentyfikowanego mężczyzny. Istnieje domniemanie o usiłowaniu porwania, które doprowadziło do katastrofy.”

Komisja badania katastrof lotniczych nigdy nie ujawniła, iż badając zapis rozmów z kokpitu, usłyszała jak kapitan w pięćdziesiątej szóstej minucie lotu, po powrocie z kabiny pasażerskiej, do której został uprzednio wywołany przez stewardessę, poinformował drugiego pilota, że „jakiś pieprzony jasnowidz uważa, że rozbijemy się w Montrealu”.  W śledztwie nie podjęto tego wątku i nie usiłowano ustalić czy pasażer z miejsca 22C istotnie posiadał dar przewidywania przyszłości, czy też może na tyle uwierzył w swoją przepowiednię, że przyczynił się do jej spełnienia. Komisja zaleciła natomiast, że celem uniknięcia podobnych przypadków w przyszłości należy wzmocnić konstrukcję drzwi do kokpitu, aby bardziej skutecznie uniemożliwić dostęp osobom postronnym od strony kabiny pasażerskiej. 

1 komentarz:

  1. kolejny raz potwierdza się, że przeznaczenia oszukać się nie da

    OdpowiedzUsuń